Wbrew pozorom, to nie ostatni wysyp świąt, którym tak chętnie przydajemy magiczności, wpędził mnie w rozważania o cudach. Te iście Hamletowskie rozterki „wierzyć, albo nie wierzyć” mam bowiem za sprawą „Drugiego dziennika” Jerzego Pilcha – parkinsonika. Lektury, dalibóg, dalekiej w nastroju od „radosnej nowiny”.
Katarzyna Kabacińska Chorująca – bywa, że kpiąca, czasem wątpiąca, zawsze wojująca
Chociaż czy do końca? Wszak pisarz na swój sposób czuje się wybrany, gdy w wywiadzie z Kazimierą Szczuką dla Gali mówi o chorobie: „Mam ją nie za pecha, ale za fart. Nie za dopust, ale za dar boży. Przy moim zapatrzeniu w siebie, skłonności do wiwisekcji taki temat spadł mi z nieba – w sensie ścisłym. A jak sądzę, wystarczająco jestem zdyscyplinowany i za bardzo doświadczony, by w jakąś bebechowatość popadać.” Niestety, za dużo było w tej wypowiedzi wiary w inteligencję czytelnika, a już na pewno w jego zdolność rozpoznania (gorzkiej) ironii. Bo tylko tym potrafię sobie wytłumaczyć łatwość, z jaką Andrzej Horubała formułuje oskarżenia wobec Pilcha o wykorzystanie parkinsonizmu jako kamuflażu, za pomocą którego ten „literacki hochsztapler” chce ukryć miałkość swego pisarstwa.
Swoją drogą ciekawe, skąd tyle wiary w ludzką percepcję u człowieka... małej wiary, jakim od zawsze Jerzy Pilch zdaje się być? A może raczej – zdawał? Bo w życiu, także jego, nic nie jest „na zawsze” i jak sam przyznaje, wiara (niewiara?) nie jest wartością stałą. Dość banalne konstatacje pisarza przypomina – bez cienia złośliwości, jak na wielbicielkę Pilchowego talentu przystało – Magda Umer na swoim facebooku cytując: „Jak to na starość – wiary przybywa. Im bliżej końca, tym ona gęstsza”. Szczęśliwie, nie brnie jednak Pilch w dalsze wyważanie otwartych drzwi, tylko daje prztyczka w nos tym, których wyznanie to niesie wprost do nieba. Pisząc zatem: „Żeby cokolwiek zrobić, trzeba wpierw uwierzyć, że się to zrobi. Bez wiary ani kroku! Nigdzie! Ani na stronę, ani na tamten świat” - autor „Dziennika”, mało że „nie dociska pedału patosu do dechy”, to w ramach samoobrony przed „bebechowatością” salwuje się dobrze sobie (i czytelnikom) znaną ucieczką w drwinę.
Dla mnie parkinsonika, bo przyznaję, że siłą rzeczy pod takim głównie kątem czytałam ostatnią książkę Pilcha, pewne rzeczy są w niej „oczywistą oczywistością”. Niestety... Jak pozornie zabawna anegdota, niczym wyjęta z cyklu „przychodzi baba do lekarza”. Ów medyk to znany pono w Wiśle dr Grenda, który miał pacjentce zaproponować uruchomienie funkcji nieprzerwanego lotu przez kopnięcie w zadek. Baba tak bowiem relacjonowała swoje dolegliwości: „... jak siądę, tobym tak siedziała, siedziała i siedziała... A jak idę, tobym tak szła, szła i szła... A znowuż jak stoję, tobym tak stała, stała i stała...” Ha, nic dodać, nic ująć! No, może tylko to, że parkinsonik powinien nabierać specjalnych praw przez zasiedzenie. Bo, gdy już usiądzie, to – rzeczywiście – posiedziałby dłuuugo, bo wstać mu ogromnie trudno i sporo czasu musi minąć, nim włączy się funkcja „szła, szła i szła...” Zresztą coraz oporniej. Wiedza ta codziennie utrwala mi się boleśnie, więc samej trudno mi uwierzyć, że jeszcze 6 lat temu biegałam z zachwytem po Toskanii i w Sienie osobiście rzuciłam hasło wspinaczki na wieżę. Bo jakże miałam nie obejrzeć z góry panoramy słynnego rynku – muszli?! Co zobaczyłam, to moje, nie wiem jednak śmiać się, czy płakać gdy przypomnę sobie mój tegoroczny pobyt u Góralki, gdzie na byle pięterko wchodziłam, jak po drabinie. Z użyciem wszystkich czterech kończyn, bo tak łatwiej mi było dźwigać pasażera na gapę, czyli upierdliwego Pana P., jak w ramach oswajania złego nazywam chorobę Parkinsona.
Moje z tym facetem pożycie, znajdujące się – zdaniem specjalistów – w schyłkowej fazie „okresu miodowego” (sic!) daje jeszcze ułudę oszwabienia natręta, zrzucenia z siebie nieznośnego garba a to na rowerze, a to pływalni. Tymczasem Pilch wydaje się być już o krok dalej, pisząc: „takich czy innych nadziei podstępna ta franca nie szczędzi z prawdziwie diabelskim okrucieństwem”. O nadziei wszakże mówią, że umiera ostatnia. A może inaczej? Może rodzi się dopiero, gdy człek na krawędzi, by mocą metafizyki unieść go znad przepaści? Jerzy Pilch wydaje się mieć tego pełną świadomość, kiedy we wspomnianej rozmowie z Kazimierą Szczuką mówi: „ Chełpiąc się niewiarą w cud, zarazem z całą mocą instynktu samozachowawczego pragnę kompromitacji niewiary w cud. Kompromitacją taką jest oczywiście cud. Pełen sceptycyzmu, ironii i szyderstw czekam przeto na cud, czekam, aż mnie puści...” Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, że puścić ma stalker – Pan P., rozwiewa je deklaracja zatwardziałego fana futbolu, że wisi mu nawet tytuł mistrza galaktyki dla polskiej piłki kopanej wobec możliwości natychmiastowego ozdrowienia. Amen.
Wierzyć, nie wierzyć? Wolę już syzyfową mitręgę nad tym dylematem, niż zastanawianie się co będzie z nami – parkinsonikami, jeśli medycyna nie dobędzie (czytaj – zrefunduje) swego oręża i nie przyjdzie w sukurs. Zresztą „nie mam głowy do zajmowania się chorobą – nogi odmawiają posłuszeństwa”, że powtórzę genialne zdanie z „Dziennika” Jerzego Pilcha.