Po oficjalnej prezentacji trasy wyścig dookoła Polski nie milkną komentarze. Oficjalne komunikaty PR imprezy znacznie rozmijają się z opiniami fanów kolarstwa. Jak to jest, że regularnie nagradzany i doceniany Czesław Lang nie trafia w gusta najwierniejszych kibiców?
"Przez wiele lat tworzyłem portale rowerowe, ale tak naprawdę satysfakcję z dzielenia się treścią i pisania o kolarstwie odczułem dopiero po założeniu bloga. Bez stopek sponsorskich, patronatów, zobowiązań. Z możliwością wolnej - co nie znaczy, że nieodpowiedzialnej - wypowiedzi. Z "treścią" a nie z "contentem"
Z Tour de Pologne jest ten problem, że wyścig zyskał sobie pozycję dobra narodowego. Od lat jest to jedno z najważniejszych i najbardziej prestiżowych sportowych wydarzeń rozgrywanych cyklicznie w kraju. Awans do grona wyścigów Pro Tour (obecnie World Tour) sprawił, że, choć może nieco na wyrost, TdP zaliczany jest do światowej elity imprez kolarskich. Co roku dostaje najwyższe oceny za organizację od międzynarodowych władz dyscypliny, w kraju regularnie nagradzany jest przez Przegląd Sportowy oraz podczas rozdania Nagród Biznesu Sportowego DEMES. Wyścig pokazywany jest w TVP, czasem również w Eurosporcie. Skoro specjaliści doceniają imprezę Langa to marudzący kibice muszą się mylić. Przecież “to takie polskie”: gdy ktoś osiągnął sukces, trzeba go publicznie poniewierać i nienawidzić, choćby dla zasady. Niestety wiąże się z tym coś innego: nawet, gdy argumenty są merytoryczne, można je wszystkie wrzucić do jednego worka z napisem “bezsensowny hejt” i zignorować.
Owszem, kibice chcieliby, aby wyścig przejeżdżał jak najbliżej ich miejsc zamieszkania. Gdy startował na północy i zmierzał w stronę Karkonoszy, domagano się by zawitał w Tatry czy Bieszczady. Gdy trasa prowadziła “ścianą wschodnią”, chciano powrotu „Orlinka”. Gdy zaczyna się na wspomnianym “Orlinku” i kończy w Tatrach, tęsknimy za Trójmiastem. Pytanie, czy to zwykłe chciejstwo zblazowanych fanów, czy może coś więcej? Od czasu, gdy Tour de Pologne zmienił termin z poprzedzającego mistrzostwa świata, impreza wyraźnie poszukuje swojej tożsamości. Zmienna trasa, bez punktów charakterystycznych, bez elementów wprowadzających realną selekcję, bez miejsc, w których mogłaby powstać choćby namiastka legendy nie ułatwia sprawy. „Orlinek” czy Bukowina to podjazdy ciężkie dla amatorów. Obecnie poziom zawodowców jest tak wysoki, że na królewskich etapach do mety dojeżdża większa grupa zawodników. Brak jazdy na czas powoduje, że wyścig są w stanie między sobą rozstrzygnąć sprinterzy lub kolarze z wyścigów jednodniowych. Powiedzmy sobie szczerze, poza kilkoma imprezami klasycznymi w sezonie, takie zawody mało kogo obchodzą. Podobnym przykładem jest niderlandzki Eneco Tour, impreza, której obecność w kalendarzu można uzasadnić podobnie co w przypadku Tour de Pologne.
Prezentacja trasy 69. Tour de Pologne
Nasz wyścig jest bowiem do bólu komercyjny. Poza nazwą całości, sprzedano sponsorom chyba wszystko, co było do sprzedania. Mam przed oczami pewien obrazek z zeszłego roku, gdy obok kolarzy przemieszczali się jeźdźcy na koniach. Malowniczy i dość charakterystyczny kadr, znany z Tour de France czy Giro d’Italia. Tyle, że w przeciwieństwie do wielkich tourów, obok których jednym tchem Maciej Kurzajweski na antenie TVP wymienia Tour de Pologne, u nas ich obecność nie jest spontaniczna a zainscenizowana. A dokładniej - opłacona, ponieważ ścigając kolarzy, jeźdźcy powiewają flagami z logotypami sponsora.
