Wychodzenie ze Stanu Wojennego poprzez rozmowy i porozumienie było dla przywódców “Solidarności” czymś oczywistym i naturalnym. Było to o tyle oczywiste, że Związek był poczęty z porozumienia (Porozumienia Sierpniowego w 1980 roku) i budowany na zasadzie, że z drugą stroną się rozmawia, że poprzez rozmowy i porozumienie rozwiązuje się każdy konflikt.
Polski polityk, działacz opozycji demokratycznej w czasach PRL, poseł na Sejm I i II kadencji
Tamta „rozmowa” zaczęła się wezwaniem, aby: Rozmawiać jak Polak z Polakiem. To brzmiało poważnie. Sygnalizowało bowiem, że rozmówcy mają świadomość, że toczą „rozmowę” w cieniu sowieckiego kolosa. Czy dzisiaj w Kijowie słowa „Porozmawiajmy jak Ukrainiec z Ukraińcem” będą brzmiały równie poważnie? Na to pytanie muszą sobie odpowiedzieć sami Ukraińcy. Podobieństwa są. Równie istotne są różnice. My nie mieliśmy problemu ze skalą korupcji. Słynne „sklepy za żółtymi firankami” to nie to samo, co miliardy przejmowane przez rządzący Ukrainą establishment. „Sklepy” łatwo zlikwidowano. Miliardów nikt dobrowolnie się nie wyrzeknie.
Nasza determinacja w dążeniu do pokojowego rozstrzygnięcia płynęła z doświadczenia, jakim był siedemdziesiąty rok. Pamięć śmierci i ran ludzi na ulicach i placach Trójmiasta i Szczecina była w osiemdziesiątym roku wskazówką dla strajkujących. W Ursusie i Hucie Warszawa świeże było doświadczenie roku 76 i pamiętne „ścieżki zdrowia”. Tamte manifestacje na ulicach i torach nie przyniosły wolności. Kiedy w 82 roku, pod „rządami” Dekretu o Stanie Wojennym “Solidarność” została zdelegalizowana, stało się jasne dla konspiracyjnego kierownictwa “Solidarności”, że ponownie rozpoczynamy walkę o prawo do legalnego działania naszego Związku. Ponownie przyszło nam decydować, jakimi metodami walczyć? Na ulicach stały czołgi. Były takie domy z akowską tradycją, gdzie otwarto schowki, sprawdzono stan broni i amunicji, pistolety wyczyszczono i przeoliwiono. Byli tacy młodzi konspiratorzy, którzy sprawdzili co i za ile można kupić od Rosjan z sowieckich dywizji stacjonujących w Polsce.
Okazało się, że czołg też. Rosjanie pytają jedynie, jaki rodzaj amunicji ma być załadowany (odłamkowo-burząca, czy przeciwpancerna). Wejście na drogę walki zbrojnej było więc możliwe a nawet łatwe. Dla konspiracyjnego kierownictwa Solidarności to było wielkie wyzwanie. Tak, jak podczas sierpniowego strajku w 80-tym roku, tak i w czasie całego Stanu Wojennego Lech Wałęsa i my – „oficerowie liniowi”, powtarzaliśmy, że zakończenie konfliktu jest możliwe tylko przez rozmowy i porozumienie. Lech wzywał do tego uparcie nawet wtedy, gdy inni, także ja, żądaliśmy od Lecha, by tego gadania o porozumieniu zaprzestał. To jednak Lech Wałęsa miał rację. Należało o tym mówić cały czas. Po pierwsze, samo rozwiązanie konfliktu na drodze porozumienia ma w sobie wielką wartość. Dla obywateli oznacza to po prostu mniej ofiar, mniej kosztów. Świadomość, że możliwe jest rozwiązanie konfliktu na drodze rozmów nie wywołuje strachu, nie rodzi obaw o ból i cierpienie, o życie i zdrowie.
W tym sensie zasada rozmawiania ma swe źródło w głęboko rozumianych wartościach chrześcijańskich. To nasze podejście powstrzymywało radykalizację grożącą przejściem do walki z użyciem broni. Strategia rozmów dawała stronie społecznej kolejną ważną rzecz – siłę czerpaną z poparcia opinii publicznej cywilizowanego świata. Powszechne poparcie dla Solidarności pozwoliło nam skupić niemal całą aktywną opozycję. To gwarantowało spójną organizację, jednolite akceptowalne kierownictwo i poparcie ze strony zachodnich demokracji. Wszystkie możliwości były uzależnione od naszej strategii walki bez przemocy. Wiedział to dobrze Lech Wałęsa i konspiracyjne kierownictwo “Ruchu”. Rozumieli to dobrze nasi partnerzy za granicą – ośrodki polonijne, związki zawodowe, komitety Solidarności. Wiedział to także Papież.
