Stracili mieszkania, mają komorników na kontach, podupadli na zdrowiu, leczą się na depresję. Od prawie roku życie wielu przedsiębiorców to ciągła walka. Mimo wszystko nie poddają się. Są zdeterminowani, aby w starciu z pandemią i obostrzeniami nie być przegranymi. Stawka jest jednak wysoka, bo chodzi o ich być lub nie być, chodzi o bezpieczeństwo ich rodzin.
W całym kraju takich historii są tysiące, ale my chcemy opowiedzieć choć kilka z nich. Dlatego w naTemat oddajemy głos przedsiębiorcom i pokazujemy ich zmagania.
Krzysztof, Gdańsk, właściciel bistro
– Przestaję wierzyć w cokolwiek. Mam wrażenie, że każdy dzień jest po to, żeby tylko przetrwać. Wstaję rano i zastanawiam się, co się będzie działo… Jestem młodym facetem, który coś chce w życiu zrobić, a nagle wszystko spada na ciebie i gniecie totalnie. Dosyć osobiście podchodzę też do moich ludzi – mówi Krzysztof Szymański, właściciel restauracji Pomelo Bistro w Gdańsku.
W
branży działa właściwie całe dorosłe życie, ale bistro
prowadzi od grudnia 2017 roku. Było to jego marzenie, aby je spełnić
sprzedał mieszkanie. Tydzień przed otwarciem restauracji pochował
mamę, 9 miesięcy później zmarł jego tata.
– Tak naprawdę został mi ten lokal, to jest mój dom. Siedzę tam bez przerwy. To jest moje miejsce, więc ciężko to odpuścić. Przy pierwszym lockdownie przez miesiąc siedziałem w domu pod kołdrą, patrzyłem w sufit i nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Piętrzyły się koperty z fakturami. Wpływy się skończyły, a zaległości rosły. Chodzę do psychologa, do psychiatry, mam depresję oraz stany lękowe i mimo tego walczę – zaznacza nasz rozmówca.
Krzysztof skorzystał, jak podkreśla, ze wszystkich form pomocy. Jednak środki z pierwszej tarczy skończyły się w październiku, a dalej trzeba było dokładać z własnej kieszeni. Trudno jednak to robić, kiedy nie zarabia się nic, a miesięczne zobowiązania wynoszą od 40 do 60 tys. zł.
–
Nie
dostałem tego na wakacje czy na samochód, ale na spłatę
zobowiązań. Z pierwszej tarczy to było 250 tys., a reszta to 160
tys. zł.
Oszczędności też zaczęły płynąć. Mimo dotacji z własnej
kieszeni poszło około 150 tys. zł.
Sprzedałem
w zeszłym roku drugie mieszkanie, żeby spłacić część długów
– przyznaje.
Gdańszczanin
opowiada nam również o absurdach, z którymi zderzają się
przedsiębiorcy. –
Zniesiono
ZUS w marcu, kwietniu i maju, rząd się tym chwalił, a w
listopadzie dostałem informację, że jednak mam zapłacić połowę
ZUS-u, bo okazało się, że zatrudniałem jedną osobę więcej, niż ustawodawca wskazał w rozporządzeniu. Po co
były konferencje? Po co były te obietnice? Nie miałem wtedy, to skąd
teraz? – mówi.
Krzysztof
Szymański dołączył
do tych, którzy postanowili się otworzyć mimo
zakazu.
Wszystko zgodnie ze schematami opracowanymi przez Strajk
Przedsiębiorców. W jego restauracji zachowuje się dystans, są
maseczki, jest dezynfekcja. Ma nawet kartę w formie kodu QR. Nikt tu nie
neguje choroby.
– Prawnie jest to legalne. Na stolikach mam wystawioną Konstytucję, wyroki sądów. Jeśli jest więcej osób na sali, to staję na środku, proszę o uwagę i mówię, żeby czytać Konstytucję, że jestem po kontroli, że mam dziwne anonimowe telefony, że mam anonimowe wiadomości na messengerze, że odwiedza nas policja, że te rzeczy dzieją się naprawdę. Nie jestem przestępcą. Ludzie muszą wiedzieć, że ta represja ma miejsce – podkreśla.
