
Reklama.
W połowie zeszłego roku do Tomasza Patory, dziennikarza śledczego TVN, zgłosili się pracownicy Fundacji Viva!. Chodziło o sprawę zabijania chorych krów, które później sprzedawano jako zdrowe mięso. – Jako dziennikarze dowiedzieliśmy się o procederze, który może doprowadzić nawet do czyjejś śmierci. Jedynym sposobem, by złapać właścicieli rzeźni na gorącym uczynku, było zatrudnienie się w ubojni – mówi nam Patryk Szczepaniak, współautor głośnego reportażu "Chore bydło kupię".
To on znalazł pracę w małej ubojni na granicy Podlasia i Mazowsza. W małej społeczności powiedział, że jest "chłopakiem, któremu w życiu nie wyszło". – Legenda była taka, że dziewczyna mnie zostawiła, zaszła w ciążę z innym facetem. Strasznie ckliwe i filmowe, ale udało się. Właściciele i pracownicy ubojni uwierzyli w tę historię – opowiada dziennikarz.
Przez dwa tygodnie pracował na dziennych zmianach. Zajmował się głównie rozbiorem wieprzowiny i ubojem świń. Zaczynał bladym świtem, kończył wieczorem. W rzeźni było zimno. – Przez cały czas ładowaliśmy tusze, które tak śmierdziały, że zbierało się na wymioty nie tylko mnie, ale i kolegom, którzy pracują w ubojni po kilka albo kilkanaście lat – opisuje Szczepaniak.
Pierwszego dnia pociachał sobie palce. Ale później było lepiej. – Starałem się pokazać jako dobry pracownik, który znalazł się w trudnej sytuacji życiowej i potrzebuje pieniędzy – opowiada współautor reportażu.
Wszystko po to, by dostać się na nocną zmianę, gdzie ubijano chore zwierzęta. Pracując tam miesięcznie można było zarobić od 3 do 5 tysięcy złotych netto. Dziennikarz rzucił, że potrzebuje pieniędzy, bo "coś mu się w samochodzie rozsypało". A celowo na potrzeby materiału jeździł zdezelowanym renault clio 2. Wreszcie usłyszał od pracodawcy: "Dobra, chodź na próbę".
Nocna szychta
Nocą ubojnia zamieniła się w rzeźnie. Wtedy pod chlew podjeżdżały ciężarówki wypełnione – najczęściej już leżącymi – zwierzętami. Żadna z krów nie była w stanie wyjść z samochodu. Do rozładunku pracownicy używali przymocowanej do ściany elektrycznej wyciągarki.
Nocą ubojnia zamieniła się w rzeźnie. Wtedy pod chlew podjeżdżały ciężarówki wypełnione – najczęściej już leżącymi – zwierzętami. Żadna z krów nie była w stanie wyjść z samochodu. Do rozładunku pracownicy używali przymocowanej do ściany elektrycznej wyciągarki.
Do pysków, rogów, nóg krów przywiązywano koniec nawiniętego na maszynę powrozu. Później rzeźnicy na linie podciągali żywe zwierzęta. W ich mózg wbijano metalowy trzpień i podcinano im gardła.
Nocną zmianę zaczynałem o 17, kończyłem o 5 rano. Byłem zestresowany i trochę przerażony – mówi dziennikarz.
– Czy twoi współpracownicy mieli świadomość, co może spowodować jedzenie chorego mięsa, które za ich pośrednictwem trafia na nasze talerze? – pytam. – Kiedy po tygodniu zdobyłem zaufanie, to podpytałem kierownika zmiany, o co chodzi z tymi "leżakami". On odpowiedział, że: "Tutaj taka się położyła". Zapytałem więc, czy z tego tytułu nie będziemy mieć problemu. Odparł: "Lepiej nie pytaj" – wspomina dziennikarz TVN. Później jeszcze słyszał: "Młody, im mniej wiesz, tym lepiej śpisz". Wszyscy doskonale wiedzieli, co tam się dzieje, że to nielegalne, że grozi za to kryminał – dodaje Szczepaniak.
