Reklama.
Co mnie podkusiło? Przecież nie musiałam. Z własnej woli w dwa dni skatowałam się tak, że dziś wieczorem nogi ledwie mnie noszą. A było tak.
Zakodowało mnie już w listopadzie 2015. I co prawda od tamtej pory świat wiruje wokół mnie coraz szybciej, ale przynajmniej zapanował w nim jakiś rodzaj porządku. Przekonałam się, że nie zwariowałam, że ludzi podobnie myślących, chociaż przecież bardzo różnych jest więcej. Całe mnóstwo tych, którym trudno uwierzyć w to co widzą dzień po dniu, noc po nocy. Tych którzy nie akceptują łamania prawa i opluwania największych autorytetów, wywyższania miernot i destrukcji instytucji publicznych; ubliżania całym klasom społecznym, chamstwa i wulgaryzmów w życiu, w tv i w sieci; brudnych zagrywek i jawnych kłamstw; szczucia, rzucania inwektyw i błota, produkowania insynuacji i odwracania znaczeń; którzy nie tolerują brutalnych napaści, podglądania, kneblowania; słowem nie zgadzają się na życie w państwie równoległym i systematyczne rujnowanie tego, co zbudowaliśmy przez ostatnie lata.
Okazało się, że nie muszę bezczynnie patrzeć na tę równię pochyłą, że mogę się do czegoś przydać, robić coś pożytecznego. To nie są rzeczy wiekopomne, raczej cicha praca u podstaw, ale to pozwala nam przekuć bezsilność w moc.
Co robię? Stawiam się na wszystkie marsze i pikiety, wymyślam hasła, rozprowadzam ulotki, śpiewam Odę do radości pod kolumną Zygmunta, porządkuję stronę FB grupy mazowieckiej i wspieram zagubionych w internetowym bezkresie.
I przychodzi marsz My, Naród (27 lutego 2016). Zgłaszam się do obsługi lotnego punktu informacyjnego. Jest nas kilkadziesiąt osób w trzyosobowych zespołach. Jedna w kamizelce odblaskowej ma nosić puszkę na pieniądze (z, jak się później okaże, nieco ciasnym otworkiem). Druga będzie nosiła flagę z nadrukiem „Punkt Informacyjny KOD” i drugą, w formie skrzydła na wygiętej rurce. Trzecia osoba ma towarzyszyć dwóm pierwszym, odpowiadać na pytania, a jednocześnie rozdawać uczestnikom marszu kodowe naklejki i znaczki. Ta trzecia osoba, to ja.
Nie znam wielu osób z licznej grupy wolontariuszy, ale okazuje się, że wszyscy są fantastyczni, pomagają sobie nawzajem i podtrzymują w trudnych chwilach. Choćby montaż skrzydła do plecaka za pomocą opasek zaciskowych; spróbujcie, sami zobaczycie jakie to łatwe.
Rozdzielamy między siebie kilogramy ulotek, naklejek i znaczków, strzepujemy szron z czapek, dopinamy kurtki, dogadujemy ostatnie szczegóły i ruszamy na punkty wyznaczone wzdłuż całej ulicy Zielenieckiej. Jesteśmy gotowi!
Razem z tłumem podobnych sobie ludzi czekamy na rozpoczęcie marszu, rozglądamy się, gadamy, nasłuchujemy, tańczymy, robimy zdjęcia transparentów, zadzieramy głowę, żeby zobaczyć warczący helikopter, mrużymy oczy albo zakładamy okulary przeciwsłoneczne, przytupujemy, gwiżdżemy, zakładamy rękawiczki, słuchamy wystąpień, wrzeszczymy, skaczemy i ooo!!! ruszamy!
Idziemy wprost pod słońce, jesteśmy podekscytowani, robi się coraz cieplej. Rozdajemy setki i tysiące uśmiechów, w zamian dostajemy ich znacznie więcej. Wszędzie wokół widzę kolorowych ludzi. Przecież właśnie po to tu jesteśmy, żeby pokazać jak jesteśmy różni, mamy różne życia, doświadczenia i przekonania, a cel łączy nas ten sam. Rzecz jasna nie tylko dlatego idziemy w Marszu, chcemy się wszak policzyć, okazać wsparcie Lechowi Wałęsie, być razem i poczuć, że to nie my zwariowaliśmy…
Puszka jest coraz cięższa, skrzydło podobnie, torba z naklejkami wręcz przeciwnie. Obiegam nasz mobilny punkt jak rasowy pies pasterski i przyklejam kodowe serduszka na maszerujących i stojących obok, mają je poklepywać co jakiś czas, bo inaczej lek na serce nie zadziała Przepycham się do swoich, gadam z obcymi, zaglądam w dziecięce wózki, wymieniam się znaczkami z ludźmi z całej Polski, robię zdjęcia, głaszczę psiaki, jest adrenalina, jest moc!