Marcin, Warszawa, właściciel restauracji
–
Zawodowo
pracuję prawie 30 lat. Cały czas płaciłem podatki, a w tej
chwili, gdy raz na tych 30 lat potrzebuję jakiejkolwiek pomocy, to
państwo pokazuje środkowy palec, jak posłanka Lichocka – mówi
Marcin Pajewski, który prowadzi w Warszawie lokal "Zimne Dranie".
Marcin
Pajewski zaczynał pracę w branży jako kelner, był też barmanem.
Poznał specyfikę gastronomii na każdym jej szczeblu. Każdym, bo
był też prezesem zarządu spółek – sieci restauracyjnych –
które generowały kilkadziesiąt milionów rocznego przychodu.
Postanowił
jednak stworzyć własny koncept. I tak w czerwcu 2020 roku powstał lokal "Zimne Dranie", w którym menu oparte jest na tatarze. W tamtym czasie premier Morawiecki zapewniał, że koronawirus jest w odwrocie.
– Dla mnie gastronomia to nie jest sprzedawanie jedzenia, jedzenie sprzedaje się w sklepach spożywczych. Gastronomia to jest rozmowa z gośćmi. Wychodzicie i nie myślicie, że wydaliście 40 zł na tatara, tylko że był to fajnie spędzony czas – podkreśla mężczyzna.
Gości nie
brakowało, choć lokal i tak działał w reżimie sanitarnym, ale chwilę później przyszedł kolejny lockdown… Pandemia i wprowadzone obostrzenia skutecznie pokrzyżowały plany naszego rozmówcy.
Rząd
zapewniał, że pomoże, że szerokim strumieniem do przedsiębiorców
popłynie pomoc. Na jakie wsparcie mógł liczyć Marcin Pajewski?
Zerowe. Tarcza antykryzysowa nie była dla niego, bo
nie mógł wykazać straty z poprzedniego roku.
–
Nie
ma żadnego wsparcia dla mnie. Nie należy mi się nawet symboliczny
tysiąc, żeby dołożyć do kredytu, czy też do szkoły dziecka, nie
mam nic, zero. Mi nawet w tej chwili nie należy się wsparcie z
tytułu bezrobocia – podkreśla.
Nie
poddawał się, nie chciał zarzucić sobie, że narzeka, ale nic nie
robi. Uruchomił dowozy. Z tą ofertą nie udało mu się jednak przebić. – Przez
4 miesiące działalności coś udało mam się wypracować, ale ani
złotówka z tego przychodu nie poszła na np. zwrot poniesionej
inwestycji – wyjaśnia nasz rozmówca.
Zdecydował,
że przede wszystkim musi zadbać o swoich współpracowników. –
Oni dostają ode mnie cały czas pieniądze, oczywiście nie 100
proc. tego, na co się umówiliśmy, ale cokolwiek – mówi.
Marcin
Pajewski jest jednym z restauratorów, którzy chcą pozwać Skarb
Państwa za lockdown. Ma być to największy pozew zbiorowy przeciwko
państwu w historii kraju. Akcję organizuje Izba Gospodarcza
Gastronomii Polskiej.
–
Policzyłem
sobie dochód za miesiące, kiedy byliśmy otwarci i za każdy
zamknięty miesiąc oczekuję takich pieniędzy – zaznacza. –
Jest
strach o to, co będzie?
– pytam, choć widzę determinację w jego oczach.
–
Bać
się można wtedy, kiedy człowiek ma coś do stracenia, a ja nie mam
nic do stracenia, dlatego dołączyłem do tego pozwu. Nie chcę
pieniędzy, które mi się nie należą. Po to pracuje całe życie
zawodowo, płacę tutaj podatki, inwestuję, żeby coś z tego mieć.
Chcę normalnie funkcjonować, a ten rząd mi to skutecznie uniemożliwia
– odpowiada.