Dekonspiracja
Rankiem mięso było już gotowe do transportu. Ale zanim zostało wywiezione na sprzedaż, to właściciele firmy dokładnie je sprawdzają. – Przy załadunku, czyli na ostatnim etapie, szef ze swoimi pracownikami stali obok nas i obskrobywali to, co się rzuca w oczy, skrajaliśmy fragmenty zepsutych tusz. Później pieczątkami weterynaryjnymi oznaczaliśmy, że mięso jest zdrowe. Na miejscu oczywiście nie było weterynarza. Na końcu ciężarówki były śmierdzące, gnijące sztuki. One szły – tak, jak mówiliśmy w materiale – na kebaba – tłumaczy współautor materiału.
Dekonspiracja
Rankiem mięso było już gotowe do transportu. Ale zanim zostało wywiezione na sprzedaż, to właściciele firmy dokładnie je sprawdzają. – Przy załadunku, czyli na ostatnim etapie, szef ze swoimi pracownikami stali obok nas i obskrobywali to, co się rzuca w oczy, skrajaliśmy fragmenty zepsutych tusz. Później pieczątkami weterynaryjnymi oznaczaliśmy, że mięso jest zdrowe. Na miejscu oczywiście nie było weterynarza. Na końcu ciężarówki były śmierdzące, gnijące sztuki. One szły – tak, jak mówiliśmy w materiale – na kebaba – tłumaczy współautor materiału.
Trzeciej nocy właściciele ubojni zorientowali się, że zatrudnili dziennikarza. – Tak sobie teraz gdybam, że ktoś musiał przyuważyć podejrzany samochód. Miałem ustalone z kolegami z redakcji, że jak już pracuję na nockach, to zawsze w pobliżu ubojni jest ktoś od nas. I to w takiej odległości, żeby szybko po tym, jak wyślę SMS-a, można było wjechać na teren rzeźni i mnie wyciągnąć – opowiada Patryk Szczepaniak.
Dziennikarz przepracował w ubojni do końca nocną zmianę. Później trafił do gabinetu prezesa. Pretekst: podpisanie umowy.
– Powiedzieli, że wiedzą, że jestem dziennikarzem. Udawałem, że tak nie jest. Ale okazało się, że widzieli moje reportaże z Ukrainy czy Holandii, więc musiałem się przyznać. Bardzo chcieli dowiedzieć się, o czym ma być materiał. Nie powiedziałem im. Nie wiedzieli, czy mam coś nagrane, sfotografowane. Byli przekonani, że nie udało mi się niczego nagrać. Zorientowali się o istnieniu jednej ukrytej kamery, której na nocnych zmianach nie mogłem mieć przy sobie. Na szczęście miałem jeszcze kilka innych nośników na sobie – opowiada reporter.
Po wyjściu z gabinetu prezesa sprawdził, czy w samochodzie, który zaparkował przed ubojnią, działają hamulce. Szybko odjechał. To był koniec listopada.
Wrócił do ubojni – już w towarzystwie ekipy – na początku stycznia. – Wtedy pojechaliśmy zobaczyć, czy oni nadal pracują i czy nie zwinęli interesu. Okazało się, że robią to samo. Kolejny raz wróciliśmy tydzień później, już z dwoma ekipami. Czekaliśmy na znak od jednego z operatorów, który obserwował to wszystko z zewnątrz. Jak zobaczył leżącą krowę, którą wciągano do środka, to przyjechaliśmy. Nic się nie zmieniło – mówi Szczepaniak.
– W reportażu jest taki fragment: wjeżdżamy już z kamerą i jeden z pracowników od razu zaczyna krzyczeć, że jest pierwszy dzień w pracy. A reszta w rzeźniczych fartuchach z nożami w rękach uciekała tylnym wejściem, gdzie się wyrzucało skóry, odpady – mówi dziennikarz TVN.
I dodaje: – Od swoich informatorów dowiedziałem się, że przez tydzień-dwa właściciele ubojni, w której pracowałem, byli skonfundowani, nie wiedzieli za bardzo, co zrobić. Czekali, czy coś się zaraz nie wydarzy, czy nikt im nie wjedzie. Nikt nie wjechał, więc działali dalej.