Fakt, że miasta - gospodarze etapów słono płacą za obecność na trasie wyścigu to praktyka powszechna na całym świecie. Tyle, że u nas doprowadza to do takich sytuacji, że “promujący Polskę” wyścig reklamuje i wspiera architektoniczny koszmar zabijający panoramę Karkonoszy, starówki miast zakryte są setkami balonów i innych pneumatycznych reklam a kolarze, zamiast finiszować w eksponowanych i prestiżowych miejscach kręcą rundy między blokowiskami. Dzięki temu niezmiernie trudno odróżnić od siebie kolejne etapy, co w połączeniu z charakterystyką trasy powoduje, że wyścig traci kolejny element, który mógłby zainteresować potencjalnych widzów. Niemal w każdej rodzinie amatora - pasjonata kolarstwa żona, matka, siostra czy wuj ogląda relacje w Eurosporcie nie ze względu na rywalizujących zawodników a na piękne widoki poparte zabawnym komentarzem duetu Jaroński-Wyrzykowski. W TdP tego nie ma, bo, owszem, operator z helikoptera pokaże na mecie jeden z zabytków, ale cała reszta, z perspektywy motocykla, wygląda tak, jak wszyscy wiemy, tyle, że w lukrze z balonów reklamowych. Nie zmienia to wrażenia, że w połączeniu ze średnio interesującą rywalizacją sportową otrzymujemy produkt, który nie jest w pełni satysfakcjonujący.
W tym miejscu trzeba się jednak zatrzymać i porównać Tour de Pologne z wyścigami w Hiszpanii. Tam organizatorzy nie mają problemu z tym, by upchnąć całe miasteczko sportowe na niebotycznym wzniesieniu w sercu gór i wpisać się w poczet legendarnych miejsc kolarskiej Europy. Ten często podnoszony przez Lang Team argument (nie można zrobić mety na Gubałówce czy Przełęczy Karkonoskiej, ponieważ brakuje miejsca) jest nieprawdziwy. Dużo większe wyścigi wjeżdżały już w miejsca o wiele bardziej niedostępne i wszystko działało jak trzeba. Do czasu. Vuelta a Espana, Volta a Cataluna czy Wyścig Dookoła Kraju Basków od dłuższego czasu borykają się z trudnościami finansowymi. Kosztowna (i słabo dofinansowywana) trasa oraz liczne eksperymenty spowodowały, że narodowy tour Hiszpanów przejęli Francuzi z ASO a Katalończycy i Baskowie cudem utrzymują swoje imprezy na granicy bankructwa. Tymczasem Tour de Pologne, ze startem u Gołębiewskiego, rundami ulicami Katowic i z metą na dziurawej Alei Focha w Krakowie ma się całkiem nieźle.
Jaka jest zatem konkluzja? Dość prosta. W świecie, gdzie jesteśmy zewsząd atakowani reklamą, uodparniamy się na przekaz marketingowy. I co najważniejsze - nie jesteśmy głupi. Tak, wiem, nie mamy w Polsce Alp. I co z tego. W alpejskiej Romandii wcale nie ścigają się po wielkich górach a wyścig i tak jest ciekawy! Wiem również, że kolarze nie ścigają się w Lidze Mistrzów a jeśli już do naszego kraju przyjeżdżają Mistrzowie, to po to, by trenować a nie walczyć o najwyższe laury. Ci, którzy u nas zostawiają najwięcej zdrowia to albo przyszłe albo byłe gwiazdy kolarstwa. Co nie jest wcale ujmą na honorze ani powodem do wstydu, pod warunkiem, że zrobią dobry show. Ten wyścig ma na tyle duży potencjał, że może spokojnie obejść się bez PRowych bzdur. Trzeba “tylko” wymyślić mu jakąś tożsamość.