Reklama.
Takie zestawienia to bardzo trudna sprawa. Nagle próbujemy zaprząc statystykę i matematykę do dziedziny niechętnie poddającej się takim zabiegom, niewymiernej. I w ten sposób odbijamy się od
boków trójkąta
niekoniecznie równobocznego: boku pierwszego, czyli tego, co spodobało nam (mi) się szczególnie; drugiego, czyli tego, co uznajemy za ważne, choć niekoniecznie mocno nas (mnie) ujęło; trzeciego wreszcie, czyli tego co – wydaje się – że wypada odnotować. I wpadamy w pułapkę, kręcąc się jak mucha w zamkniętym słoiku. Nie pozostaje więc nic innego, jak mrugnąć okiem, uśmiechnąć się, raz jeszcze podkreślić, że to tylko zabawa – i, też nie pierwszy raz, z uporem starego ramola stwierdzić, że dopiero czas pokaże, co było przez te dwanaście miesięcy najbardziej istotne, co przetrwa(ło) próbę dni i lat.
*
Tak przy okazji, tytułem pierwszej dygresji - ciekaw jestem, czy za parę lat odkryję – na swój osobisty użytek – jakiegoś wykonawcę, który pojawił się właśnie teraz – bo to są bardzo miłe, czasem po wielu latach, zaskoczenia.
I druga dygresja - chyba równie ciekawa byłaby osobista lista typu The Best of 2016 sporządzona w odniesieniu do płyt zakupionych w tym właśnie roku (pod warunkiem, że gdzieś takie nabytki się odnotowuje). W tym miejscu trzeba by przyznać się nie tylko do wcześniejszego nieposiadania, ale wręcz nieznajomości tego czy innego krążka.
Nie powiem nic odkrywczego - ani dla siebie, ani dla tych, którzy jakoś tam obserwują tego bloga - jeśli nazwę siebie archeologiem albo raczej
pospolitym dinozaurem,
coraz bardziej uparcie wyszukującym płyty stare i bardzo stare, ze szczególnym uwzględnieniem tych, których wcześniej nie dane mi było poznać (chodzi jednak najczęściej o wykonawców, których nazwiska lub nazwy nie są nieznane). W ten sposób odwalam robotę Syzyfa, próbując zasypać dół nie do zasypania albo skonsumować ocean łyżeczką do kawy. A ocean rozlewa się wciąż bardziej, bo nawet jeśli po przekroczeniu pięćdziesiątki coraz trudniej zachwycić się nową płytą, książką czy filmem, to – na szczęście – nadal wychodzą na świat dzieła większe i mniejsze, które powodują szybsze bicie serca. Dzięki którym człowiek nadal potrafi się wzruszyć. A to pozwala z kolei z pewną ulgą odnotować, że wciąż jeszcze się żyje.
*
1. Mając problem z miejscami na podium i zupełnie nie radząc sobie z ustaleniem dalszej kolejności, jednego jestem absolutnie pewien: moją płytą ubiegłego roku jest
Post Pop Depression Iggy'ego Popa
i Josha Homme'a. I nie mam też wątpliwości, że to zasługa przede wszystkim drugiego z wymienionych. Homme, lider Queens of The Stone Age, stał się dla mnie ukochanym artystą rockowym XXI wieku. Nie stało się to nagle, ale płyta ...Like Clockwork (2013) znokautowała mnie zupełnie. A ta nowsza, podpisana przez Popa, Homme'a, Fertitę i Heldersa, utwierdza mnie tylko w przekonaniu o wybornej formie JH. Ale Popa także, oddajmy cesarzowi co cesarskie. IP dobrał sobie dużo młodszych od siebie współpracowników i bez wątpienia nagrał jedną z najlepszych płyt w swoim dorobku.
2. Nie sądziłem, że ten krążek kiedykolwiek się ukaże. Gdy zobaczyłem go na redakcyjnym stole, w trakcie podsumowania roku w „Tygodniku Kulturalnym”, serce zabiło mi mocniej. Moja żona – który to już raz? - stanęła na wysokości zadania, co zaowocowało prezentem od moich synów: zupełnie zaskoczony, w Wigilię odpakowałem winyla
Śmierci Klinicznej pt. Nienormalny świat.
Album zdecydowanie zasługuje na odrębny tekst, tu powiem tylko, że gliwicki zespół mógł – powinien! - stać się jedną z najważniejszych grup nie tylko punkrockowych w Polsce lat 80. Jestem przekonany, że mocno popchnąłby rodzimego rocka do przodu, stając w jednym szeregu z Klausem Mitffochem i potem Lechem Janerką. Stało się inaczej, bardzo wielka to szkoda. Lecz wspaniale, mimo że po z górą trzydziestu latach, iż ten materiał wreszcie ukazał się na płycie. Teksty Dariusza Duszy wciąż są o czymś, a muzycznie... - ba! Jak wiele można było wycisnąć z pomieszania stylistyki punka, reggae i klasycznego rokendrola, gdy umiało się grać!
3. Trzecie miejsce to pierwsze moje rozterki. Przyznaję je albumowi
Blackstar Davida Bowiego
- za przejmujący, ostatni głos umierającego bardzo ważnego artysty.
Reszty raczej nie odważę się klasyfikować, wymienię więc tylko:
- Rolling Stones: Blue & Lonesome – za bezpretensjonalny – i zupełnie niespodziewany! - powrót do źródeł. Za wciąż wyborną formę. Jagger wokalnie i jako harmonijkarz przechodzi sam siebie.
- Bob Dylan: Fallen Angels – za kolejną przepiękną płytę z piosenkami z amerykańskiego kanonu. No i za Nobla i tzw. w ogóle.
- Paul Simon: Stranger To Stranger – Simon wytęskniony, bo nagrywający bardzo rzadko – wciąż w wysokiej formie, wciąż tworzący w klimatach z okolic Graceland i innych solowych albumów - wierny sobie.
- Van Morrison: Keep Me Singing – za kolejną porcję fantastycznych piosenek.
- Jack White: Acoustic Recordings – za jego other kind of, za prostotę i powrót do akustycznych korzeni.
- Pixies: Head Carrier – za zdrowy łomot, za ładne piosenki i konsekwencję.
- Radiohead: A Moon Shaped Pool – za oniryczność znów wysokiej próby, za (moim skromnym zdaniem) powrót może nie do wielkiej, ale bardzo dobrej formy.
- Nick Cave and The Bad Seeds: Skeleton Tree – za niepokój, dojmujący smutek i piękną muzykę ledwie znaczoną brzmieniem instrumentów.
- Hey: Błysk – za – jak oni to robią?! - ocalenie swingu pośród elektroniki. I za teksty, to już oczywiste.
Próbując ułożyć to zestawienie, miałem też w rękach płyty Erica Claptona i Santany, Martyny Jakubowicz i SBB, a nawet Joego Bonamassy i Blackberry Smoke. I pewnie co najmniej paru nie miałem – bo nie mam ich (jeszcze?) na półkach, a może powinienem mieć.
P.S. Rysunek Maćka Trzepałki pochodzi albo z końca 1982, albo początku 1983 roku. Przyniósł go wtedy na uczelnię, a ja - w ówczesnych poligraficznych okolicznościach przyrody, zupełnie nie wiedziałem, co z nim zrobić. Odnalazł się niedawno, w trakcie poremontowych porządków.