Powstał
o nich niejeden materiał, są książki, filmy, artykuły. Choć padło już zapewne setki
pytań o ich zajęcie, nadal wzbudzają
zainteresowanie. Dla nich to, co
robią, to nic nadzwyczajnego. Po prostu
praca,
jak
każda inna. Nie
oczekują braw, a jednak za każdym razem, gdy słyszymy o akcji
ratowników TOPR, wydaje się, że na nie zasługują.
Poniższy materiał został zrealizowany w ramach BRID – nowego projektu Grupy naTemat. Temat artykułu został najpierw wybrany w głosowaniu na stronie głównej naTemat.pl, a następnie czytelnicy wsparli nas finansowo w jego realizacji. Kolejne głosowania oraz projekty do wsparcia zawsze znajdziesz na brid.natemat.pl. Dziękujemy, że z nami jesteście!
Obecnie w
Tatrzańskim Pogotowiu Ratunkowym jest ponad 280 członków stowarzyszenia. Blisko 180 osób to czynni ratownicy, z czego 43 to ratownicy zawodowi. Pozostali to ochotnicy pracujący społecznie. Wśród
nich są choćby
prawnicy, nauczyciele, budowlańcy… Przez chwilę mogliśmy
przyglądać się ich działaniom.
LOT
RATUNKOWY
–
Wtedy
zginęło czterech pana kolegów?
–
Tak, czterech kolegów...
11
sierpnia 1994 rok. O godzinie 13:17 w Dolinie Olczyskiej rozbija się "Sokół", śmigłowiec Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia
Ratunkowego. Lecąca z dużą prędkością maszyna nagle zwalnia,
obraca się wokół własnej osi, widać dym. Rozpada się w
powietrzu i spada...
Ten
dramatyczny moment, niespełna 30 sekund, udało się nagrać
12-latkowi, który był z rodziną nieopodal. Na amatorskim filmie
słychać przerażenie w głosach turystów. Ktoś z niedowierzaniem
wypowiada zdanie "Rany boskie... rozleciał się w kawałki
helikopter".
Na
pokładzie śmigłowca było czterech ratowników TOPR. Ciała
Janusza
Kubicy, Stanisława Matei i dwóch pilotów Janusza Rybickiego oraz
Bogusława Arendarczyka wydobyto
z wraku przed godziną 17:00. Cofnijmy
się jednak o kilka godzin...
O
12:45 TOPR otrzymało zgłoszenie o wypadku dwóch szwedzkich
turystek. Nic nie zapowiadało, że za chwilę zdarzy się coś,
co sprawi, że ten dzień media będą od tej pory określać, jako "jeden z najtragiczniejszych w historii ratownictwa górskiego".
Roman Kubin, dziś emerytowany ratownik, członek honorowy TOPR, pełnił wtedy dyżur.
–
To
był w zasadzie łatwy lot do Kotła Gąsienicowego. Na szlaku były
dwie turystki, które doznały kontuzji stawu skokowego i trzeba było
je ewakuować. Myśmy tam polecieli. Nie wiadomo co się stało... Wyskakiwaliśmy ze śmigłowca, było dużo sprzętu do odebrania, i zauważyliśmy, że kolega, który przyjmował ten śmigłowiec, leży na wznak i jest nieprzytomny – wspomina Roman Kubin.
–
Doktor
pobiegł w dół do poszkodowanych, a
było to na tyle daleko, że nam się wydawało, że zanim wróci, to
w tym czasie ranny kolega już będzie w
szpitalu.
Postanowiliśmy
wsadzić go do śmigłowca, żeby błyskawicznie go przetransportować
– wyjaśnia.
Śmigłowiec
poleciał w stronę szpitala. – Myśmy zeszli na dół, znieśliśmy
poszkodowane w kierunku schroniska. Po drodze żeśmy usłyszeli, że
śmigłowiec nie doleciał, że coś się stało. Słuchaliśmy cały
czas radia, ale nie od razu pojawiła się wiadomość, że był
wypadek – opowiada ratownik TOPR.
Kiedy
tylko poszkodowane znalazły się w bezpiecznym miejscu, ratownicy
pobiegli na miejsce zdarzenia. Ci, którzy pamiętają tamte chwile,
wspominają, że szczątki wraku rozrzucone było na długości 1000 m.
–
Dla
nas było to dziwne, dlaczego tak się stało. W zasadzie nie było
wiadomo… Kolega leżał, myśleliśmy, że się przewrócił od
podmuchu i uderzył głową w kamień, więc stracił przytomność.
Głowę miał na kamieniu, na którym było trochę krwi, ale nie
była to duża rana. No i dlaczego ten śmigłowiec, nagle w
powietrzu się rozpadł? – zastanawia
się
Roman Kubin.
