Już jako matka nie zachowywałam się właściwie, znaczy tak, jak sobie wyobrażałam, że matki powinny się zachowywać, Ani śladu pieczenia ciast, nawet wspólnych spacerów niedzielnych było jak kot napłakał, bo miałam zawsze w tym czasie jakieś spektakle, próby i nagrania, zamiast jak należy matkować. A już jako babcia, jestem niżej wszelkiej krytyki. Może jestem wyzuta z jakiegoś szalenie ważnego instynktu? Może pozbawiona uczuć? A może teraz matki i babcie są - więcej, powinny być - właśnie takie???
Rzeczywiście, zamiast czytać bajki wieczorami przy zasypianiu, tańczyłam na scenie operowej. W niedzielę, kiedy inne matki wyprowadzały swoje potomstwo do parku, ja miałam jakieś próby, nagrania lub popołudniówki. Zamiast wspólnych wakacji w piaskownicy, targałam owszem mego pierwszego syna na różne trasy objazdowe po demoludach, ale nie mieliśmy okazji pojechać wspólnie na jakieś prawdziwe wakacje. Dziecko widziało po sto razy ten sam spektakl, w którym brałam udział. Asystowało - często za kulisami - występom Jurka Połomskiego, piosenki Ireny Santor też znało na pamięć a moje wszystkie tańce - łamańce, mogło chyba odtworzyć z pamięci bez próby. Potem los, a właściwie nasza władza ludowa rzuciły mnie do Paryża, gdzie wprawdzie powiłam następną dwójkę, ale od małego asystowali z kolei teraz oni wszystkim próbom mego zespołu baletowego, które z braku funduszy na wynajmowanie sali odbywały się w domu. Nic dziwnego, że cała trójka nie wyobraża sobie innego sposobu zarabiania na życie, jak tylko działalność artystyczna - mam więc teraz trójkę muzyków. Dla mnie dobrze, za darmo chodzę na ich koncerty, a że wybrali różne rodzaje muzyki, uczęszczam zarówno na koncerty muzyki poważnej, jak jazzowej a nawet i awangardowo - elektronicznej. Ponieważ miewam często głupie pomysły, usiłowałam wprowadzać je po kolei w życie dorosłe, przedstawiając w dniu ukończenia osiemnastu lat jego zakazane dotąd - jak mi się wydawało - atrakcje. I tak w dniu jego pełnoletności zaprosiłam Kaspra do najbardziej znanego kabaretu paryskiego, "Crazy Horse", obiecując mu, że obejrzy sobie najpiękniejsze i w dodatku całkiem porozbierane dziewczyny. Siedział osowiały, rozchmurzył się tylko przy pokazach komika, który go wyraźnie rozśmieszył, potem dopiero mi wyjaśnił, że te piękności wcale go nie zachwyciły, bo - jak stwierdził - ma lepsze na codzień we własnym łóżku! Parę lat potem powtórzyłam ten sam eksperymentalny numer z następnym synalkiem, Baltazarem. Zaproponowałam mu nawet , by spróbował zapalić, częstując go papierosem - oświadczył wtedy, że już dawno rzucił palenie, bo ono szkodzi zdrowiu. Spektakl skrytykował, nagłośnienie mu się nie spodobało a gra świateł była według niego nie dość profesjonalna - o pięknych golaskach nie wydał opinii, ale sądząc po skwaszonej minie, też go one nie zachwyciły... Nie poddając się, kilka lat potem zaprosiłam do "Crazy" córkę, oczywiście także w dniu jej osiemnastych urodzin. Obiecałam jej nawet alkohol, niech spróbuje! Córka spojrzała na mnie jak na żabę i ... zamówiła krem z whisky. Usiłowałam jej wyjaśnić, że krem to deser, a whisky to taka wstrętna w smaku wódka, ale kelner mnie oświecił, że rzeczywiście, krem z whisky istnieje - zresztą, od tego dnia jest moim ulubionym napitkiem... Tak więc dojrzewanie dzieci odbyło się jakoś samoistnie, no a teraz przyszła pora na wnuki - gdy pierwszy miał się urodzić, udałam się do notariusza, pytając czy rzeczywiście babcie mogą darować wnukom jakieś dobra, w tym wypadku mieszkanie, bez uiszczania kosztownych podatków od darowizny? Notariusz potwierdził tą informację, po czym wyjął jakieś papierzyska i zaczął je wypełniać. Imię i nazwisko wnuczka podałam, bo było już wiadomo, co i jak, ale jak doszło do daty urodzenia - zacukałam się - bo niby termin jego przyjścia na świat był z grubsza ustalony, no ale pewności nie było. Notariusz zdenerwował się, wykrzyczał mi, że nie mogę podarować mieszkania komuś, kto się jeszcze nie urodził, i tak moje dobre chęci spaliły na panewce... Parę lat potem urodził się następny wnuk, a niedawno jeszcze jeden. Nie jestem dobrą babcią, nie umiem upiec ani pół ciasta, nie daję im cukierków, zjadam je sama, i nie rozpieszczam ich, a jak są przyprowadzane do mnie, po kilkunastu minutach patrzę na zegarek i sugeruję koniec wizyty - no bo niewątpliwie muszą wracać do swoich domów, na jakąś kolację albo kąpiel... Wnuki, niestety, nie oddają mi tych uczuć, brak mi wzajemności, włażą wciąż na mnie, wrzeszcząc z radości, obśliniają i boleśnie ściskają, i nie sposób ich wygonić. Trudno. Ale dbam o podniesienie ich poziomu kulturalnego, co dwa tygodnie prowadzam na różne spektakle - i to nie jakieś bajki dla dzieci, ale przedstawienia komedii muzycznych, dobre spektakle cyrkowe i różnego rodzaju koncerty. Najmłodszy jeszcze się nie załapuje, jeszcze nie umie chodzić - ale już sam siedzi, a właśnie jutro zabieram go (na szczęście, z jego rodzicami!) do Polski, niech nasiąka od małego atmosferą kraju rodzinnego jego babci!!!!