Uszczelnienie systemu podatkowego, zwłaszcza w zakresie VAT, to jeden z największych sukcesów obecnie rządzącej ekipy. Im mniej nadużyć, tym większa stabilność budżetu. Nie trzeba tego szczegółowo wyjaśniać. W swoim zapale uszczelniania i usprawniania urzędnicy mogą zrobić jednak krok za daleko. Takim krokiem – nieobliczalnym w skutkach – byłoby wprowadzenie zapowiadanego „testu przedsiębiorcy”. Ów test ma wykrywać, czyje jednoosobowe firmy są firmami rzeczywistymi, a czyje tylko rozwiązaniem zastępującym etat.
Nie łudźmy się, że fiskus wpadł na ten pomysł w trosce o osoby, które zmusza się do samozatrudnienia. Chodzi o wyższe podatki, bowiem liniowy PIT z działalności gospodarczej okazał się rozwiązaniem dogodnym dla wielu osób.
W legendarnym dzisiaj skeczu z Janem Kobuszewskim kierowca wywrotki pyta się młodego pomagiera, co zrobić, by zaoszczędzić na paliwie, które spala się, wożąc śnieg nad Wisłę. Młodzieniec wypala bez wahania: „przybliżyć Wisłę”. Ministerialni urzędnicy kombinują z uporem i od lat, jak skutecznie tę Wisłę przybliżyć. Bowiem inne, prostsze rozwiązania nie przychodzą im do głowy. Na przykład, skoro liniowy PIT budzi taki entuzjazm, wprowadzić podatek liniowy dla wszystkich.
Test przedsiębiorcy tylko z pozoru jest rozwiązaniem sprawiedliwym wobec tych, którzy pracują na etacie bądź mają innego rodzaju kontrakty i płacą wyższe podatki. Pomijam fakt, że plusom samozatrudnienia towarzyszą też i minusy (w stosunku do pracy na etacie). Na przykład taki, że czy są dochody, czy nie, co miesiąc trzeba odprowadzić taką samą, wysoką składkę na ZUS. Że trzeba prowadzić księgowość, wystawiać faktury. Że państwo co prawda gwarantuje liniowy PIT, ale nie gwarantuje stałych przychodów.
Ale uznajmy, że faktycznie, własna działalność gospodarcza będąca w istocie świadczeniem pracy dla jednego podmiotu to czyn naganny i domagający się pomsty ze strony państwa. Jak taki test przeprowadzić? Pomysł, by jednym algorytmem mierzyć bardzo różne aktywności w rozmaitych branżach przypomina budowanie ogólnej teorii wszystkiego. Wyłożyć się można już na najprostszych z pozoru elementach. Najczęściej za fikcyjną jednoosobową firmę uważa się taką, która wystawia faktury tylko jednemu podmiotowi. Ale są przecież osoby, które przez kilkanaście czy kilkadziesiąt miesięcy prowadzą jeden duży projekt, a gdy się on skończy, zaczynają nowy. Na przykład pracując przy widowisku scenicznym, serialu, produkcji telewizyjnej. Z kolei osoba, która wystawia faktury trzem różnym firmom, może tak naprawdę pracować tylko dla jednego podmiotu, a z przyczyn dogodnych dla pracodawcy fakturować różne spółki. Rzeczywistość jest bardziej złożona, niż scenariusze snute przy biurkach urzędników.
Trudno mi pojąć, jak test przedsiębiorcy ma się do zapewnień rządu o tworzeniu coraz lepszych warunków do rozwoju małych i średnich firm. Szczególnie, że to przedsiębiorca będzie musiał udowodnić, że nie jest przysłowiowym wielbłądem, jeśli urzędnik będzie miał jakieś wątpliwości. Nawiasem mówiąc, byłoby to pogwałcenie elementarnej dla naszej kultury prawnej zasady, że to oskarżający musi udowodnić winę, a nie oskarżany swoją niewinność. Dziwię się, że z takim konceptem, i to w trakcie wyborczego maratonu, mógł wystąpić jakikolwiek rząd. Bo wdrożenie tych absurdalnych pomysłów w życie musi kosztować miliony głosów osób prowadzących własną działalność gospodarczą i ich rodzin. Mali przedsiębiorcy słusznie poczują się napiętnowani. „Prywaciarz” znowu stanie się osobą z gruntu podejrzaną i z definicji nieuczciwą.
Politycy PiS zapewniają, że pomysł jest nieaktualny. Na razie. Tylko kto zagwarantuje, że – jeśli nie zmieni się obóz rządzący – za jakiś czas znowu nie wróci? Pisałem kiedyś, że niepewność dla biznesu jest gorsza od fatalnych rozwiązań, bo wówczas przynajmniej wiadomo, na co się przygotować. Tymczasem decydenci nie kwapią się, by tę niepewność rozwiać.