Miesiąc temu nie zdawałam sobie sprawy z tego, że oddycham. Nie miałam pojęcia, że gdzieś nade mną mieszka ktoś, kto codziennie wieczorem gra na pianinie. Nigdy wcześniej nie słyszałam odgłosu wydawanego przez rodzynki. Nie pomyślałabym też, że kawę wystarczy mi wąchać, nie muszę jej pić. Mój wzrok się poprawił, słuch wyostrzył, rozpoznaję gatunki ziemniaków po smaku. Codziennie mam czas dla siebie. Jest mi lżej. Od ponad 30 dni praktykuję mindfulness.
Niewiele brakowało, by to wszystko w ogóle się nie wydarzyło. Gdy dowiedziałam się o projekcie #nauczsięwmiesiąc, organizowanym przez redakcję Bliss, w pierwszym momencie stwierdziłam: -To nie dla mnie. Oczywiście, że mam marzenia, ale niestety brak mi na nie czasu.
W ten sposób pewnie nie po raz pierwszy w życiu, zabiłam własne pragnienia. Na chwilkę objawiła mi się wizja przygody, a ja pozwoliłam, by wciągnął ją wir codziennej rutyny - obowiązków przede wszystkim. O projekcie Bliss zapomniałam, ale on nie zapomniał o mnie. Wszystko ustalone, brzmiał w słuchawce głos redakcyjnej koleżanki. Wystarczy, że powiesz ‘tak’.
Czytając te słowa, byłam na urlopie. Siedziałam ze znajomymi w burgerowni, po dniu pełnym wrażeń, okropnie głodna. Dziś wiem, że burczało mi nie tylko w brzuchu. W tamtej szczególnej, beztroskiej chwili pozwoliłam sobie poczuć, że chcę od życia więcej. Nie myślałam o liście zadań, pozostawionej w domu.
Miałam gdzieś, że pakuję się w kolejne zobowiązania. Prawdopodobnie dzięki temu, że byłam na wakacjach, poczułam, czego tak naprawdę potrzebuję. Pozwoliłam sobie zamarzyć. Zgodziłam się na udział w projekcie, nie wiedząc, że właśnie podejmuję decyzję o wielkiej zmianie w swoim życiu.
Jadąc na pierwsze spotkanie z Erykiem Ołtarzewskim, trenerem z The Mind Institute, z którym skontaktował nas serwis Skilltrade.org (to miejsce, w którym możesz całkowicie za darmo wymienić się z innymi na umiejętności), byłam przerażona. Nie tym, że za chwilę rozpocznę trening mindfulness, ale że się spóźnię.
Gdy przyjechałam na umówione miejsce, dosłownie wyskoczyłam z samochodu, a następnie wpadłam przez bramę na dziedziniec Wyższej Szkoły Artystycznej na Pradze. Kolejny zabiegany dzień powoli dobiegał końca. Z tysiącem myśli w głowie i wypełnionym po brzegi kalendarzem zadań, dobrze wiedziałam, czego oczekuję od szkolenia.
Gdy Eryk poprosił mnie o spisanie pragnień, które sprowadziły mnie na kurs, zanotowałam błyskawicznie: - Chcę nauczyć się relaksacji, osiągnąć spokój, wyciszyć i zredukować stres.

Rozpoczynając kurs, najbardziej pragnęłam, by nauczyć się panować nad stresem. Fot. Maciej Stanik
Muszę przyznać, że rozpoczynając trening uważności, znałam to pojęcie nie tylko z nazwy. Jestem z wykształcenia psychologiem, szkolę się w nurcie psychoterapii poznawczo - behawioralnej, która korzysta z dorobku mindfulness.
Fascynowały mnie wyniki badań dowodzące, że programy oparte na tej praktyce przynoszą ogromne korzyści dla osób cierpiących na chroniczny ból, choroby serca, układu pokarmowego, skóry, raka oraz zmagających się z problemami natury psychologicznej, np. niepokojem, depresją, lękiem, obniżonym nastrojem, stresem albo wypaleniem zawodowym. Na własną rękę próbowałam swoich sił w praktyce uważności.