Ludzie są uprzejmi, nawet różowe świnki za kordonem policji nas bawią, zamiast razić. Idą starsi, młodsi, dzieci w wózkach, na własnych nogach i na rękach rodziców. Rowerzyści i babcie, nastolatki i rudzi, psy i inne zwierzęta, transparenty i flagi. Znowu mnóstwo uśmiechów i dobrej energii. Nadchodzi biało czerwona flaga, ma 120 metrów długości, setkę nóg i dzięki nim płynie nad ziemią. Później okaże się, że były dwie podobne flagi, ale to widać dopiero na filmach kręconych z PKiN.
Docieramy do Placu Piłsudskiego. Wielobarwny tłum, a nad nim falują kolorowe flagi. Oddychamy pełną piersią, jest pięknie! Wciąż ktoś nas zaczepia, prosi o znaczek czy ulotkę, o pomoc w upchnięciu pieniędzy do puszki (nie wolno nam, każdy musi poradzić sobie sam). Ale nikt nie pyta o nic, wszyscy dokładnie wiedzą dlaczego tu przyszli, nie trzeba tłumaczyć. Sami swoi.
Po zakończeniu Marszu wszyscy są bardzo zmęczeni, i uczestnicy, i organizatorzy. Z tym że wolontariusze muszą jeszcze pozbierać wszystkie materiały, puszki i pudła z podpisami, taśmy odgradzające i kuchnię polową, flagi i banery, butle gazowe i namioty, kamizelki i głośniki, jakieś kable, rury, linki, barierki, płachty i worki. Rozchodzimy się już po ciemku, około osiemnastej. Brawo MY!
W domu padam wykończona na kanapę, na szczęście Szanowny Małżonek zadbał o kolację (i gości, którzy przyjechali na marsz z innego miasta). Ale to jeszcze nie koniec na dzisiaj. Chwila odpoczynku i pędzę na nocny dyżur. Może niezbyt daleko, raptem do biurka z laptopem, ale przejście nawet kilku metrów to już wyczyn. Nogi nie chcą mnie nosić, ale nie mogę zawieść.
Rano sprawdzam trzy razy gdzie o i której jestem umówiona w Ursynowskim Punkcie Informacji tzw. PIKODzie. Cztery godziny snu to ciut mało, ale obiecałam, więc będę! Nie dam rady? Ja?!
Pędzę na drugą zmianę, rano nasi panowie przywieźli wyposażenie i rozstawili namiot, a wspaniała grupa ursynowskich koderków wyjaśniała przechodniom co to takiego ten nieznany KOD, wręczała ulotki i znaczki, odpowiadała na najróżniejsze pytania, zbierała podpisy pod projektem ustawy o TK i zachęcała do przeczytania naszego nowego pisma pt. Obywatel.
Przez kilka godzin rozdaliśmy ponad tysiąc egzemplarzy Obywatela!!! Uśmiechów rozdaliśmy i otrzymaliśmy zdecydowanie więcej. Znowu zaglądam ludziom w wózki, głaszczę psiaki, zagaduję do obcych i zamiast zmęczenia czuję MOC! Znowu jest pięknie! Dziękuję za to uczucie, bo to jak głęboki oddech w dusznych czasach.
Przechodzą tam najróżniejsi ludzie, bo stanęliśmy przy wejściu na mocno uczęszczany bazarek. Zatrzymał się przy nas nawet harlejowiec na motocyklu. Rowerzystów już nie próbuję policzyć. Większość przechodniów była nam przychylna, niektórzy obojętni, omijają nas wzrokiem albo grzecznie odmawiają. I tylko trzy osoby uznały, że 1) jesteśmy gównem komunistów (?), 2) utrzymuje nas niezidentyfikowany Żyd, 3) jesteśmy nienormalni, skoro chcemy obalić rząd (?). Czyli nie jest źle, ale sporo jeszcze pracy przed nami…
Wczesnym popołudniem wracam do domu. Szkoda, że nie włączyłam licznika kroków, wiedziałabym ile kilometrów przedreptałam, a teraz już na to za późno. Mąż uważnie mnie obserwuje, przecież cały poprzedni tydzień piłam syropki i ziółka, żeby do soboty dojść do siebie po osłabiającej wirusówce. A tu niespodzianka, cały dzień spędziłam wśród życzliwych ludzi, więc choróbsko odpuściło i jestem jak nowa, chociaż nóg faktycznie nie czuję.
Teraz siedzę w fotelu i spisuję wrażenia z dwóch ostatnich dni. Ludziom o innym światopoglądzie chyba faktycznie trudno uwierzyć, że my wszyscy oddajemy swój czas i siły za darmo. Że nikt nam nie płaci. Że kura domowa może interesować się Trybunałem czy Konstytucją. Że KOD nie neguje prawidłowo przeprowadzonych wyborów. Że polska flaga i patriotyzm należy do nas wszystkich. Że Naród to też ja. I że są sprawy ważniejsze niż moje nogi. I dlatego powstał KOD. I dlatego jestem zakodowana.
Beata Machocka