Według
pierwszej oficjalnej wersji przyczyną katastrofy była "awaria
łopaty nośnej wirnika głównego". Zdaniem Głównej Komisji
Badania Katastrof Lotniczych do uszkodzenia doszło z powodu
uderzenia w głowę Janusza Kubicy. Inni niezależni eksperci uznali
jednak, że jest to mało prawdopodobne – do awarii mogło dojść
już wcześniej.
–
Stwierdzono
niby, że został rozregulowany mechanizm na płatach i że przy tej
szybkości, bo śmigłowiec poleciał ze swoją maksymalną, a
później obniżaniu lotu i hamowaniu, płaty zaczęły nierówno iść
i odcięły ogon. Jak odcięły ogon, to już się wszystko posypało.
Rozpadły się płaty głównego wirnika i ogon odpadł, a do lasu
spadł w zasadzie sam kadłub – podsumowuje Roman Kubin.
Ja niżej podpisany (…) w obecności Naczelnika Straży Ratunkowej w.p.(...) oraz świadka w.p.(...) dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów jestem, na każde wezwanie Naczelnika lub jego Zastępcy - bez względu na porę roku, dnia i stan pogody - stawie się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony i udam się w góry według marszruty i wskazań Naczelnika lub jego Zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy.
Postanowienia statutu Pogotowia i regulaminu dla
członków czynnych będę wykonywał ściśle, jak również rozkazy
Naczelnika, jego Zastępcy i Kierowników Oddziałów. Obowiązki swe
pełnił będę sumiennie i gorliwie, pamiętając, że od mego
postępowania zależnem być może życie ludzkie. W zupełnej
świadomości przyjętych na się trudnych obowiązków i na znak
dobrej swej woli powyższe przyrzeczenie przez podanie ręki
Naczelnikowi potwierdzam.
PRACA
JAK WSZĘDZIE
W
2020 roku w statystykach prowadzonych przez TOPR, w rubryce
dotyczącej działań, widnieje liczba 636 – w tym 240 działań z
udziałem śmigłowca. Były też 262 wyprawy ratunkowe, akcji
ratunkowych natomiast 325. Ratowano 741 osób. Są jeszcze wypadki i
zachorowania ze skutkiem śmiertelnym w Tatrach. Śmierć poniosło
21 osób, 20 z nich z powodu upadku z wysokości.
–
To
nie jest praca dla wszystkich – przekonuje Jerzy Maciata. – Jak
każda praca – dodaje szybko. Jerzy Maciata to starszy ratownik
TOPR. Z
ratownictwem górskim związany jest od 38
lat, ale zawodowo pracuje od 25.
W
tej
historii wszystko zaczęło się od chodzenia po górach i po lasach,
chodzenia
z
bratem, który też pracuje jako ratownik. Kiedy był młodym
chłopakiem, widział latający śmigłowiec, widział ratowników.
Spodobało
mu się to, dlatego sam zaczął działać. Choć
myśl ta
dojrzewała
w nim pomału.
– Nie
jest tak, że są ludzie wybrani. Jeden jest górnikiem, drugi
hutnikiem, a trzeci ratownikiem wodnym albo górskim. Na pewno jest
to praca
dla ludzi, którzy muszą poświęcić się
dla tego zajęcia – zaznacza.
Jego
zdaniem, wszystkiego, co potrzebne, aby
należeć do TOPR,
można się
nauczyć
– stosowania przyrządów, obsługi sprzętów potrzebnych w
trakcie działania – poza
jednym, potrzebą
kontaktu z przyrodą. Tym
bardziej, że tu trzeba dawać sobie radę w nierzadko
trudnych warunkach.
–
Mi
się wydaje,
że to jest praca jak wszędzie, taka jak w pogotowiu. Później
przychodzi pewna rutyna. Działa się bardziej mechanicznie,
zastanawiając się nad tym, co można zrobić, a czego nie, niż
skupiając się na emocjach – mówi Roman Kubin.
Roman
Kubin jest już na emeryturze. On też związany z górami był "od
małego". Zaliczał z kolegą wszystkie dostępne szlaki i
zakreślał w przewodniku kolejne miejsca, w których już był. W
szkole średniej jeździł na skałki, a po wojsku dołączył do
klubu wysokogórskiego. Wtedy też zainteresował się jaskiniami i został członkiem kolejnego klubu, speleologicznego. I tak wszystko się
zaczęło...
– Do
TOPR-u ściągnął mnie kolega, który
też był w klubie i który zajmował
się ratownictwem jaskiniowym. Chciał,
żeby ktoś go zastąpił. Jeszcze
nie zostałem ratownikiem, a już brałem udział w wyprawach
jaskiniowych ratunkowych. Wszelakie egzaminy, żeby się dostać do
pogotowia, pozdawałem w 1981 roku. Ratownikiem zostałem w 1983
po złożeniu przyrzeczenia. Od 1990 roku pracowałem zawodowo –
wyjaśnia.
–
Miłość
do gór wzięła się z serca. A co było pierwsze? Chyba góry.
