Na papierze Ameryka jest najbardziej zasobnym krajem na świecie. Ale tak naprawdę, to zwykłym Amerykanom ciągle brakuje wielu praw i przywilejów socjalnych, które są oczywiste w Polsce.
Nie ma tu – na przykład – polityki prorodzinnej. Żadne dziecko, ani drugie, ani piętnaste, nie dostaje „na dziecko” złamanego centa. Nie ma też (poza nielicznymi wyjątkami), płatnych urlopów macierzyńskich ani dotowanych żłobków czy przedszkoli.
Owszem, w niektórych stanach przewidziane są skąpe świadczenia dla rodzin. Ale dostępu do nich pilnują całe sztaby skąpych urzędników. To po pierwsze. A po drugie w porównaniu z pięcioma stówami na dzieciaka w Polsce, amerykańskie rozwiązania są naprawdę symboliczne. Na miarę bonów na dwie paczki Bebiko na miesiąc.
Brak polityki prorodzinnej obowiązuje – konsekwentnie – do pełnoletności. Tymczasem edukacja jest bezpłatna tylko do matury (egzaminu SAT, GMAT, MSAT itp.). A studia kosztują majątek.
Ta sytuacja zawstydza amerykańskich polityków tym bardziej, im bliżej do wyborów. Nie wszystkich zawstydza, oczywiście. Republikanie, czyli tutejsi konserwatyści, zawsze uparcie bronili bowiem, i dalej bronią, przywileju Amerykanów do płacenia za studia z własnej kieszeni. W ramach nieskrępowanej wolności osobistej, gwarantowanej przez Konstytucję, ma się rozumieć.
Tak bowiem nakazuje tradycja. Zdaniem konserwatystów, w Ameryce za studia płaci się od czasu, kiedy Pielgrzymi założyli pierwszy college w okolicach Plymouth Rock.
Co innego Demokraci. Zniesienie czesnego za edukację do poziomu associate (trochę mniej niż licencjat) zapowiedział jeszcze Barack Obama. Ale „nie zdążył”. Cóż, sytuacja kiedy osiem lat nie wystarcza na wprowadzenie najpilniejszych reform to wcale nie jest wyłącznie polska specjalność. I bynajmniej nie tylko prawicowa.
Że jednak do wyborów zostało zaledwie parę miesięcy, temat powrócił i w Białym Domu, i w wystąpieniach Demokratów pretendujących do etatu po Obamie i jego Owalnego Gabinetu. Zdaniem amerykańskich liberałów, najgłośniej artykułowanym przez sztab wyborczy Berniego Sandersa, należy znieść opłaty za studia, i to z co najmniej czterech istotnych powodów.
Po pierwsze – bezpłatne wykształcenie maturalne nie daje w naszych czasach widoków na przyzwoitą posadę. Z pensji, jaką można tu osiągnąć z dyplomem high school, w żaden sposób nie da się otóż utrzymać rodziny. Siebie też zresztą nie za bardzo, zwłaszcza w dużych miastach. Mamy więc problem.
Po drugie – koszty edukacji spowalniają rozwój najcenniejszego kapitału Ameryki – nauki i technologii. A przecież wszyscy tutaj wiedzą, że know-how to bogactwo cenniejsze niż gaz z łupków. Tymczasem, jak dowodzą stosowne badania, rosnące w dramatycznym tempie opłaty za studia już obniżyły wskaźnik scholaryzacji w USA. Może nie widać tego w statystykach naboru, ale po raz pierwszy od wielu dekad zaledwie jedna czwarta młodych Amerykanów jest wykształcona lepiej od swoich rodziców. Jeszcze niedawno te proporcje były odwrotne.
Trudno się dziwić, skoro w ciągu minionego ćwierćwiecza tuition fees za rok edukacji wyższej wzrosły z niecałych dziesięciu do ponad czterdziestu tysięcy dolarów. Nie licząc utrzymania i pomocy naukowych.
Najwięcej trzeba – co oczywiste – wyłożyć na kształcenie w szkołach Ivy League, najmniej zaś za edukację w dwuletnich community colleges, czyli „wyższych szkołach tego i owego” (co też liczy się tutaj za wyższe wykształcenie). Ale opłaty wszędzie wzrosły ponad trzykrotnie. Najdroższe są akademie medyczne. Rok na wydziale lekarskim i pokrewnych to teraz wydatek w granicach 50 000 dolarów. Plus opłaty za kampus, w zbliżonej wysokości. Toteż gdy pokolenie tak zwanych baby boomers mogło opłacić swoją edukację pracując w wakacje w McDonaldsie, dzisiejszy student, gdyby chciał sfinansować naukę w podobny sposób, musiałby wytrwać na niskopłatnej posadzie przez co najmniej rok.Dość powiedzieć, że średnio zarabiająca rodzina ćwierć wieku temu musiała pracować na dwa semestry studiów potomka przez 13 tygodni. Teraz – 13 miesięcy.
