Wyrok trybunału strasburskiego w sprawie katyńskiej nie zadowalający w pełni rodzin ofiar, a tym samym niekorzystny – ze względu na wagę tej sprawy - dla państwa polskiego, nie jest wyrokiem prawomocnym. Wydany został przez skład siedmioosobowy, w którym głosy podzieliły się w sposób bardzo symptomatyczny. Sędziowie większości to: Rosjanin, Ukrainiec, Słoweniec i Czech - przegłosowana została natomiast trójka sędziów pochodzących z Europy zachodniej. Pełnomocnicy polskiej strony zapowiedzieli odwołanie się od tego rozstrzygnięcia do Wielkiej Izby, czyli sądu II instancji. Nie sądzę, by sprawa ta nie została przyjęta do rozpoznania przez Wielką Izbę. Co więcej – intuicja podpowiada mi, że w II instancji rodziny katyńskie uzyskają pełną satysfakcję.
prawnik, b. Prezes Trybunału Konstytucyjnego, Uczelnia Łazarskiego
Nie przyjmuję do wiadomości argumentów, że ponieważ Rosja de facto aktualnie utrzymuje w dużej części Radę Europy, jako jej najliczniejszy ludnościowo członek, to tym samym Europejski Trybunał Praw Człowieka, nie chcąc narażać się głównemu płatnikowi składek, nie będzie skłonny przyciskać Rosji do ściany. Zadecydują względy merytoryczne, a te nie pozostawiają wątpliwości gdzie leży prawda i tym samym racja.
Blisko dwa lata temu jeden za składów sądu strasburskiego wydał orzeczenie w słynnej sprawie Lautsi przeciwko Republice Włoskiej, w której badano legalność obecności krzyża we włoskiej szkole. Wyrokiem I instancji uznano wówczas, że krzyż w szkole ogranicza prawa rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami, a także prawo dzieci w wieku szkolnym do wyznawania lub niewyznawania religii.
Byłem przekonany, że ten wyrok wynikał z fundamentalnego niezrozumienia istoty tolerancji religijnej i dałem temu wyraz w komentarzu na prośbę jednej z gazet codziennych, sugerując spokojne odczekanie na wyrok Wielkiej Izby. W kilka dni później ukazał się w tej samej gazecie artykuł polemizujący z moim stanowiskiem, w którym autor – skądinąd sympatyczny i zasłużony dla obrony praw człowieka prawnik - niemal mnie zrugał za podważanie autorytetu sędziów strasburskich, podkreślając, że w akurat w tym składzie orzekającym znajdowali się najwybitniejsi znawcy tego zagadnienia, a ja – jako były sędzia i prezes polskiego Trybunału Konstytucyjnego - powinienem się powstrzymywać z krytyką innych sędziów. Postanowiłem wówczas nie ciągnąć i nie podsycać sporu i spokojnie czekać na wyrok II instancji. Wyrok Wielkiej Izby był – jak przewidywałem - druzgocący dla orzeczenia I instancji. Rozsądek, ale i prawo, na szczęście, wzięły wówczas górę. Z owym prawnikiem co i rusz się spotykamy, ba – nawet okazjonalnie współpracujemy, ale do tamtej polemiki obydwaj nie mamy już ochoty najwyraźniej wracać. Bo i po co? Jaki jest koń – każdy widzi…
Wróćmy jednak do sprawy katyńskiej. Istnieje aż nadto wiele przesłanek uzasadniających zajęcie się przez Strasburg toczącym się współcześnie śledztwem rosyjskim w tej sprawie. Sam fakt, że Rosja odmówiła przekazania postanowienia umarzającego śledztwo katyńskie, dostatecznie mocno przemawia za tezą, że toczyło się ono już po podpisaniu przez Rosję Europejskiej Konwencji. Jak długo da się to ukrywać, nie narażając się na zarzut najzwyczajniejszego w świecie poplecznictwa? W interesie samej Rosji jest przecież odcięcie się od zbrodni stalinowskich, a jak długo tego nie uczyni, trudno jej będzie przekonywać, że nie jest moralnym następcą zbrodniarzy działających w imieniu Związku Radzieckiego. Nawet gdyby nie uważała się za następcę prawnego Związku Radzieckiego - a w świetle prawa międzynarodowego takim następcą jest - to przecież zbrodnia katyńska została zdecydowana i przeprowadzona na jej terytorium i od tego aspektu nigdy uciec się już nie da.