Pierwsza
turystyka, wycieczki, pierwsze doświadczanie Tatr, doświadczanie
piękna,
które
tu jest… Myślę,
że pierwsze były góry, potem był pomysł na medycynę –
przyznaje Szczepan Krekora,
który jest lekarzem anestezjologiem i kandydatem na ratownika TOPR.
–
Chciałem
połączyć jedno z drugim, żeby
być przydatnym jako medyk tutaj. Uczę
się funkcjonować w górach,
być bardziej sprawnym, pewnym. Coraz
bardziej je poznaję
– dodaje.
Specyfika
pracy w szpitalu i pracy w górach jest podobna. I tu i tu pomaga się
poszkodowanym, i tu i tu wspiera się chorych i cierpiących, a w
końcu i tu i tu ratuje się życie ludzkie. Są jednak elementy,
które sprawiają, że działanie w tych dwóch środowiskach potrafi
różnić się diametralnie.
– Wszędzie
mamy dalej. Do poszkodowanego czy zagubionego trudniej jest się
dostać, transport chorego jest dużo trudniejszy niż w warunkach
miejskich lub takich, z którymi większość z nas ma do czynienia.
To są te różnice, czyli trudności związane z tym, że teren jest
nam najczęściej niesprzyjający, że jest daleko i często bywa
zimno, mokro… – słyszę od mojego rozmówcy.
Nie
tak łatwo zostać ratownikiem TOPR. Okres próbny trwa od 1,5 roku
do 3 lat. Aby jednak dostać się na staż kandydacki, poza
spełnieniem wielu innych wymogów, trzeba zdać egzamin
sprawnościowo-kondycyjny, wykazać się znajomością topografii
Tatr, umiejętnością jazdy na nartach w różnych warunkach
terenowych, znajomością zasad asekuracji i autoratownictwa podczas
wspinaczki skalnej. Kandydat musi też znać historię TOPR.
Adept
składa do sekretariatu TOPR podanie poparte oświadczeniami
(podpisami) dwóch członków TOPR, wraz z wykazem działalności
górskiej i zaświadczeniem lekarskim o braku przeciwwskazań do
odbycia egzaminu praktycznego w górach. § 2 Określa się
następujące wymagane minimalne działalności górskiej w Tatrach
(do wykazu może być zaliczona aktywność w okresie ostatnich 3
lat): - minimum 10 dni wspinaczkowych, w tym drogi w warunkach
letnich o trudnościach co najmniej V, w tym minimum 3 drogi o
przewyższeniu (wysokości ściany) co najmniej 250 m.
Minimum
3 drogi w warunkach zimowych (drogi mikstowe, lub lodowe) o
trudnościach minimum IV. - minimum 5 wyjść skiturowych o
przewyższeniu co najmniej 1500 m i długości co najmniej 10 km. -
dodatkowo wykaz pozostałej aktywności górskiej z ostatnich 3 lat
np. przejścia jaskiniowe, kanioning, zawody w skialpinizmie,
ukończone biegi górskie, inne umiejętności i doświadczenie
górskie itp.
MIEJSCE
NA STRACH
Ta
praca w dużej mierze polega na czekaniu, żartuje jeden z
ratowników. To czekanie bynajmniej nie oznacza, że w siedzibie TOPR
w Zakopanem nic się nie dzieje, że słychać
tu tykanie
zegara albo
ewentualnie ciszę.
Dzieje się i
to cały czas. Ktoś
wchodzi, ktoś inny wychodzi, ktoś
zajmuje się sprzętem, a jeszcze ktoś
inny jedzie na szkolenie, bo
szkolenia to
akurat
nieodłączny element działalności ratowników. Ratowników, którzy
cały czas są w gotowości.
Skład dyżurny stanowią kierownik dyżuru, ratownik dyżurny, kierowca, grupa szturmowa, czyli ratownicy, którzy idą w pierwszej kolejności w teren. W nocy, w centrali, na dyżurze są trzy osoby, ale to czasami nie wystarcza. Wtedy pozostali otrzymują SMS, zgłaszają się do działania i ruszają.
Jest także zespół, który do godziny 20 dyżuruje przy śmigłowcu. Zimą
dodatkowo są jeszcze przewodnik psa lawinowego i służba lawinowa
– ratownicy zajmujący się prognozowaniem lawinowym. Nie można również pominąć dyżurów w schroniskach.
Szczególnie w sezonie letnim i zimowym po jednym ratowniku dyżuruje w Morskim Oku, Pięciu Stawach, na Hali Gąsienicowej, na Kasprowym Wierchu i na Chochołowskiej. Nie oznacza to jednak, że ratownicy cały czas są w schroniskach.
Jak się dowiaduję, "Dyżurują w tych rejonach w oparciu o schroniska. Zazwyczaj do południa są w terenie, a później już w schroniskach, gdzie dysponujemy skromnymi warunkami. Typowa 'dyżurka' w schronisku to kilka metrów kwadratowych (czasem kilkanaście)".