Rozumiał nas dobrze i wspierał. Piszę o tym nie przypadkowo. Po wprowadzeniu Stanu Wojennego wielu działaczy, wielu doradzających nam ludzi stwierdziło, że „epoka solidarności” już się skończyła. Rodziły się więc koncepcje tworzenia chadeckich związków zawodowych, chrześcijańskiej partii politycznej. Wielu ludzi gotowych było angażować się w te nowe inicjatywy polityczne. Prowadziłoby to nieuchronnie do rozbicia obozu solidarnościowego. Te pomysły polityczne były po prostu głupie, ale czy miały szansę realizacji? Ze skali zagrożenia, jakim były, zdałem sobie sprawę dzięki rozmowie z Adamem Michnikiem. Kiedy spotkaliśmy się po jego wyjściu z więzienia, nie mówił o niczym innym, tylko o potrzebie trwania przy “Solidarności”. Ale nas nie trzeba było do tego przekonywać. Patrzyliśmy więc na niego i słuchaliśmy go zdumieni. Zaklinał nas, abyśmy nie rezygnowali, był gotów sam schodzić do podziemia, dopytywał się, czy nie mamy jakichś „innych pomysłów politycznych”. Nie mieliśmy! Usłyszał to od nas ze trzydzieści razy. Zapewnialiśmy go, że zamierzamy trwać przy “Solidarności” do ostatniego tchu. Tylko w niej widzimy szansę na ostateczne zwycięstwo naszych ideałów. Siła sprawcza konspiracyjnego kierownictwa “Solidarności” była dostatecznie duża i zdołaliśmy uchronić się przed rozbiciem. Gdy więc Generał Jaruzelski dojrzewał do decyzji o podjęciu rozmów, na scenie politycznej najważniejszym podmiotem pozostawała “Solidarność” z Lechem Wałęsą na czele. Gdyby Wałęsa zrezygnował ze strategii rozmów, rezygnowałby tym samym z “Solidarności” jako głównej siły politycznej. Wielu działaczy przystąpiłoby do realizacji własnych koncepcji. Wojna na górze rozgorzałaby parę lat wcześniej.
Dla strony opozycyjno – solidarnościowej najważniejsza była legalizacja naszych organizacji. Pisząc “naszych” mam na myśli związek “Solidarność”, “Solidarność” Rolników Indywidualnych, Niezależne Zrzeszenie Studentów, Związki Twórcze i Naukowe. Strona koalicyjno-rządowa od razu postawiła kwestię naszego udziału we władzy. Nie było to dla nas nowe. Na kilka dni przed stanem wojennym Jacek Kuroń opublikował artykuł na temat „Rządu Porozumienia Narodowego”. Oferta „Rozmów”, która wypłynęła od Czesława Kiszczaka (czytaj Wojciecha Jaruzelskiego) była więc podjęciem idei sformowanej przez Jacka Kuronia. Sama kwestia udziału “Solidarności” we władzy wypłynęła na spotkaniu Jacka Kuronia z pracownikami “Ursusa” na jesieni 81 roku. Jacek Kuroń przedstawił tam całą paletę reform, które “Solidarność” przygotowuje i zamierza realizować. Począwszy od gospodarki przez służbę zdrowia, oświatę, kulturę, naukę na samorządzie terytorialnym kończąc. Kiedy jednak Jacek stwierdził, że “Solidarność” nie zamierza rządzić, jeden z robotników spytał go: Jak w takim razie zamierzacie te wszystkie piękne reformy realizować bez udziału we władzy? Pytanie było celne. Jacek Kuroń nie miał na to odpowiedzi. Aby jego mówienie o reformach miało sens, musiał po prostu zmienić zdanie.
W 81 roku możliwości Rządu Porozumienia Narodowego, jeśli w ogóle taki rząd był możliwy, byłyby ograniczone doktryną i instytucjami ówczesnego sowieckiego systemu politycznego i sytuacją geopolityczną. W 89 roku mogliśmy już stawiać warunki o charakterze systemowym. Hasła głasnosti i pierestrojki w Rosji stwarzały satelickim krajom nowe możliwości. Aby je dostrzec odpowiednio wcześnie, trzeba było wielkiej wyobraźni i inteligencji. Wielu dzisiejszych kontestatorów Okrągłego Stołu uważało w tamtym czasie, że Związek Sowiecki trzyma się mocno. Miało to oznaczać, że nie ma warunków geopolitycznych i tym samym możliwości uzyskania w rozmowach zmian o charakterze systemowym. Odpowiednio inteligentnej osobie obserwacja wydarzeń w Rosji podpowiadała coś innego, że sytuacja zmienia się radykalnie i szybko. Należało więc równie szybko przystępować do rozmów, by stać się liderem zmian w tej części Europy. Alternatywna strategia oznaczała czekanie. Jednak czekać w takim momencie, to pozwolić, by przypadek decydował kto, gdzie i jakimi metodami rozpocznie demontaż systemu. Wtedy, zamiast być podmiotem polityki, stalibyśmy się obiektami w grze, którą prowadzą inni. Zdumiewa mnie, że jeszcze dzisiaj, gdy widać całą nędzę tego podejścia, gdy widać po Kubie, jakie są efekty takiego czekania wciąż słyszę polityków głoszących, że należało zaczekać. Moim zdaniem, to właśnie takich ludzi Józef Piłsudski nazywał karłami polityki. Znalazło się w obozie solidarnościowym dość ludzi zdolnych do prawidłowej oceny sytuacji i wykorzystania historycznej szansy. Zdołaliśmy uporać się ze wszystkimi barierami, z własnymi oporami i wynegocjowaliśmy dobrą umowę...