
Reklama.
Koty towarzyszą nam, czy tego chcemy czy nie, od tysiącleci, a mimo tego człowiekowi nigdy nie udało się do końca zrozumieć tego zwierzęcia. Nie od dziś jednak dzielimy się na jego przeciwników i zwolenników (autor zdecydowanie należy do grona "kociarzy"). Jak świat stary, koty potrafiły zdobywać ludzkie serca. Byli wszak i tacy, którzy uczynili z obiektu kultu starożytnych Egipcjan zwierzęta diabelskie, po czym konsekwentnie prześladowali te niewinne stworzenia.
Koty ginęły na stosach wraz z domniemanymi czarownicami, a to wszystko stanowiło dobrą rozrywkę dla gapiów. Stosunek człowieka do tych zwierząt ewoluował, podobnie jak zmieniała się ludzka mentalność. Wieki temu znęcanie się nad kotami było czymś normalnym, ba, było w dobrym tonie...
Na dworze króla-Słońce Ludwika XIV zabawiano się na różne sposoby, ale boki zrywano szczególnie podczas... palenia kotów. Widok wrzucanych do ognia zwierząt futerkowych nikogo nie dziwił, mało tego, sam król własnoręcznie "decydował" o tragicznym losie kotów. Stos kotów podpalił na pewno w 1648 roku, w czasie, gdy paryżanie brali właśnie udział w balu z okazji nocy świętojańskiej. Jak zabawa to zabawa - po tym, jak Ludwik XIV pozwolił zwierzętom umierać w płomieniach, zatańczył wokół stosu.
Francuski król nie był ani pierwszą, ani ostatnią wielką osobistością, która szczerze nienawidziła kotów. Już dwa tysiąclecia przed nim jeden z największych wodzów w historii Aleksander Wielki, twórca potęgi państwa macedońskiego, tak bardzo nie znosił kotów, że ponoć mdlał na sam ich widok.
Inny wielki epoki antyku - wódz rzymski Juliusz Cezar miał wydawać rozkazy do zabijania wszystkich kotów w zasięgu wzroku. Kolejny wybitny "człowiek wojny" - Napoleon Bonaparte, trzymał się od tych zwierząt z daleka ze względów zdrowotnych. Nie tylko jednak słynni wodzowie, ale i ludzie kultury i sztuki, afiszowali się ze swą nienawiścią do kotów. Bo jak inaczej nazwać strzelanie do nich z łuku, z którego zasłynął znany niemiecki kompozytor Johannes Brahms?
Nieco więcej można było spodziewać się po papieżach. Ci jednak sami ulegali średniowiecznej koncepcji czarów i wydawali wyroki na tajemnicze i złowrogie, oczywiście w ich przekonaniu, zwierzęta futerkowe. O tym, że kot jest poplecznikiem szatana, zaświadczała bulla Grzegorza IX z 1233 roku.
Na tym jednak nie koniec. Bo z tymi zwierzętami walczyła też Elżbieta I Tudor, królowa Anglii, która - czytamy w "Historii kotów" - aby podpalić kosz z kociętami sprzeciwiła się nawet angielskiej tradycji koronacyjnej. Zgodnie z nią bowiem nowi władcy brali udział w procesji ulicami miasta, a przed ich obliczem... niesiono koty.
Na pocieszenie trzeba dodać, że stworzenia te kochali i wciąż kochają ludzie wielcy, znani i bogaci. Ich miłośnikami byli tacy wielcy literaci jak m.in. Francesco Petrarca, Ernest Hemingway, Mark Twain, czy naukowcy: Leonardo da Vinci, Isaac Newton oraz Albert Einstein. Kociarzami byli też Fryderyk Chopin (kota miała też kochanka George Sand), Pablo Picasso i... Włodzimierz Lenin. Za zwierzętami o specyficznym usposobieniu przepadają takie gwiazdy kina jak: Brigitte Bardot, Kim Basinger czy Robert de Niro.
Naprawdę doborowe towarzystwo, choć wielu wielkich w tym zestawieniu pominięto. Okazuje się zatem, że Francja nie była szczególnie nieprzychylna kotom, a Ludwik XIV był w swej nienawiści do tych zwierząt raczej wyjątkiem. Jego poprzednik Ludwik XIII, ale i następca Ludwik XV, koty uwielbiali. Podobnie jak kardynał Richelieu, właściciel 11 futrzaków. A i wcale papieże nie byli tacy źli, bo Grzegorzowi I, Leonowi XII czy Piusowi IX daleko było od nawoływań do polowań na koty. Na koniec prorok Mahomet, znany wielbiciel tych zwierząt, który według tradycji głosił kazania z kotem w ramionach...
Koty kochano i kocha się ot tak, z powodu kociej urody, a nawet ze względu na ich niezależność. Wcześniej uważano je za potrzebne, bo te łapały myszy, ale gdy nastał XX wiek, koty stały się po prostu modne. Wkroczyły wraz z człowiekiem w świat popkultury, stały się gwiazdami telewizji, "twarzami" reklam, służyły w armii - w 1968 roku Amerykanie wysłali do Wietnamu "oddział" kocich przewodników, które zamierzano wykorzystać w trakcie nocnych patroli.
Rok później, czytamy w "Historii kotów", sławę za Oceanem zyskał rudy dachowiec ze schroniska, któremu nadano imię Morris. Nie byłoby w jego historii nic nadzwyczajnego, gdyby kocur nie był zapraszany na kolację do Białego Domu i nie załatwiał potrzeb fizjologicznych w kuwecie specjalnie zaprojektowanej przez Louisa Vittona. Gdy zmarł w 1978 roku, płakały po nim miliony. Dziesięć lat później jego "następca" Morris II wziął udział w przedwstępnych wyborach... na prezydenta. Choć nie przeszedł dalej, koty i tak nami rządzą. Nawet jeśli myślimy inaczej.