Krzysztof, Gdańsk, właściciel klubu muzycznego
–
Traktują
nas jak przestępców, a my tak naprawdę chcemy żyć, zarabiać,
pracować. Nie tylko dla siebie, ale dla naszych rodzin, dla naszych
dzieci. Przecież nie wyprowadzę się do lasu z dziećmi i nie powiem: jedzcie liście, bo nic innego nie ma – stwierdza Krzysztof Łukowicz, właściciel klubu "Wolność", który otworzył pod koniec 2019 roku.
–
Poświęciłem
rok życia, pełno zdrowia, sił, żeby uruchomić ten lokal. Tak
naprawdę funkcjonowaliśmy 4 miesiące i nas zamknięto. Jeśli
nie przetrzymam i nie otworzę klubu,
to tak naprawdę jest po moim życiu, po moim i moich dzieci –
słyszę od rozmówcy naTemat.
Miesięczny koszt utrzymania klubu to około 50 tys. zł. Jedyna
pomoc, na jaką mógł liczyć Krzysztof Łukowicz, to postojowe w
wysokości 2 tys. zł. Nie załapał się na żadną tarczę. Ma
niezapłacone rachunki za wynajem lokalu, dwa razy wyłączono mu
prąd w domu, bo nie miał pieniędzy na opłaty.
– Szacuję,
że
w
plecy jestem już jakieś 750-800
tys. zł.
Nie liczę bieżących kosztów życia. Mam
dwójkę dzieci, mam żonę, dom, który też muszę utrzymać,
dzieci też muszą za coś jeść. Samochód mi zabrano, dom próbują
mi zwindykować. Windykatorzy
starają się też zabrać
sprzęt
z klubu. Mam sześciu komorników
na koncie – wylicza
przedsiębiorca.
Zgodnie
z obecnie obowiązującym rozporządzeniem kluby muzyczne mogą
działać, wpuszczając 50 proc. maksymalnej liczby osób. Nie można
jedynie prowadzić konsumpcji na miejscu, sprzedawać alkoholu. Ale
Krzysztof Łukowicz nie cieszył się z takiego złagodzenia
obostrzeń. Sanepid podjął decyzję o całkowitym zamknięciu
lokalu.
To
efekt wcześniejszej kontroli klubu, ponieważ właściciel wpuścił
gości, dołączając do akcji otwieraMY. – Kiedy wszedł sanepid,
w środku było 90 osób. Zamknięto mi lokal, mówiąc, że 90 osób
w obiekcie 2000 metrów stanowi gigantyczne zagrożenie
epidemiologiczne. Natomiast w gdańskim małym tramwaju pani z
sanepidu pozwala podróżować 75 osobom i tam nie ma zagrożenia –
opowiada nasz rozmówca.
–
Ja
nie chcę pieniędzy. Chciałbym nie musieć płacić państwowych danin, podatku od
nieruchomości, czynszu, akcyzy, praw autorskich, bo i
tak nie mogę z tego skorzystać –
podkreśla Łukowicz.
Chwilę później Wojewódzka
Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna w Gdańsku umorzyła postępowanie
wobec Krzysztofa Łukowicza i cofnęła kary, które nałożył na
niego sanepid powiatowy.
Zainteresowała
się nim jednak prokuratura. Usłyszał zarzut z art. 165. KK.
Prokurator zastosowała w stosunku do Krzysztofa Łukowicza dozór
policyjny, jak i zdecydowała o całkowitym zakazie korzystania z
klubu "Wolność". Mężczyzna złożył zażalenie na tę
decyzję do Sądu Rejonowego w Gdańsku.
–
Władza
korzysta ze wszystkich metod, jakie ma, żeby nas zniszczyć, ale my
się nie poddamy, jesteśmy zdeterminowani. Będę walczył i będę walczył coraz bardziej zaciekle. Prawo
stoi po naszej stronie, wyroki sądów stoją po naszej stronie. Mam
nadzieję, że
ten rząd poniesie konsekwencje za to, co robi. Myślę, że to będzie
pierwszy rząd w historii, który odpowie karnie... – podsumowuje.