Ratownicy zawodowi dyżury pełnią w systemie równoważnym, co nie zawsze oznacza tydzień pracy, tydzień wolnego. Natomiast ratownicy ochotnicy muszą wypracować minimum 120 godzi rocznie społecznie. Dyżurują doraźnie lub zgłaszają wcześniej taki zamiar i są umieszczani w planie dyżurów. Część ochotników wypracowuje o wiele więcej godzin niż obowiązkowe minimum. Niektórzy ponad 2 tys. rocznie.
– Prawda
jest taka, że rzeczywiście nie bardzo może sobie człowiek
pozwolić na strach. Myśli są zajęte działaniem. Nieraz ten
strach przychodzi dopiero później. Kiedy człowiek wszystko
przeanalizuje, ma na to czas, wtedy niektóre rzeczy wychodzą. Bywa,
że strach pojawia się przed działaniem, bo długo się czeka na
jakąś decyzję. Trzeba się zdecydować, czy ruszyć w tych
warunkach, czy nie ruszyć, czy coś wydarzyło się naprawdę, czy
po prostu jest to fałszywy alarm. Wtedy człowiek analizuje i myśli.
Szczególnie jeśli są to noce i się to ciągnie – mówi Roman
Kubin.
– Ten
kto się nie boi to jest samobójca. Dlaczego my się szkolimy?
Dlatego, że
się boimy. Boimy się, że nie damy rady, że zawiedziemy kolegów...
tego najbardziej. Ode mnie niejednokrotnie zależy życie tych dwóch
ludzi, którzy są na linie, których ja wypuszczam, tych ludzi,
którzy są ze mną na lawinisku. Owszem, strach w naszym przypadku
jest ograniczony, ale jest to wynikiem tego, że wiemy, że jesteśmy
przygotowani – zauważa
Jerzy Maciata.
Nie
wszyscy dają radę. Byli też i tacy, którzy chcieli być
ratownikami, ale odeszli. Jednak ci, którzy zostają – jak
podkreślają moi rozmówcy – naprawdę robią to z sercem. Nawet
jeśli coś się stanie, przychodzi kolejny dzień, kolejny dyżur i
trzeba robić swoje.
– Kilku
kolegów odeszło także z tego powodu, że nie wytrzymywali
psychicznie tego obciążenia. Jednak tu się czasami pracuje z
ciałami, bywa, że bardzo zniszczonymi. Najgorzej jak się dzieci
zbiera. Ja to bardzo przezywam… Chwała Bogu teraz mamy rzadziej do
czynienia z takimi przypadkami, ale się trafiają – podkreśla
Maciata.
Słysząc
te słowa, chciałabym wiedzieć, które akcje są najtrudniejsze.
Zadaję pytanie, choć pewnie należy do tych tendencyjnych,
zadawanych już setki razy. A
jednak, odpowiedź i za tym 101 razem wydaje
się być
szczera, choć na pewno do
najłatwiejszych
nie należy.
– Na
pewno to jest akcja po kolegów… były takie, kiedy rozbił
się śmigłowiec, kiedy lawina zabiła dwóch naszych kolegów. To
są te akcje, bo jednak bliższa koszula ciału. Chłopaki
zginęli, którzy mieli ratować... – mówi ratownik. I po chwili
pauzy dodaje: – Oni powinni ratować, a nie że trzeba zbierać ich
i nieść ich na dół w worku.
CI,
KTÓRZY ZGINĘLI...
W
górach liczy się czas, każda minuta może być tą najważniejszą,
najcenniejszą albo ostatnią. Zaledwie
kwadrans mógł zdecydować o
życiu
Jerzego Maciaty.
30
grudnia 2001 roku warunki atmosferyczne były niekorzystne. Śnieżna
i wietrzna pogoda oraz trzeci stopień zagrożenia lawinowego nie
zniechęcił jednak wszystkich turystów przed wyjściem ze
schroniska. Doszło do tragedii.
– Lawina
porwała dwóch turystów w Dolinie Pięciu Stawów. Dyżurny
ratownik z obsługą poszedł w tamtym kierunku, a nas zbierano.
Pracowałem na wyciągu w Bukownie i byłem ze swoim psem lawinowym.
Stamtąd mnie ściągano. Poszliśmy i stało się jak się stało…
– zawiesza głos.
Niestety,
z powodu złej pogody nie można było wykorzystać śmigłowca, co
spowolniło akcję. Pierwszy przybył na miejsce ratownik dyżurujący w Pięciu Stawach wraz z jednym z pracowników schroniska. Najpierw pod śniegiem odnaleziono zasypanego mężczyznę, kilka
chwil później dziewczynę. Mimo intensywnej reanimacji, turystów
nie udało się uratować.
Śnieg sypał coraz intensywnej, zapadał zmrok.
