Reklama.
Zdanie to zapadło mi w pamięć. Jest w nim coś słusznego.
Bo z jednej strony, niektórych winnych katastrofy pociągnąć do odpowiedzialności nie można, bo nie żyją. Umarli. 10 kwietnia 2010.
Nie żyją piloci, którzy lecieli w kierunku lotniska, o którym wiedzieli wcześniej, że nie spełnia elementarnych warunków dla przyjęcia samolotu o tej porze. Lecieli za szybko, za nisko, bez widoczności wzrokowej z ziemią, łamiąc wszystkie normy prędkości, wysokości i odległości od lotniska. Nikt nigdy tych faktów nie zanegował.
Nie żyją ci, którzy karygodnie pilotom przeszkadzali, włażąc bezprawnie do kokpitu jak do stodoły, rozpraszając pilotów, gadając do nich i dając im rady, gdy powinni siedzieć na swoich miejscach z zapiętymi pasami. Kilku z nich nagrania rozpoznają bez żadnej wątpliwości: jest wśród nich generał Błasik.
Nie żyją ci pracownicy kancelarii Prezydenta RP, którzy sporządzili lub zatwierdzili listę pasażerów, dopuszczając – wbrew wszelkim regułom – wspólny lot dla wszystkich najważniejszych dowódców sił zbrojnych. Wszyscy zginęli 10 kwietnia.
Ale na pokładzie był jeszcze ktoś, kto – wbrew wszelkim zasadom i przepisom – uzurpował sobie prawo decydowania o tym, czy i gdzie wylądować, choć nie był kapitanem statku powietrznego.
O godzinie 8:30, na 11 minut przed katastrofą, w kokpicie szef protokołu dyplomatycznego MSZ pan Mariusz Kazana (znałem go dobrze, był studentem mojej Mamy) mówi: „Jeszcze nie ma decyzji prezydenta, co dalej robimy”. Tych słów też nikt nigdy nie zanegował, nawet najbardziej radykalny członek komisji czy podkomisji Macierewicza. I przez „prezydenta”, Pan Kazana nie miał zapewne na myśli ostatniego Prezydenta RP na wygnaniu.
Ale Prezydent Lech Kaczyński nie żyje, więc nie można go pociągnąć do odpowiedzialności za śmierć pozostałych 94 osób. Polskie prawo karne nie zna pojęcia odpowiedzialności pośmiertnej.
Żyje natomiast, i to zupełnie nieźle, Jarosław Kaczyński, który ze swym bratem miał rozmowę na niedługo przed spodziewanym lądowaniem. Więc zgadzam się z Karnowskim: sprawę odpowiedzialności jedynej osoby żyjącej, która mogła przyczynić się do katastrofy, trzeba koniecznie wyjaśnić, i powinno to być podstawowym zadaniem podkomisji Macierewicza.
Jaki był, dokładnie, słowo po słowie, przebieg ostatniej rozmowy między braćmi? Czy ze strony Jarosława Kaczyńskiego padła jakakolwiek, choćby najbardziej pośrednia i zawoalowana zachęta do lądowania, za wszelką cenę? Wszyscy, którzy ich znali, wiedzą, jaki wpływ miał Jarosław na Leszka. Sam byłem tego świadkiem.
Może nasi amerykańscy sojusznicy mają gdzieś zapis tej rozmowy? A może Jarosław pod przysięgą coś wyzna?
Jedyna jeszcze niewyjaśniona sprawa dotycząca tragedii smoleńskiej dotyczy tego, czy ob. Jarosław Kaczyński, zamieszkały w Warszawie (Żoliborz) był podżegaczem do zbrodni spowodowania niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lotniczym (art. 174 kodeksu karnego). I na tym członkowie podkomisji Macierewicza – laboranci chemiczni, właściciele podmiejskich warsztacików i specjaliści od obserwacji unoszącego się samolotu z wewnątrz kabiny pasażerskiej – powinni koniecznie się skupić.