Reklama.
Jerzy Pilch – „Portret młodej wenecjanki”
logo
Wydawnictwo Literackie, 181 str.
Pierwsze zdanie: „Jeśli jestem w czymkolwiek biegły, to głównie w sztuce rozpadu”.
Jakkolwiek Portret młodej wenecjanki to książka od poprzedniej – okropnej Zuzy albo czasu oddalenia – nieco lepsza, tak chyba lepiej, żeby się nie ukazała. Polska literatura spokojnie by sobie bez niej poradziła, a fani prozy „mistrza z Wisły” (ale wyłącznie ci, którzy potrafią być wobec twórczości Pilcha krytyczni) mogliby dalej łudzić się, że ów czymś pozytywnym jeszcze ich zaskoczy. Po tej nieszczęsnej Zuzie i Wenecjance, ja, fan krytyczny, już raczej takich złudzeń nie mam.
Portret młodej wenecjanki powiela w zasadzie patent z Zuzy, a więc spod, niestety coraz cieńszej, autoironii wynurzają się coraz silniejsze melancholia i przygnębienie. Do tego oczywiście zaaplikowana zostaje jeszcze większa dawka autobiograficznych wspomnień romansowo-erotycznych. A ponieważ nie da się, jak sądzę, napisać lepiej i dosadniej o samotności, zmaganiach z chorobą, starością oraz systematycznym odchodzeniu w smugę cienia, niż autor uczynił to już w Dzienniku i Drugim dzienniku, to Wenecjanka jest pod tym względem zaledwie wtórnym tworem, namiastką. Dodam po raz kolejny – niepotrzebną.
Skoro ta czarna melancholia już była, i to w o wiele lepszym wydaniu, pozostaje jeszcze warstwa miłosno-erotyczna. Pilch przywołuje postać niejakiej Praliny Pralinowicz czyli Atiny Milić – dużo młodszej kobiety jego życia, która porzuciła go bez zbędnych ceregieli. Przykro mi stwierdzić, ale historia tego zauroczenia i romansu jest już znana (z biografii K.Kubisiowskiej), a przez to mało ciekawa. Z kolei przywoływanie przez schorowanego faceta – od dobrych kilku książek przygotowującego się do przejścia na tamtą stronę – tabunu często anonimowych dziewcząt i kobiet, które przewinęły się przez jego łóżko, gdy był w szczycie swych sił witalnych, jest po prostu słabe. Dodam znów, że także niepotrzebne. I na dokładkę – umieszczenie w książce opowiadania rzekomego autorstwa Milić, takoż.
Jest tu natomiast jeden rozdział, w którym Pilch jawi się starym dobrym Pilchem, nie smęci i nie irytuje – rozdział poświęcony rozmyślaniu oraz do bólu konkretnym planom odebrania sobie życia. O tak, ten robi duże wrażenie. Przejmujący fragment bardzo dobrej literatury. Cóż z tego, gdy jest zbyt mały, w tej i tak lichutkiej pod względem objętości książeczce.
Marcin Kącki – „Plaża za szafą. Polska kryminalna”
logo
Wydawnictwo Agora, 311 str.
Pierwsze zdanie: „Lekarka rzeszowskiego pogotowia wchodzi do domu Jacka przed świtem”.
Historia ratownika medycznego, który zabił żonę; oszustki, która naciągała bogaczy i celebrytów; groteskowej kradzieży jedynego obrazu Moneta w Polsce; trudnego życia na zamkniętym osiedlu; arcybiskupa Paetza czy też trenera siatkówki molestującego młode zawodniczki – między innymi takie reportaże znajdują się w książce autora na co dzień pisującego dla Dużego Formatu. Najwięcej spośród nich dotyczy spraw sensacyjno-kryminalnych, ale są również te społeczne czy obyczajowe.