– 15
minut przed zejściem drugiej lawiny, powiedziałem naczelnikowi, że
wracamy, bo skoro znaleziono ciała turystów, to psy nie są już
potrzebne. Cofnęliśmy się i lawina spadła. Tych dwóch chłopaków,
co zginęło, pracowało na Gubałówce. Mieli dyżur na wyciągu –
dodaje.
Lawina
porwała wtedy ośmiu ratowników TOPR, którzy tworzyli kolejną
grupę ratunkową. Niektórzy spod śniegu wydostali się
samodzielnie, niektórym trzeba było pomóc. Wykorzystano także
detektory lawinowe. Ci, którzy zginęli, to Marek Łabunowicz i
Bartek Olszański, pierwszy miał 29 lat, drugi 24 lata. Obydwaj
uczestniczyli wcześniej w kilkudziesięciu wyprawach ratunkowych.
JEST
TAKI ZWYCZAJ
Tam,
w górach, nie jesteś sobie sterem i okrętem. Owszem,
podczas akcji myśli się o sobie, ale odpowiada się też za
ratowanego, odpowiada się za kolegów. – Jeśli
się jest kierownikiem danej akcji, to trzeba myśleć o wszystkich,
bo w zasadzie się odpowiada za tego, którego się ratuje i za tych,
których się powołało do danej akcji – mówi Roman Kubin.
– Sporo
się tych kolegów zniosło jakby nie patrząc… także trochę tych
kolegów zginęło – dodaje po chwili. – A wtedy nie ma takiej
myśli, nie chcę tego robić? – pytam. – Może się tam coś
takiego nasunie, ale w sumie jeśli się człowiek zdecydował na
coś, to trzeba to robić do końca – odpowiada pewnie Roman Kubin.
Jest
pewien zwyczaj przyjęty jeszcze w początkach działania pogotowia
górskiego. Osoba, która nie żyje dostaje tzw. kosówkę, na
zwłokach układa się gałązkę kosodrzewiny. – Chodziło też o
to, żeby było widać z daleka, że niesiemy zmarłą osobę i że
prosimy o szacunek dla niej. I to jest pielęgnowane do tej pory –
wyjaśnia Jerzy Maciata.
NAJCIĘŻEJ,
GDY ZAPADA ZMROK
Zima
i noc, to najtrudniejsze warunki, w
których działają ratownicy. –
Gdy nic ni widać, gdy jest zadymka i w zasadzie nie
wiadomo nieraz nawet gdzie się jest, bo od razu ślady są
zasypywane. Z przodu nic nie widać, z tyłu nic nie widać, więc
podąża się na ślepo – mówi Roman Kubin.
Przyznaje
jednak, że dziś jest znacznie lepiej, niż przed kilkunastoma, a
nawet kilkoma laty. Technika rozwinęła się na tyle, że dany
ratownik może być śledzony z centrali i może dostać podpowiedź,
czy ma iść w prawo, czy w lewo. – Dawniej trzeba było to robić
na wyczucie. Szczególnie w takich dolinach jak Pięć Stawów, gdzie
są duże przestrzenie dosyć płaskie – zaznacza.
– Zimą
są akcje trudniejsze, bezsprzecznie. Raz że zagrożenie
dla ratowników, a dwa trudności z transportem spowodowane śniegiem
i mrozem. Jednak latem, kiedy świeci słońce i jest jasno, nawet
psychika człowieka działa inaczej. Zimą dzień jest bardzo krótki. Z reguły, kiedy zapada zmrok, chodzimy wtedy kogoś ściągać –
wtóruje Jerzy Maciata.
– Z Hali Gąsienicowej na Kasprowy wejdzie pani w godzinkę, zimą często pani tego nie zrobi nie mając odpowiedniego sprzętu Może to
trwać nawet i trzy godziny, jeśli się pani zapada po pas w śniegu
lub musi pani zrobić obejście, bo nie można iść jakimś szlakiem
z powodu nachylenia, z powodu zagrożenia
lawinowego – podaje przykład.
KARETKA
PRAWIE TAKA SAMA
Szczepan Krekora, lekarz, rozmawia z nami, siedząc w karetce. Ta należąca do
ratowników górskich jest wyposażona tak samo, jak każda inna
karetka systemowa Państwowego Ratownictwa Medycznego.
Część
sprzętu jest jednak mniejsza, można powiedzieć kompaktowa. To
ważne w sytuacjach, w których do poszkodowanego nie da się
dojechać samochodem, w sytuacjach, w których można się dostać do
niego tylko pieszo.
– To,
na czym najbardziej nam zależy, to to, żeby ten sprzęt był
objętościowo nieduży i żeby ważył jak najmniej. Dzięki
temu jesteśmy w stanie dotrzeć do poszkodowanego
szybciej – wyjaśnia medyk.