Korzystałam z książki autorstwa doktora Jona Kabata - Zinna, twórcy metody MBSR (Mindfulness Based Stress Reduction, redukcji stresu poprzez uważność). Przychodząc na spotkanie z Erykiem, wiedziałam więc, że termin mindfulness, tłumaczony na polski jako uważność, oznacza szczególny rodzaj uwagi: świadomej, nieosądzającej i skierowanej na bieżącą chwilę. Zdawałam sobie sprawę, że praktyka ta polega na ćwiczeniu w sobie umiejętności zauważania tego, co dzieje się w danym momencie oraz przywracaniu uwagi na tor bieżącej rzeczywistości. Zaczytując się w różnych opracowaniach, już ponad rok temu zorientowałam się, że żyję z automatu.
Powielające się sytuacje, w których nie radziłam sobie z napięciem, skłoniły mnie do podjęcia praktyki formalnej - medytacji, której chciałam nauczyć się ze wspomnianej już książki. Miała ona doprowadzić mnie do praktyki nieformalnej, czyli umiejętności sprowadzania swoich myśli do aktualnej chwili w codziennych, życiowych sytuacjach. Wówczas, z poradnikiem w dłoni, poległam.
Zniechęciłam się, ale nie zwątpiłam w znaczenie uważności. Rok później, właśnie miesiąc temu zgodziłam się, by spróbować praktyki mindfulness pod okiem doświadczonej osoby.

Kurs opierał się na cotygodniowych spotkaniach, które odbywały się w zaciszu mojego domu. Fot. Maciej Stanik
Trening, w którym wzięłam udział, trwał miesiąc i opierał się na indywidualnych spotkaniach z trenerem, które oprócz pierwszego - zerowego - odbywały się w moim domu. Nie jest to typowa forma szkoleń organizowanych przez instytut The Mind Institue. Kursy te opierają się przede wszystkim na pracy w grupie, która w dużym stopniu ułatwia trening własny i wzbogaca go.
Na stronie instytutu systematycznie ukazują się informacje odnośnie oferty spotkań. Kolejna edycja najbardziej znanego 8-tygodniowego Treningu Uważności opartego na programie MBSR wystartuje jesienią w Warszawie. Koszt uczestnictwa to 950 zł. Planowane jest otwarcie grupy w Poznaniu i Szczecinie. Można powiedzieć, że mój indywidualny, miesięczny kurs był przyspieszonym odpowiednikiem tego programu. Uświadomił mi, że dotychczas, pomimo teoretycznego przygotowania, o mindfulness nie wiedziałam nic.
To, czego doświadczyłam w ciągu ostatnich 30 dni, nauczyło mnie kierować uwagę do miejsc, uczuć i rzeczy, o których istnieniu dotąd nawet mi się nie śniło.
Usłyszałam rodzynkę
Czasami początkującym osobom trudno jest nauczyć się kierować uwagą bez konkretu, na którym można by ją skupić. Dlatego też jedną z pierwszych praktyk, którą wykonałam pod okiem Eryka, było krótkie ćwiczenie z rodzynką. Dostałam do rąk wysuszone winogrono. Na pięć minut skierowałam w jego stronę wszystkie moje myśli. Eryk wykonywał ćwiczenie wraz ze mną. Zgodnie z wypowiadanymi przez niego instrukcjami, bardzo uważnie przyglądałam się mojej rodzynce.
Musiałam zapamiętać każdy jej szczegół tak, bym mogła rozpoznać ją w gronie innych bakalii z paczki. Dotykałam jej. Wąchałam, dostrzegając, że jej słodka woń ma w sobie coś z zapachu świeżych winogron. Smakowałam. Największego odkrycia dokonałam jednak przykładając tę maleńką kuleczkę do ucha. Wtedy, pierwszy raz w życiu, usłyszałam głos suszonego winogrono.