Radosław i Dariusz, Warszawa, właściciele kompleksu eventowo-restauracyjnego
– Mamy wrażenie, że to, co dzieje się w "Drukarni", to transparentne pokazanie, że przejmujemy was z waszymi nakładami, ruchomościami, z waszym dorobkiem – mówią warszawscy restauratorzy.
"To odzwierciedlenie naszych pragnień i marzeń" - takie zdanie można przeczytać na wciąż aktywnej stronie restauracji "Drukarnia", mieszczącej się na warszawskiej Pradze. Te pragnienia i marzenia zderzyły się jednak z rzeczywistością.
Restauracja to wspólny biznes Dariusza Jakubowskiego i Radosława Krasnego. Pierwszy zdobywa doświadczenie w biznesie gastronomicznym od 30 lat, drugi od 24. Wiedzą, że ta praca to nie wakacje, ale to przez ostatnie miesiące śpią po 3 godziny. Wierzę na słowo. Zmęczenie widać na ich twarzach.
– Przy pierwszym lockdownie trzeba było wydać na utrzymanie miejsc pracy i restauracji oszczędności z poprzedniego roku, czyli dwa miesiące zabrały nam rok życia. Kolejny lockdown to kolejny rok. Teraz weszliśmy w 2021... Jesteśmy trzy lata w plecy, trzy lata ciężkiej pracy, bo gastronomia to nie są wakacje – mówi Radosław Krasny.
"Drukarnia" działa od 2016 roku. To kompleks eventowo-restauracyjny. – Byliśmy w stanie zrobić imprezy nawet do 2,5 tys. osób, więc jest to ogromna przestrzeń. Miesięczny koszt utrzymania restauracji to około 120-150 tys. Nikt o tym nie mówi, nikt nie liczy czynszu, nikt nie liczy opłat – zaznacza Dariusz Jakubowski.
Już w marcu, kiedy obroty spadły o 95 proc., właściciele występowali o obniżenie czynszu, ale nic z tego. W odpowiedzi na pismo nowa prezes zarządu postanowiła zakończyć współpracę i nakazała opuścić lokal w ciągu 5 dni. Za każdy dzień nalicza ponad dwukrotność za bezumowne korzystanie z wynajmowanej przestrzeni.
– Teraz nie można nawet tam wejść, bo zarządca budynku Spółka Mińska 65 sp. z o.o. próbuje zawłaszczyć to, co jest w lokalu. Pod naszą nieobecność zamknięto drzwi i zaplombowano je. Złamano święte prawo posiadania. Pozostaje nam teraz tylko i wyłącznie sąd, policja jest bezradna. Poszły wnioski do sądu o przywrócenie posiadania i wydanie rzeczy, ale wiadomo, że nie potrwa to 5 minut. Właścicielem budynku jest PAP - spółka skarbu państwa – wyjaśnia Krasny.
O ile restauratorzy, mówiąc kolokwialnie, są w plecy? Zawłaszczone ruchomości znajdujące się w lokalu to 850 tys. zł. W magazynach, mroźniach i chłodniach jest towar wart 50 tys. zł. Nie wspominając o nakładach inwestycyjnych – remont kompleksu – które oscylują na około 5 milionów złotych zgodnie z przedstawionymi fakturami.
– Kto da pracę 30 osobom tam zatrudnionym? Przecież nie mają za co opłacić mieszkania, nie mają za co żyć, to są młodzi ludzie. Nie mamy jak im zapłacić, bo nie mamy dostępu do rzeczy i nawet nie wiemy, ile im zapłacić, ponieważ dokumenty kadrowo księgowe są w posiadaniu zarządcy budynku. Jesteśmy zobligowani do wystawienia PIT-ów rocznych, a tak naprawdę nie jesteśmy w stanie tego zrobić – słyszę od restauratorów.
Kamil, Gdańsk, DJ weselny
–
Oszczędności
dawno się skończyły. Kredyty w parabankach są niestety
zaciągnięte
i
jest niewesoło. Jestem
wściekły na to, że jedna firma jest otwarta, a druga nie może. W
galeriach są przecież tłumy – mówi Kamil Koeller, DJ weselny,
który
swoją działalność prowadzi od 2019 roku.