– To,
co mogę powiedzieć z mojego niewielkiego doświadczenia, to to, co
jest trudne, to długie transporty poszkodowanych, które nam się
przytrafiały – mówi Krekora.
Długie
transporty to
nawet kilkanaście godzin trwania akcji. – Oczywiście
staramy się maksymalnie skracać czas dotarcia do poszkodowanego,
szczególnie w warunkach zimowych. Zdajemy sobie sprawę, że
wychłodzenie może być dla
tych, którzy nie mogą się ruszać, nie mogą się z
jakiegoś miejsca wydostać, w skutkach śmiertelne – podkreśla.
KRONIKA
TOPR 23.05.2021 Za
nami śnieżny w Tatrach i deszczowy na Podhalu tydzień. Zima
nadrabia wiosną śnieżne zaległości. Opady śniegu a niżej
deszczu odstraszały turystów od wejść w góry. Tak więc na
wiosnę w górach i ciepło na Podtatrzu przyjdzie nam jeszcze
poczekać. Dla ratowników tydzień minął wyjątkowo spokojnie.
Doszło tylko do jednego zdarzenia. Ratownicy poświęcili ten czas
na przeglądanie i konserwowanie zimowego sprzętu. Ze względu na
zalegające śniegi TOPR nadal ogłasza stopień zagrożenia
lawinowego.
SZAFA
RATOWNIKÓW
Szafa wyprawowa, a raczej magazyn sprzętu (nazwa "szafa" wzięła się z początków działania TOPR, ponieważ cały sprzęt mieścił się w szafie), który znajduje się w siedzibie TOPR,
wypełniony jest po brzegi. Każdy boks jest uporządkowany, w każdym
znajduje się sprzęt wykorzystywany w czasie akcji. Każdy boks to
inna dziedzina ratownictwa.
– Ponieważ
wachlarz naszych zajęć jest dość spory, mamy to podzielone na
specjalne boksy. Tutaj mamy część ogólną, liny, apteczki, troszeczkę podstawowej medycyny, część do
sprowadzania, czyli raki, uprzęże, proste zestawy biwakowe, proste
opatrunki i cały regał z różnymi środkami transportu. Część
jest przeznaczona do transportu zimowego, część do letniego –
mówi instruktor i ratownik Andrzej Marasek.
Najbogatsza
zdaje się być szafa do ratownictwa jaskiniowego. – Tutaj mamy
naprawdę bardzo dużo sprzętu. Kilometry lin, to, co widać, to nie
jest wszystko, bo mamy je jeszcze pochowane po bębnach. Tego
jest naprawdę sporo, ale ratownictwo jaskiniowe jest dość
wymagające technicznie i wymaga takiej ilości sprzętu –
opowiada.
Jest
też część, którą ratownik określa jako najsmutniejszą – to
część ze sprzętem przeznaczonym do transportu zwłok... Obok są boksy ze wszystkim, co niezbędne w
ratownictwie lawinowym i ścianowym.
– Tu
mamy sprzęt do ratownictwa ścianowego, na powierzchni, wszelkiego
rodzaju punkty stałe, liny dynamiczne, których jeszcze się używa.
Tutaj w worku nowość, może nie taka nowość, bo ma już 10 lat
ten system. Chodzi o system lin dyneema. To jest lina tego typu, jej
średnica to 8 mm, ale wytrzymałość 5 ton. Jest
bardzo lekka, trochę nam zrewolucjonizowała ratownictwo ścianowe –
słyszę od Andrzeja Maraska.
– Chwała
Bogu, że jest inaczej – mówi Jerzy Maciata. – Jeżeli chodzi o
sprzęt, nie możemy narzekać. Pamiętam, że jak zaczynałem, to
moja mama mi plotła rękawiczki z wełny, brat szył spodnie z
ortalionu, bo nie było innych. Dostałeś z magazynu czapkę, sweter
i jakąś kurtkę. Człowiek był zadowolony, że mała głowa –
wspomina.
A
sprzęt przecież pomaga, sprawia, że człowiek czuje się
bezpieczniejszy. – W tej chwili, jeśli chodzi o sprzęt, to mamy
bardzo dobry, na poziomie światowym. Mamy detektor lawinowy, każdy
posiada swoje radio, gdzie dawniej było ich
5 na cały TOPR. To były tzw.
klimki, czyli takie duże radiostacje. Pamiętam jak dostałem
pierwszy raz takiego klimka do ręki i poszedłem na patrol na
Świnice. Byłem taki dumny z siebie, bo jak człowiek szedł, to
ludzie się oglądali – śmieje się ratownik.
To,
co było inne, czego było mniej to także turyści na szlakach.
Szczególnie w okresie późnojesiennym i zimowym. – Teraz
więcej ludzi chodzi, mają większe ambicje, każdy chce zdobyć
Rysy. Dawniej bardziej popularny był Giewont, masa wypadków była
po północnej stronie Giewontu – dodaje Roman Kubin.