Zgniecione w palcach, stęknęło cichutko. Choć to ćwiczenie wciąż wydaje mi się nieco szalone, dzięki niemu, już na początku treningu, zdobyłam pierwsze cenne doświadczenie. Uświadomiłam sobie, jak wiele jest rzeczy, które nie istnieją dla mnie tylko dlatego, że nie zwracam na nie uwagi.

Świat jest źródłem niesamowitych doznań, których nie mamy okazji doświadczać tylko i wyłącznie przez własną nieuwagę. Fot. Maciej Stanik
Oddech stał się moją kotwicą
Każde spotkanie z Erykiem trwało mniej więcej 2 godziny. Przywitanie zawsze było wyjątkowe, bardzo spokojne i ciche. Zanim przechodziliśmy do rozmowy, poświęcaliśmy czas na krótką medytację. Jej ramy wyznaczał dźwięk wydobywający się z miedzianej miseczki. Eryk uderzał w nią delikatnie na znak, że zaczynamy.
Następnie, spokojnym głosem prowadził medytację. Kierował mnie w treningu uważności. Prosił, bym ze spokojem i pełną akceptacją obserwowała swoje myśli. Nie zachęcał do tego, bym trzymała je na wodzy, ale jedynie przyglądała się im.
Na pierwszym spotkaniu podglądałam swój umysł w ciszy, skupiając się na tym, co słyszę, widzę, czuję, powracając do oddechu. Na kolejnym warsztacie, podczas ćwiczenia nazywanego skanowaniem ciała, obserwowałam odczucia płynące z mojego wnętrza: palca, ręki, nogi, brzucha. Leżąc, zgodnie z instrukcjami Eryka, kierowałam uwagę na poszczególne partie ciała. Ćwiczyliśmy również kilkuminutowe skupianie uwagi tylko i wyłącznie na samym oddechu.
Obserwowałam, dokąd w ciele dopływa wdychane przeze mnie powietrze. Skupiałam uwagę na tym, jak wypełnia ono gardło, płuca, brzuch. Wyobrażałam sobie również, jak pompuje konkretne części ciała: rękę, głowę, nogę. Podczas kolejnych spotkań z kursu wykonywałam także medytację w ruchu i uważną jogę.

Podczas kursu wykonywaliśmy równiez medytację w ruchu. Ta forma treningu okazała się moją ulubioną. Fot. Maciej Stanik
Wdech i wydech stały się moją kotwicą - dzięki nim powracałam do chwili, która trwa. Nie pozwalałam, by porwała mnie rzeka myśli. Wyobrażałam sobie, że stoję nad nią i obserwuję jej bieg. Wracałam do oddechu. Skupiałam się na miejscach w ciele, w których w danym momencie było powietrze. Starałam się dostrzec, co czuję w środku - w palcu, nodze, szyi, brzuchu. Wtedy rzeka myśli zamieniała się w strumyk. Nieco spokojniejszy, ale wciąż wartki.
Wcale nie było mi łatwo. Choć myślałam, że tak będzie. Oczekiwałam wyciszenia, ukojenia. Tymczasem okazało się, że gdy myślę o ciele, ono mnie boli. Kiedy chcę wziąć głęboki oddech, płuca mi na to nie pozwalają, blokują się. Dziś medytacja już nie kojarzy mi się z błogością. Zrozumiałam, że ona nie polega na tym, by wyzbyć się uczuć i nie myśleć. Nie chodzi również o to, by skupiać uwagę tylko na tym, co miłe. Kluczem jest nauczyć się nie unikać tego, co boli.
Wszystko dzieje się w głowie
Obserwator mógłby ująć mój trening mindfulness w dwa słowa: rozmowa i medytacja. Miałby rację, ponieważ nie działo się na nim nic spektakularnego - spokojne ćwiczenia, omówienie wrażeń, zadania domowe na najbliższy tydzień.Gdyby ktoś oglądał nagranie z naszych sesji, prawdopodobnie zasnąłby znużony lub poważnie zastanawiałby się nad racjonalnością poczynań uczestników.