Z Rosją były, są i będą długo jeszcze problemy związane z konsekwencjami uwolnienia się przez ten kraj od dziedzictwa komunizmu. Jesienią 1993 r. kończyłem właśnie kadencję Generalnego Komisarza Wyborczego i na prośbę MSZ wziąłem udział w pracach specjalnej komisji powołanej przez Radę Europy w celu zbadania przygotowań do mających się odbyć na początku grudnia tego roku wyborów parlamentarnych w Rosji. W tym samym dniu miało być też przeprowadzone referendum zatwierdzające nową konstytucję przygotowaną przez ekipę Jelcyna. Było to niemal na drugi dzień po zaatakowaniu przez czołgi białego domu, czyli siedziby rosyjskiego parlamentu. Budynek, choć od ataku upłynęło wtedy już około dwóch miesięcy, a Moskwie było już wtedy -15o , nie miał jeszcze szyb. Trochę mnie dziwiło, że na murach nie widać było też żadnych śladów po ostrzale i podzieliłem się tym spostrzeżeniem z naszym rosyjskim opiekunem. – Pan ma złe wyobrażenie o naszych czołgach – usłyszałem w odpowiedzi. - To nie są już czołgi typu T34, które pan zna z filmów, ale broń współczesna, którą naprowadzają komputery i która strzelała wtedy precyzyjnie w sam środek okna pociskami podkalibrowymi. Takie pociski eksplodują dopiero w momencie zetknięcia się z samą szybą, masakrując wszystko co w środku – wyjaśnił rzecz nasz rosyjski rozmówca.
Jako członkowie komisji pytaliśmy o liczbę ofiar tamtego zamachu zarówno przedstawicieli władzy, jak i opozycji. Pierwsi twierdzili, że zginęło wówczas sto kilkadziesiąt osób, a opozycja, że co najmniej dziesięciokrotnie więcej. Ci ostatni dodawali, że gdyby ofiar było tyle, ile wskazuje się oficjalnie, to władze opublikowałyby listę ofiar ataku na biały dom, a takiej listy wtedy jeszcze nie było. Nie wiem, czy opublikowana została zresztą kiedykolwiek. Zwracałem na to później szczególną uwagę i nigdy istnienia takiej listy nie odnotowałem.
Z punktu widzenia naszych wówczas - jako komisji – głównych zainteresowań nie mniej istotna była jednak inna sprawa. Szybko mianowicie odkryliśmy, że wybory mają być przeprowadzone do Dumy i do Rady Federacji – to jest do organów, których jeszcze w porządku konstytucyjnym w tym momencie nie było, a które miały się pojawić w nowym porządku ustrojowym dopiero w wyniku zatwierdzenia nowej konstytucji poprzez referendum przeprowadzonym w tym samym dniu co wybory. Tego rodzaju absurd nie mógłby mieć miejsca w żadnym normalnym kraju. Jak można przeprowadzać wybory do czegoś co jeszcze nie istnieje? – musiałby zapytać każdy, nie tylko prawnik. Co więcej – wynik referendum miał być uznany z obowiązujący tylko w wypadku frekwencji ponad 50 %. Z oczu każdego urzędnika biło jednak absolutne przekonanie, że tak właśnie będzie…
To dziwactwo prawne zostało oczywiście przez nas odnotowane w raporcie, a po powrocie nie omieszkałem poinformować MSZ-u, że jeśli te wybory miałyby stać się podstawą przyjęcia Rosji do Rady Europy, to pachnie to jakimś grzechem pierworodnym tamtejszej kulawej także z innych przyczyn demokracji. Od wiceministra zajmującego się Rosją usłyszałem wówczas: - No tak, ale czy Polska ma być pierwszym hamulcowym w staraniach Rosji o członkostwo w Radzie Europy? Jak będzie lepiej? – kiedy Rosja będzie wewnątrz, czy jeśli pozostanie na zewnątrz?
Wydaje mi się, że lepiej byłoby, gdyby jednak wówczas na członkostwo poczekała, ale nie można też nie dostrzegać, że wtedy później też ratyfikowałyby Europejską Konwencję i tym samym później otworzyłaby się droga do poszukiwania przez rodziny ofiar zbrodni katyńskich jakiejś formy zadośćuczynienia za swoje cierpienia.
W sprawie Lautsi ruszyło z pomocą Republice Włoskiej po orzeczeniu I instancji wiele państw i organizacji, a nawet indywidualnych osób. Prawnym i moralnym obowiązkiem wszystkich organów naszego państwa jest udzielenie wszelkiego możliwego wsparcia rodzinom katyńskim w tej nie tylko ich przecież sprawie. Ten swego rodzaju egzamin z państwowości zdawany będzie przez nas wszystkich. I musi być zdany.