AKCJE W JASKINIACH
Giewont
widać z okna domu Romana Kubina, ale moją uwagę przyciągają także półki pełne książek o jaskiniach, książek dotyczących speleologii. Gospodarz
wyciągnął ze swoich archiwów schemat
Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Wie o niej sporo, bo i sporo się w niej
zdarzyło.
– Wypadek
miał miejsce gdzieś w tym rejonie – wskazuje palcem niewielki
obszar. – Chcieli
się dostać do tego korytarzyka, żeby sobie drogę ułatwić, żeby
nie trzeba było chodzić dookoła. Tu wszędzie są bardzo duże
ciasnoty, bardzo duże trudności. Schodząc tym korytarzykiem, który
już był znany, zadeptali odpływ wody. Zatkał się, a to stworzyło
syfon, który ich odciął – wspomina jedną z akcji.
– Myśmy
nie mogli z tej strony działać, ze względu na trudności. Nie
można też było nurkować, bo było bardzo ciasno. Jedyną szansą,
żeby się do nich dostać, było poszerzenie całego korytarzyka,
dlatego to tyle trwało – wyjaśnia.
– I
trwało to miesiąc? – pytam. – I to trwało prawie miesiąc,
żeby ich wyciągnąć… Samo
strzelanie, poszerzanie, wymagało ruchu powietrza, a nie było go na
początku, bo było to zalane. Dopiero po paru dniach woda opadła...
Tutaj, w tej jaskini, było dużo przypadków śmiertelnych –
zamyśla się.
Nie
ma żadnej reguły. Wbrew pozorom czasami łatwiejsza jest akcja w
jaskini, bo tam – w porównaniu z tym, co na zewnątrz – klimat
jest bardziej stabilny. Jednak w jaskini akcje trwają dłużej, są
bardziej skomplikowane technicznie.
TRZEBA
NADĄŻAĆ
Najdłuższa
akcja, w której brał udział Roman Kubin, taka podczas której był
bez przerwy w działaniu, trwała 48 godzin. Jak wtedy wytrzymać? –
No ciężko, bo jeśli to było w jaskini, to później się tak
kończyło, że miałem np. rękę w gipsie, bo ją przemęczyłem.
Odbija się to na zdrowiu – mówi.
Jeśli
chce się być ratownikiem TOPR, cały czas trzeba dbać o kondycję,
cały czas trzeba być w formie, cały czas trzeba się szkolić.
Wszystko się zmienia, idzie do przodu i trzeba za tym nadążać,
podkreśla Roman Kubin.
– Trzeba
też dużo chodzić, bo bardzo ważna jest topografia gór, a chcąc
działać na pewnym poziomie, trzeba znać temat, znać góry. A w
moim przypadku, dodatkowo trzeba znać jeszcze jaskinie. Eksploracja
idzie, stale są odkrywane nowe korytarze, nowe jaskinie, nowe ciągi.
Jak się coś zacznie dziać,
trzeba
umieć działać, wiedzieć, jak tam trafić i co tam potrzeba
– podkreśla.
Jerzy
Maciata przyznaje mu rację. W jego opinii akcje jaskiniowe i akcje
lawinowe są tymi najbardziej
skomplikowanymi. – Do tego potrzeba bardzo dużą
liczbę ludzi, jest cała logistyka, przygotowanie zaplecza. W
akcjach ścianowych bierze udział 10, 15 chłopaka, a w akcjach
lawinowa nawet do 120 osób. Tak samo akcje jaskiniowe. Jest grupa
czołowa, ale wszystko im trzeba donieść. Przejście takiej
jaskini, od wylotu do miejsca wypadki, trwa nawet 5-6 godzin. Później
jest jeszcze transport uratowanego, a niejednokrotnie zwłok. To też
wymaga dużo pracy – wyjaśnia ratownik.
– Niektóre
akcje były trudne ze względu na czas i warunki, a niektóre ze
względu na to, że były duże naciski. Naciskają rodziny. Wiadomo,
że każdy rodzic chciałaby wiedzieć, co tam się dzieje, ale nie
zawsze można takich wiadomości udzielić, nie zawsze szybko.
Czasami poszukiwania trwały dni, ale nieraz i miesiące – zwraca
uwagę Roman Kubin.
Akcje
poszukiwawcze, te kiedy wraca się w góry po osobę zaginioną przed
kilkoma tygodniami, albo i miesiącami, są akcjami, w których czas
nie jest już takim wrogiem.
– Nie ma walki z czasem, to są akcje
przygotowywane spokojnie. Przygotowane są miejsca, sektory, wiadomo, gdzie,
kto idzie. O tyle te akcje są wygodne, że jeżeli są złe warunki
atmosferyczne, to po prostu rezygnujemy. To już nie jest walka o
życie, to jest walka o znalezienie zwłok – mówi Jerzy Maciata.
