Od momentu, w którym marka Škoda zaczęła przekazywać swoje samochody TOPR-owi, minęło ponad piętnaście lat. Dziś w ręce dzielnych ratowników trafiają trzy egzemplarze modelu
ENYAQ iV, natomiast ja gnam w Tatry. Przekonam się, jak te elektryczne SUV-y radzą sobie w tamtejszych realiach, a przy okazji przyjrzę się pracy jednego z tych dzielnych ludzi.
Zbliża się szósta nad ranem. Ziewając, pojawiam się na zakopiańskiej ulicy Piłsudskiego, pod centralą Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, gdzie wita mnie Stanisław Krzeptowski-Sabała. Oto człowiek, który już od dwudziestu jeden lat dba o tych, którzy wybrali się w góry, a następnie wpadli w tarapaty.
Na pierwszy rzut oka: nieco szorstki i niezbyt ufny wobec ceprów twardziel z gór. Jednak w ciągu najbliższych godzin będę mógł przekonać się, że ów czterdziestolatek jest posiadaczem rewelacyjnego poczucia humoru. Tak więc wspólny objazd Tatrzańskiego Parku Narodowego i okolic będzie naprawdę wesołym wydarzeniem. Chociaż, umówmy się, mam przed sobą człowieka, którego praca obfituje w sytuacje, z powodu których uśmiech momentalnie znika z twarzy.
A więc przed siebie! Wsiadamy do elektrycznego wozu w barwach TOPR-u i suniemy przez miasto w stronę pierwszego przystanku, czyli Morskiego Oka. Stanisławie szanowny, na dobry początek padnie pytanie z gatunku idiotycznych: dlaczego akurat taki, a nie inny sposób na życie? Brak innego pomysłu? Przypadek?
Jak się okazuje – raczej naturalna kolej rzeczy. Na fotelu kierowcy siedzi ktoś, kto – jak przystało na chłopaka urodzonego w samym sercu Tatr – "od zawsze" kochał szwendać się po górach. Najpierw było stopniowe poznawanie okolicznych szlaków, później coraz poważniejsza wspinaczka, a później… wszystko potoczyło się w sposób naturalny.
Jako dziewiętnastolatek trafił do Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i tak już zostało. Nie, nie wyobraża sobie zmiany zawodu. Czy były jakieś plany B? Owszem, chciał studiować fizykę, ale jakoś wybito mu to z głowy, tak więc w pełni poświęcił się górom. Bądź też precyzyjniej: ludziom, którzy w owych górach potrzebują pomocy.
Superbohaterski dzień jak codzień
Jak NAPRAWDĘ wygląda ta praca? Niejeden ceper wyobraża sobie zawodowych ratowników TOPR-u jako komiksowych herosów i heroski (to niecałe czterdzieści osób, wspieranych w razie potrzeby przez ochotników), którzy zakładają peleryny, a następnie – używając nadludzkich mocy – fruwają nad szczytami górskimi, wypatrując zwykłych śmiertelników, którzy wpadli w tarapaty…
– No i właśnie tak to wygląda (śmiech)! A mówiąc serio: to praca jak praca. Wstajesz, pijesz kawę i jedziesz do roboty. Tam czekasz i jeżeli komuś dzieje się krzywda, idziesz mu pomóc. No i tak do końca dwunastogodzinnego dyżuru, który ja – jako ratownik medyczny – najczęściej mam go przy śmigłowcu. Wszystko to przez siedem dni z rzędu, później masz tydzień wolnego – klaruje Stanisław, przechodząc do tego, w jakim stopniu jego obowiązki składają się z mrożących krew w żyłach akcji, a w jakim długich godzin oczekiwania; sprawdzania sprzętu i sączenia kawy.
– Wiesz, na kawkę zawsze znajdzie się czas – mówi Staszek, dodając, że w ciągu ostatnich kilkunastu, dwudziestu lat zmieniło się naprawdę wiele. O ile wcześniej turyści pojawiali się tutaj masowo wyłącznie podczas ferii zimowych i wakacji letnich, natomiast wiosną i jesienią było w Tatrach niemal pusto, to dziś sezon trwa przez cały rok.
Owszem, zdarzają się dyżury naprawdę spokojne. Jednak są i takie, gdy przez kilkanaście godzin nie ma czasu na zjedzenie jakiegokolwiek posiłku. Człowiek gna od jednego wezwania do drugiego, ściągając z gór kolejnych nieszczęśników. To rzeczy, których nie da się przewidzieć, do tej pory nikt nie stworzył wzoru matematycznego na "najgorętsze momenty".
Bowiem może zdarzyć się tak, że w długi weekend – gdy polskie Tatry goszczą pół miliona turystów – ratownicy nie mają zbyt wiele do roboty. Lecz może być i tak, że jakiś dzień okazuje się bardzo pechowy: choć to środek jesieni, a w góry wyszło zaledwie pięć osób, to trzy z nich robią sobie krzywdę.