Książka ta w swej konstrukcji i wydźwięku podobna jest nieco do zbioru Polska odwraca oczy Justyny Kopińskiej. To też swego rodzaju portret Polaków-szaraków, którzy czynią mniejsze lub większe zło, albo są tego zła ofiarami. Tyle że tym razem to obraz nie aż tak przerażający (ba, niekiedy nawet groteskowy), no i co najważniejsze – nie tak dobry. Grzechem głównym jest nierówny poziom zebranych tekstów – wśród wielu naprawdę dobrych i mocnych, zdarzają się również reportaże słabsze i miałkie, co odbija się niestety na odbiorze całości. Drugi zarzut, już nie tak istotny jak ten pierwszy, to odczucie, iż teksty nie są aż tak zaangażowane jak te Kopińskiej, a dokładniej, niektóre z nich jakby nie zostały doprowadzone do końca. Kącki często stosuje w finałach coś na kształt niedopowiedzenia, urwania. I nie zawsze ten zabieg pasuje. Faktycznie, raz czy drugi to intryguje i jest nawet efektowne, ale bywa też, że zwyczajnie irytuje.
Do całej reszty nie mogę się przyczepić. Plażę, poza kilkoma wyjątkami, dobrze i szybko się czyta. Autor pisze rzeczowo, konkretnie, jego styl jest prosty oraz oszczędny. Kącki umiejętnie rozkłada akcenty w poszczególnych historiach, wie jak przedstawić intrygę, aby ta była dynamiczna i wciągająca – dokładnie tak jak w kryminałach, których (co zdradza we wstępie) prawie w ogóle nie czyta.
Richard Flanagan – „Pragnienie”
logo
Wydawnictwo Literackie, przełożył Maciej Świerkocki, 249 str.
Pierwsze zdanie: „Wojna skończyła się, tak jak czasem kończą się wojny: nieoczekiwanie”.
To bardzo dobre pierwsze zdanie automatycznie rozbudza nadzieję na równie udaną całość. I choć Pragnienie w moim mniemaniu Ścieżek Północy nie przeskakuje, to ze wszystkich czterech książek Flanagana wydanych w Polsce, lokuje się tuż za nimi. To, co w tej powieści jest najlepsze – oczywiście obok niezwykle kunsztownego stylu, plastycznego języka dopieszczonej, Flanaganowskiej liryki, po raz kolejny świetnie oddanej przez Macieja Świerkockiego – to jej misterna konstrukcja. Autor przedstawia pozornie niemające ze sobą związku wydarzenia, toczące się w dwóch płaszczyznach czasowych, które to systematycznie, z rozdziału na rozdział, coraz bardziej się zazębiają i uzupełniają. Nabierając dodatkowych znaczeń, odkrywają przed czytelnikiem kolejne warstwy do interpretacji.
Fabuła dotyczy małżeństwa lady Jane i sir Johna Franklina, którzy w kolonii karnej na Ziemi van Diemena adoptują małą Aborygenkę – głównie w celu jej ucywilizowania. Drugi wątek odnosi się do wydarzeń, które dzieją się kilkanaście lat później. Ekspedycja sir Johna nie wraca z Arktyki, pojawiają się za to informacje o kanibalizmie, którego rzekomo się tam dopuszczono. W obronie dobrego imienia odkrywcy występuje nie kto inny, jak będący wówczas u szczytu, sławny pisarz – Charles Dickens. Przeżywa on akurat kryzys w związku małżeńskim i życiu rodzinnym, ale znajduje jego substytut.
A o co w ogóle w tej powieści chodzi? O ukazanie zgubnej, niszczącej siły cywilizacji i mroków kolonializmu. Bezduszności świata oraz brutalności życia. Pragnienie dotyka też granic człowieczeństwa. Uprzedzeń. Braku wzajemnego zrozumienia, hipokryzji i barbarzyństwa, jakie cechuje ludzi bez względu na kolor skóry. Mówi o ludzkiej podłości i słabościach. W końcu pochyla się nad tytułowymi pragnieniami. Od tych pierwotnych, poprzez stopniowo narastające w człowieku, po te skrzętnie skrywane.
Wysmakowana i mądra proza.
Aktualnie czytam:
logo