Mężczyzna
skorzystał z tarczy antykryzysowej, ale kwota, którą otrzymał, nie
pokryła nawet połowy kosztów.
– Wypełnialiśmy
wszystkie wnioski o pomoc, ale ta przyszła dopiero pod koniec maja.
Marzec, kwiecień i cały maj były bez złotówki, ale umorzyli
chociaż ZUS. Później przyszło postojowe, więc średnia wyszła
około 3 tys. na miesiąc, a same moje koszty związane z firmą to 5
tys. zł. Z 70 tysięcy jestem na pewno do tyłu – wyjaśnia.
– Cierpliwość
skończyła się przy pierwszym lockdowanie. W maju jeździłem już
na protesty Strajku Przedsiębiorców do Warszawy. Byłem wściekły,
że nas zamknęli, a nie mamy żadnej pomocy. W lutym dużo
zainwestowałem w firmę. Chciałem się rozwijać, żeby móc
konkurować z innymi, więc na to poszła większość oszczędności
i nagle zero – dodaje.
Nerwy
są ogromne, bo do Kamila dzwonią
też narzeczeni,
którzy
chcą odzyskać zadatki. Część
osób jest w stanie zrozumieć sytuację, poczekać, ale są i tacy
klienci, którzy potrzebują pieniędzy teraz, być może też
znaleźli się w trudnym położeniu.
–
Żeby
zeszłoroczny sezon weselny był normalny, to byśmy inaczej
rozmawiali, ale 90 proc. imprez się nie odbyło, a jeśli już to i
tak w mniejszej skali. Mam rodziców, którzy są w stanie mi pomóc
i pomagali bardzo, no ale to nie może trwać wiecznie, to nie jest
sposób na życie – podkreśla Kamil Koeller.
Mężczyzna
przyznaje, że w tym miesiącu mógł trochę odetchnąć. –
Tarcza
zaczęła działać. Jestem
spokojniejszy, bo z Urzędu Pracy przyszła dotacja, więc zapłaciłem
wszystkie rachunki – mówi.
Kamil
Koeller nie jest typem osoby, która załamuje ręce nad
sytuacją, w której znalazł się on i tysiące innych osób.
Postanowił działać. – Jestem
osobą bardzo zaradną, zaangażowałem
się w
Strajk Przedsiębiorców. Pomagamy innym i jakoś to leci –
podsumowuje.
Anna i Adam, Gdańsk, właściciele pubu
–
Czujemy
się jak przestępcy, nie jak przedsiębiorcy, nie jak osoby wolne,
żyjące w państwie prawa. Czujemy
się jak psy zaszczute. Taka
prawda – mówi Anna Motyl-Kosińska, która razem z mężem Adamem
prowadzi w
Gdańsku pub Play Off.
Oni
także dołączyli do akcji otwieraMY. Po tym kroku sanepid wydał
decyzję o zamknięciu działalności.
–
W
ciągu
tygodnia, w którym otworzyliśmy nasz pub, mieliśmy dwie
kontrole sanepidu, kontrolę straży pożarnej, kontrolę urzędu
celno-skarbowego, naloty policji. Są
u
nas non stop, łącznie
z policjantami z wydziału do walki z przestępczością gospodarczą.
Jesteśmy
zastraszani, mówiąc krótko - gnębieni – przekonuje mężczyzna.
10
tys. zł, tyle miesięcznie kosztuje ich utrzymanie lokalu. To jednak
kwota bez wypłat. Pomoc, którą otrzymali, to dokładnie 9 tys. 160
zł. Dwa postojowe z ZUS-u i jedna bezzwrotna pożyczka w wysokości
5 tys.
Kiedy
rozmawiamy, ich straty wynoszą już około 30 tys. zł. Choć za
chwilę słyszę, że ta kwota to zobowiązania, które pojawiły się
po drugim lockdownie. Tych powstałych po pierwszym zamknięciu też
jeszcze nie odrobili. Żeby to uregulować, prawdopodobnie będą
musieli wziąć kredyt. A przynajmniej taką opcję rozważają.