Dwa krzesła, obok nich miedziana miseczka, na nich dwie osoby, które zachowuję się dość nienaturalnie. Siedzą i większość czasu patrzą przed siebie lub na swoje nogi. Jedna prowadzi monolog, druga - tylko oddycha. Czasami mówią coś, co trudno zrozumieć.
Bywa, że kładą się na macie. Zdarza się również, że wstają, poruszają się powoli - unoszą ręce, schylają się, stają na jednej nodze - wszystko to jednak w zupełnie nieekscytującym tempie żółwia. Postronny obserwator z pewnością nie doceniłby naszych spotkań. Praktyki uważności nie widać bowiem z zewnątrz. Nic ciekawego nie dzieje się w czterech ścianach. Wszystko rozgrywa się wśród myśli, w głowie.

Dzięki mindfulness nauczyłam się czytać sygnały napływające do mnie z wnętrza ciała. Fot. Maciej Stanik
Akceptacja okazała się najtrudniejsza
- Po prostu rób to najlepiej, jak potrafisz, pozostań w tym bez względu na to, czy ci się wydaje, że to “działa”, czy nie. Eryk powtórzył to zdanie wiele razy, zanim dotarło do mnie jego znaczenie. Gdy to się stało, zrozumiałam, jaki był główny powód tego, że poległam próbując uważności na własną rękę, z podręcznikiem w dłoni. Przeszkodą dla siebie byłam ja sama.
Oceniałam to, co robię. Bardzo zależało mi na tym, by ćwiczenia zadziałały. Medytując, karciłam siebie za brak odpowiedniego skupienia. Sprawdzałam, czy coś się zmienia. Czekałam, z coraz większym rozdrażnieniem, aż w końcu coś się zadzieje. Chciałam przemienić się w oazę spokoju.
Dziś wiem, że nią nie będę. Myśli pozostaną rozbiegane. Ciało nie raz jeszcze skrępuje stres. Ból dawnych kontuzji nie zniknie. To, co mogę zrobić, to nauczyć się odczytywać znaki napływające do mnie z mojego wnętrza. Kierować uwagę w miejsca, gdzie jest mi lżej. Przede wszystkim - akceptować to, że mam mętlik w głowie. Gdy zaczynam przyglądać się mu z wyrozumiałym spokojem, staje się mniejszy. Ta uprzejma akceptacja jest jednak najtrudniejsza.

Dźwięk uderzenia w miedzianą miseczkę, przywiezioną przez Eryka z Tybetu, otwierał i zamykał nasze spotkania. Fot. Maciej Stanik
Trening mindfulness dobiegł końca. Moje życie toczy się dalej. Nie przestałam ćwiczyć swojej uważności. Jestem pewna, że nigdy nie przestanę. Każdego dnia przyglądam się swoim myślom, a w chwilach trwogi powracam do bezpiecznej kotwicy - oddechu. Czasami korzystam z nagrań, które otrzymywałam od Eryka na koniec zajęć. Wiem, że niezwykle ważna jest regularność ćwiczeń.
Rozkładam więc matę i zgodnie z instrukcjami lektora skanuję myślami ciało lub uprawiam uważną jogę. Najbardziej cieszy mnie to, że coraz łatwiej przychodzi mi być uważną na co dzień, bez wysłuchiwania instrukcji. Rozumiem już, że prawdziwa praktyka mindfulness nie jest zamykaniem się w czterech ścianach i medytacją w ciszy. To nie mnisi, kadzidła ani odosobnienie.
To codzienne życie. Otwieranie oczu o poranku. Nakrywanie się kołdrą przed snem. Smak lunchu jedzonego w pracy. Złożenie parasolki i stanie w deszczu. Łzy, uśmiechy, zapachy. Coraz częściej je zauważam. Dzięki temu, od czasu do czasu naprawdę czuję, że żyję. Dziś wiem, że to właśnie o tym naprawdę marzyłam.