Choć ratownicy za wszelką cenę starają się odnaleźć szczątki i przekazać je rodzinie, to akcje poszukiwawcze są też bezpieczniejsze.
GŁUPOTA
LUDZKA
– Jest
coś, co pana wciąż zadziwia albo zwyczajnie wkurza w turystach? –
zastanawiam się. – Głupota ludzka, nieodpowiedzialność –
odpowiada błyskawicznie Maciata. – Niejednokrotnie mówię,
chłopie, ja po górach chodzę już prawie 50 lat, ale ja bym się
tu bał wejść. – Czyli brakuje ludziom pokory? – dopytuję.
– To
jest po prostu brak wyobraźni. Nie przewidują tego, co może się
stać. Naoglądał się głupich filmów i uważa, że jest
supermenem… Myśli, że każdego może spotkać coś złego, tylko
nie jego. Ale wie pani, to nie tylko w górach tak jest. Podobnych
znajdzie się i na ulicy, i nad rzeką, i nad jeziorem. W takim
świecie w tej chwili żyjemy. Kiedyś powiedziało się nie idź,
zostań i człowiek miał jakiś posłuch u turystów, a teraz każdy
jest indywidualistą, każdy uważa że zna się lepiej – mówi
ratownik.
– A
po drugie niech pani zauważy, co się dzieje na tych wszystkich
Facebookach i innych: "mój 5-letni syn był na Rysach", to mój
też musi być, prawda?. "Mój syn przeszedł Granaty", w plecaku
u ojca, ale przeszedł, "Mój dzieciak uwielbia chodzić po
górach", ma 1,5 roczku, ale on uwielbia. Tak jest i na to nic nie
poradzimy – dzieli się swoimi obserwacjami.
Brak
pokory i wyobraźni, to też coś, co irytuje Romana Kubina. –
Najbardziej wnerwiające jest coś takiego, że są beznadziejne
warunki, w zasadzie nie powinno się z domu wychodzić, niesie się
kogoś lub sprowadza, a tu spotyka się idącego w drugą stronę i
on uważa, że musi iść, bo chce się sprawdzić. W porządku,
jeśli chcesz się sprawdzić, to się sprawdź, tylko, żeby za dwie
godziny nie zadzwonił, że się zgubił i trzeba iść go szukać. Często tak bywało – słyszę.
JEST
SATYSFAKCJA
W
tej pracy są jeszcze przecież te momenty, kiedy udaje się komuś
pomóc, kiedy się kogoś ratuje. Zdarzy się też, że ten ktoś
podziękuję, wyśle list, jakąś kartkę, a nawet zostawi coś
słodkiego na dyżurce. – Jest ta satysfakcja, ale każdy kto lubi
swoją pracę czuje
satysfakcję. A tę pracę, pracę ratownika, trzeba lubić, inaczej
się nie da. Tu się nie pracuję za karę – mówi Jerzy Maciata.
Jedną
z najsłynniejszych akcji była ta, kiedy po zejściu lawiny toprowcy
walczyli o życie dziewczyny o imieniu Kasia. Poszkodowaną umieścili
na specjalnych saniach, które ciągnął skuter, i reanimowali ją
non stop przez ponad 5 godzin, przez cały czas trwania transportu.
Udało się.
– Co
pan myśli, kiedy ludzie mówią, że jesteście bohaterami? –
zastanawiam się. – Zawsze mówię "nie przesadzajcie". Nie na
tym rzecz polega, nie pracuję po to, żeby mnie noszono na rękach i
żeby supermena ze mnie robiono. Kiedy
słyszę "ale wy to macie ciężką i niebezpieczną pracę",
odpowiadam "kierowca tira ma tak samo" – podkreśla Maciata.
– Jakbym
był strażakiem, to też bym
się narażał. Wiele jest służb, które ratują ludzkie życia, a
my po prostu lubimy góry i dobrze się w nich czujemy – zgadza
się z przedmówcą Roman Kubin.
– Ale
są i śmieszne historie – dodaje Jerzy Maciata. – Narciarz
rozwalił sobie bark. Pozbieraliśmy go i wzięliśmy na dyżurkę. W
międzyczasie panu się zachciało za potrzebą. Trudna sytuacja, ale
rozbandażowaliśmy go i facet się udał do toalety. Nagle
przychodzi i mówi "panowie, hurra, patrzcie nic mi nie jest".
Okazało się, że ściągając portki taki wykonał ruch, że mu ten
bark wskoczył. To jest normalna rzecz, bo tak samo nastawiają –
dzieli się historią i przyznaje, że takie uszkodzenia są bardzo
bolesne. Wie, bo jego też musieli "drutować".
Czyli
jednak był pan poszkodowany? – pytam.
– Ale
to nie w górach. W
górach nic, nigdy mi się nie stało. Miałem
kilka
wypadków, połamane palce przez pieska na szkoleniu, ale nie w
górach – zaznacza.