Reklama.
Polacy od zakończenia II wojny światowej, gdy znaleźli się nie ze swojej woli w sowieckiej strefie wpływów, marzyli o tym, by odzyskać pełną niepodległość i suwerenność. Chcieli, by tak jak na Zachodzie, także nad Wisłą zakorzenił się ustrój liberalnej demokracji konstytucyjnej.
To się udało. Zwieńczeniem odzyskanej w 1989 roku suwerenności była dobrowolna, zgodna z wolą narodu wyrażoną w referendum, nasza akcesja do Unii Europejskiej w 2004 roku. Od tego czasu jesteśmy członkiem europejskiej rodziny państw demokratycznych, w których – przy wielu innych różnicach – obowiązują te same standardy demokratyczne: trójpodział władz, niezależność sądów i silna pozycja sądownictwa konstytucyjnego, wolne o wpływu rządu media publiczne.
PiS nie akceptuje tych standardów. Uważa, że wygranie wyborów i uzyskanie ponad połowy miejsc we Sejmie (mimo, iż głosowało na PiS ledwie 37% z połowy uprawnionych do głosowania) daje mandat do robienia czegokolwiek się chce – w tym do całkowitego sparaliżowania Trybunału Konstytucyjnego i podporządkowania sobie mediów publicznych.
Krytyka tych poczynań ze strony znaczących polityków europejskich oraz zapowiedziane w sprawie sytuacji w Polsce debaty na forum Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego, w żaden sposób nie mogą być interpretowane – jak czyni to PiS – jako działania antypolskie czy jako nie mające uzasadnienia mieszanie się w nasze sprawy wewnętrzne.
Po pierwsze, wypowiedzi Martina Schulza, Guya Verhofstadta czy Guenthera Oettingera są – to prawda – antypisowskie, ale mają zdecydowanie propolski charakter, bo w interesie Polski jest to, by miała ona silne instytucje demokratycznego państwa prawa.
Po drugie, nawet gdyby przyjąć za słuszny ten, dekady temu skompromitowany i jakże często przez Jerzego Urbana używany, „dogmat o nie mieszaniu się w sprawy wewnętrzne”, to trzeba przypomnieć (jak się okazuje, o czym niżej – także opozycji), iż cała ta dyskusja (czy to w Warszawie, czy w Brukseli, czy w innych europejskich stolicach) nie jest ingerencją z zewnątrz, lecz toczy się „wewnątrz” – bo jej areną jest wspólna rodzina państw europejskich, której Polska jest członkiem.
I po trzecie, podział w tej dyskusji nie przebiega wedle słupów granicznych – z jednej strony Polacy, którzy (że znów sięgnę po pisowską retorykę) wreszcie wstali z kolan i nie dadzą się pouczać, a z drugiej – zadufani w sobie Europejczycy. Bo prawdziwy podział przebiega według wyznawanych i popieranych wartości. Zatem z jednej strony mamy przywiązanych standardów demokratycznych Europejczyków (Polaków, Niemców, Francuzów, Węgrów itd.)., a z drugiej tych Europejczyków (też Polaków, Niemców, Francuzów, Węgrów itd. – na szczęście jest ich o wiele mniej), którym bliższe są poglądy artykułowane przez Kaczyńskiego, Orbana czy Marine Le Pen.
Nie rozumiem zatem wyrażanej wczoraj przez opozycję – chodzi tu zarówno o Nowoczesną jak i Platformę (po wczorajszym spotkaniu z premier Beatą Szydło), rezerwy wobec europejskiej reakcji na wydarzenia w Polsce, i bezsensownego oraz sprzecznego z interesem demokratycznej Polski powtarzania za panią premier tezy, że „my tu sami najlepiej sobie z naszymi problemami poradzimy”.
Miejmy świadomość, że z naszego członkostwa a Unii wynika, iż jeśli w Polsce – tak jak teraz – łamane są standardy demokratyczne (których spełnienie było zresztą niezbędne, by móc do Unii przystąpić), to jest to problem nie tyle, czy nie tylko polski, co właśnie wewnątrz europejski, czyli taki, nad którym instytucje europejskie muszą się zająć. A im szybciej i im bardziej zdecydowanie Europa (przy aktywnym udziale również naszych europarlamentarzystów) się nad Polską pochyli, tym większe szanse na to, że Polska z dzisiejszego, narzuconego przez PiS kursu, zawróci.