–
Nie
mamy już żadnych oszczędności. Wszystkie pieniądze, które nasze
rodziny miały na czarną godzinę, zostały wykorzystane. Długi już
są, mamy faktury niepopłacone. Próbujemy się dogadywać, ale nie
każdy chce czekać. Więc myślę, że będą
szły jeszcze wnioski do windykacji. W tej chwili to kwestia czasu –
zaznacza
małżeństwo.
Niepewna
sytuacja, w jakiej się znaleźli, sprawiła, że Anna podupadła na
zdrowiu. Nie wytrzymywała napięcia. – Nie dawałam sobie rady,
poszłam do lekarza specjalisty, biorę leki, żeby spać, żeby
funkcjonować. Wymiotowałam, jak tylko pomyślałam o tym, co się dzieje – przyznaje.
–
Żyjemy
w ciągłym napięciu. Nie wiemy, co się wydarzy, kto nam postawi
zarzut, co zrobi sanepid, prokurator, policja, każdy dzień przynosi
nam coś innego – zaznacza Adam.
Pub
nie
jest ich
pracą, to ich życie, drugi dom – jak nie pierwszy. Przejęli go w
2016 roku, a ponieważ to lokalne miejsce spotkań,
zdążyli zaprzyjaźnić się z klientami.
–
Jemy tam obiady, śniadania, kolacje. Tam jesteśmy praktycznie non stop.
Wesele nasze też tam zorganizowaliśmy. Wszystko toczy się w pubie.
Każde miejsce, kąt, jest moim kątem i Adama – mówi kobieta.
– Rząd nas upadla. Inaczej tego
nie można nazwać. Śmieją
nam
się w
oczy i robią z nas głupków i przestępców – denerwuje
się
Adama, gdy
pytam, co myśli, kiedy słyszy kolejne wystąpienia polityków.
Karol, Warszawa, twórca szkoły rysunku dla dzieci
–
Dziś
podstawą
dla mnie jest mieć co jeść i mieć gdzie mieszkać. Podchodzę
do życia pragmatycznie. Straciłem cały dochód, jaki miałem,
zostałem z kredytem. To
był szok, ale trzeba nauczyć
się znowu funkcjonować, tyle że w nowej rzeczywistości – mówi
Karol Chmielnicki.
Karol
Chmielnicki prowadził "Szkołę szczęścia", szkołę rysunku dla
najmłodszych. Za pomocą ręcznych drukarek 3D, jak podkreśla nasz
rozmówca, dzieci kreowały rzeczywistość i wydobywały swoje
marzenia.
Projekt
trwał cztery lata. Po
roku działalności pod egidą fundacji Karol Chmielnicki otworzył
firmę, która przetrwała trzy lata. – Teraz
był czas na ekspansję, przygotowałem program edukacyjny, z którym
mieliśmy wystartować w 2020, ale przyszedł COVID-19 i trzeba było
wszystko zamknąć. Takie zajęcia nie są przecież priorytetem –
wyjaśnia.
–
Pierwsza
reakcja to działanie, chęć zażegnania kryzysu. Poczyniłem pewne
rozwiązania, ale niestety nie okazały się one najlepszymi, nie
zaowocowały. Chciałem
się szybko przebranżowić, ale zrobiłem sobie tylko koszty i
poległem na tym – dodaje.
Stres,
niepokój, myśli pełne lęku o każdy kolejny dzień, sprawiły, że
pojawiła się depresja. Jednak kiedy rozmawiamy z naszym bohaterem, widać, że odzyskuje energię do działania. Mówi, że w
jego życiu wydarzyły się pewne historie, które go doładowały.
–
Nie
mam w zwyczaju iść w kierunku, który jest przegrany, choć teraz
nie jest dobry czas na biznesy. Rzeczywistości trzeba uczyć się na
nowo – zaznacza.