W tej sytuacji kolejne pokolenia Amerykanów są stracone dla nauki, a co gorsza także dla gospodarki. W tym rozumieniu, bezpłatne szkoły wyższe byłaby dla społeczeństwa raczej inwestycją, niż kosztem.
Po trzecie – dofinansowanie edukacji wyższej z budżetu uwolniłby też, i wprowadziło na rynek, 1,3 tryliona dolarów, które amerykańscy absolwenci wciąż winni są bankom z powodu kredytów na studia. Tak, 1,3 tryliona (czyli baaardzo dużo kasy). Zadłużenie edukacyjne przekracza w tej chwili wszystkie amerykańskie długi „karciane” i samochodowe, razem wzięte. Wysokością ustępują edukacji tylko nieruchomości, czyli kredyty hipoteczne.
To problem nie tylko ekonomiczny, ale też społeczny. Siedmiu na każdych dziesięciu młodych ludzi z dyplomem, wchodzi w dorosłe życie z zadłużeniem o przeciętnej wysokości 30.000 dolarów. To nie Wielka Brytania, więc termin i wysokość spłaty nie pozostają w żadnym związku ze znalezieniem zatrudnienia czy uzyskaniem określonego pułapu dochodów. I jeszcze jedno. Gdy wszystko zawiedzie, dom można oddać bankowi i ogłosić bankructwo. Prawo upadłościowe nie obejmuje jednak zobowiązań za studia. Taki dług ciągnie się za człowiekiem dopóki go nie spłaci co do centa.
Stypendia (zwłaszcza, że procedura ich przyznawania jest w Ameryce skomplikowana) nie załatwiają sprawy. W tej sytuacji coraz więcej młodych zdolnych ludzi rezygnuje z nauki z powodu braku pieniędzy.
W najbogatszym kraju świata!
A przecież po czwarte – i tutaj Demokraci powołują się zwykle na kraje europejskie – w cywilizowanym świecie edukacja wyższa jest nie przywilejem najbogatszych, tylko prawem najzdolniejszych. Bo nawet jeśli pobiera się za naukę – jak w Wielkiej Brytanii czy w Niemczech – jakieś opłaty, to zwykle pozostające jednak w racjonalnej relacji do możliwości zarobkowych młodych ludzi i ich rodziców. W tej sytuacji coraz więcej Amerykanów wyjeżdża uczyć się … do Niemiec. Nie za bardzo to wygląda, choćby ze względu na wizerunek USA na świecie. Niby należy się jakiś rewanż za Plan Marshalla, ale tak pozwolić, żeby Niemiec amerykańskie dzieci nam germanił… Wstyd. Demokraci postulują więc – tym głośniej, im bliżej wyborów – że najwyższa pora, by to zmienić.
Konserwatyści jednak na razie obstają przy swoim. Żadnych pięciuset dolarów na dziecko, a już zwłaszcza na dziecko na studiach. Pewnie mocno by ich zresztą zdziwiła wiadomość, że w Polsce prawicowy rząd zamierza w ogóle dawać jakieś zasiłki na dzieci. Republikańskie jastrzębie natychmiast określiłyby taki projekt jako „lewactwo”. Dzieciom, zwłaszcza tym trochę podrośniętym, tutejsza prawica woli raczej ująć, niż dodać. To za rządów Republikanów poważnie zredukowano w Stanach budżetowe dopłaty do szkolnictwa wyższego, co spowodowało gwałtowne podwyżki i tak wysokiego czesnego.
W tej sytuacji na jednego z nielicznych prawdziwych konserwatystów nad Wisłą wyrasta minister Gowin, który – jak właśnie wyczytałam – wystąpił z projektem wprowadzenia… obowiązkowych opłat za studia. Na razie tylko za medyczne i wyłącznie dla tych, co zamierzają wyjechać za granicę. Ale jak uczy praktyka, na medycynie na pewno by się nie skończyło. Choćby dlatego, że wyjeżdżają także informatycy, inżynierowie, nawet angliści…
A tak swoją drogą, to projekt pięciu stów na dziecko powinien objąć także dzieci, które studiują. Utrzymanie dzieciaka na studiach, nawet tych bezpłatnych, to przecież wysiłek finansowy bez porównania wyższy, niż wydatki na przedszkolaka czy gimnazjalistę. I to nawet po doliczeniu kosztów dopalaczy i prywatnych wizyt u psychoterapeuty.
No ale dobrze, że przynajmniej same studia są ciągle darmowe. Chyba, że minister edukacji wprowadzi jednak w życie „dobrą zmianę” w postaci „pięćset na dziecko”… pięćset tysięcy. Bo tyle trzeba by wydać –gdyby jego projekt wszedł w życie – na studia medyczne w Polsce.