– Wygląda to tak, jakby rządowi zależało na tym, aby zniszczyć
przedsiębiorców. Jeśli chodziłoby
im o nasze dobro, to
powinni nas zabezpieczyć jakoś, dać jakieś możliwości, nie musi
to być od razu kasa – podsumowuje.
Szymon, Wrocław, właściciel hotelu
–
Najtrudniejszym
momentem było powiedzenie 26 osobom, że
będziemy robili wszystko, co się da i będziemy walczyć do samego
końca, ale ten miesiąc, to ostatni miesiąc pracy u nas – mówi
Szymon Wolender, który od 12 lat prowadzi we Wrocławiu hotel
WenderEDU.
Kiedy
zaczynał, miał 23 lata. To, co stało się tak ważną częścią
jego życia, powstało przypadkiem, ponieważ
z wykształcenia nasz rozmówca jest informatykiem.
W budynku, w którym dziś zatrzymują się jego goście, chciał
wynająć salę do szkoleń. I
wynajął, najpierw jedną, później drugą, następnie całe
piętra.
– Zawsze
miałem siebie za osobę bardzo mało emocjonalną, bardzo opanowaną
i bardzo stonowaną, ale ostatnie tygodnie, w których zmagamy się
ze skrajnymi problemami i które decydują o naszym być lub nie być,
doświadczyłem emocji, których nawet bym nie zakładał, że jestem
w stanie doświadczać – zaznacza hotelarz.
Zobowiązania,
które powstały po pierwszym lockdownie, udało się spłacić
dzięki pieniądzom z tarczy antykryzysowej. Były też świadczenia
postojowe dla pracowników. Lato – jak podkreśla Szymon Wolender –
okazało się w miarę dobre. Dawało nadzieję na przetrwanie, ale
skrzydła mężczyźnie podcięły jesiennie obostrzenia – drugi
lockdown.
– Tyle
miesięcy walki, wiary, ale w pewnym momencie człowiekowi kończą
się już zasoby, środki, pomysły, idee, nawet siły. Coraz
bardziej nastaje widmo porażki tej walki, choć dalej chciałbym
wierzyć w to, że tak się nie stanie – przyznaje.
Wtedy
też musiał szybko zwołać zebranie i powiedzieć pracownikom, że
pensje, które otrzymają po tym miesiącu, będą ostatnimi, na
które będzie go stać. Miesięczne utrzymanie budynku kosztuje go
50 tys. zł.
–
W
sytuacji, w której
w listopadzie ogłoszono lockdown, a
szansa
na pomoc rządową była tylko w sferze koncepcyjnej, wiedziałem,
że
jeżeli nie sprzedam
swojego mieszkania, to wcześniej czy później i
tak przyjdzie
po
nie windykator
i
zabierze mi te pieniądze – podkreśla.
Za
mieszkanie, które
częściowo było w kredycie, a częściowo jego
własnością
hotelarza,
udało się uzyskać 120 tys. zł.
Te
pieniądze wystarczyły tylko na początek.
–
Następne
na sprzedaż poszły
samochody
firmowe. W
międzyczasie sprzedawaliśmy monitory, sprzęt konferencyjny, stoły,
biurka, meble. Na
dany moment nie mamy już
czego
sprzedać, żeby w dalszym ciągu finansować naszą działalność.
Po
drodze wzięliśmy
50 tys. zł
kredytu
inwestycyjnego. Mieliśmy
też
100
tys. linii
kredytowej i mamy niespłaconych faktur na kwotę plus minus 50 tys.,
co daje 200 tys. długu
– wylicza.
– Nigdy
nie protestowałem, nie walczyłem z podatkami, nie próbowaliśmy
tych podatków omijać, tym bardziej bolesna jest sytuacja, w której
doznajemy jakichś zawodów w związku z decyzjami rządu. Traktują
przedsiębiorców jak tych, którzy wszystko zniosą, a jak nie
zniosą, to nie nadają się do tego, co robią. To może być
elementem, który bardzo mocno demotywuje – podsumowuje Szymon
Wolender.