Zazwyczaj owa krzywda to: urazy stawów i rany po upadkach oraz potknięciach, nieco rzadziej złamania kości kończyn. Brzmi niezbyt groźnie, prawda? Owszem. Do momentu, w którym nie uwzględnimy pewnej rzeczy.
– "Na dole", w mieście, skręcona kostka to żaden problem, bo wsiadasz do taksówki i jedziesz do szpitala. Jednak to samo skręcenie w górach, w nocy, przy temperaturze w okolicach zera, może oznaczać zgon. Bo człowiek nie da rady zejść, wychłodzi się i do rana po prostu umrze. Tutaj każdy uraz może zakończyć się tragicznie – wyjaśnia Stanisław, przechodząc do kwestii kluczowej.
Czyli tego, że w przypadku TOPR-u czas jest cenniejszy od złota. Przecież tutaj każda minuta zwłoki może oznaczać przekroczenie cienkiej granicy pomiędzy życiem a śmiercią.
Często w owym wyścigu najcenniejsze okazują się ludzkie nogi, bo ukształtowanie terenu i zła pogoda uniemożliwiają dotarcie do potrzebującego helikopterem albo samochodem.
Jednak, co podkreśla ratownik, w pracy, w której gra toczy się o najwyższą stawkę, bez odpowiednich środków lokomocji ani rusz. I – wbrew pozorom – nie chodzi tutaj wyłącznie o "hardkorowo-terenowe" wozy, które pozwalają przedzierać się przez najtrudniejsze bezdroża.
– Działalność Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego byłaby sparaliżowana bez takich aut, jakie od kilkunastu lat dostarcza nam Škoda. Nie zawsze potrzebujemy surowych wozów 4x4, bo w wielu sytuacjach znacznie lepszym wyborem jest szybki, zwinny, bardziej "cywilizowany" SUV. To właśnie on sprawdzi się idealnie, jeżeli musisz błyskawicznie dotrzeć do kogoś asfaltem, no albo pojechać na szkolenie – mówi bohater naszego materiału.
– Michał, zaraz, zaraz. Przecież to nie ja jestem bohaterem tego materiału, ale samochód, którym jedziemy! Pogadajmy lepiej o nim, bo chyba jest o czym – pan Krzeptowski-Sabała po raz imponuje skromnością, no ale niech mu będzie. Przypatrzmy się uważnie następcy modeli Yeti, Octavia Scout i Kodiaq, czyli aut ze znaczkiem Škody, które na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat trafiały do Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Jednak duży zasięg to nie wszystko – w przypadku wozów, które muszą być gotowe do działania o każdej porze dnia i nocy, bardzo ważne jest rownież to, że poziom zmagazynowanej energii można zwiększyć naprawdę szybko: jeżeli użyć prądu stałego (moc maksymalna to nawet 125 kW), zwiększymy jej poziom z zera do osiemdziesięciu procent w ok. 38 minut.
Inne rzeczy, które mogą spodobać się "statystycznemu ratownikowi TOPR-u"? Choć
ENYAQ już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie sporego wozu, to gdy wejdziemy do jego wnętrza… i tak czeka nas miłe zaskoczenie. Magia? Nie. Chodzi o to, że ów mierzący ponad 4,6 metra długości samochód powstał na bazie nowoczesnej platformy MEB, którą koncern Volkswagen opracował specjalnie pod kątem pojazdów elektrycznych.
Dzięki temu projektanci nie musieli uwzględniać tutaj m. in. miejsca na silnik spalinowy bądź też zbiornik paliwa. A wszystko, co udało się w ten sposób wygospodarować, mogli oddać do dyspozycji osób przemieszczających się tym e-wozem. W efekcie narodził się SUV z rozstawem osi wynoszącym niemal 2,8 metra i naprawdę dużą ilością miejsca zarówno na fotelach, jak i kanapie.
Łykamy kolejne kilometry, sprawdzając, jak samochód radzi sobie na tatrzańskich zakrętach. Jak jest? Naprawdę dobrze! Dzięki stosunkowo sztywnemu zawieszeniu i nisko położonemu środkowi ciężkości (baterie ułożono tutaj płasko pod podłogą) samochód zwinnie pokonuje kolejne wiraże. Do tego – dysponując mocą 204 KM i 310 Nm maksymalnego momentu obrotowego – bez jakiejkolwiek zadyszki radzi sobie z ostrymi podjazdami.
Gdy zaczynamy toczyć się z górki, automatycznie wchodzi w tryb rekuperacji, odzyskując część energii. Dodajmy, że choć ta wersja ma napęd wyłącznie na tylną oś, to dzięki zmyślnej elektronice nie okazuje się bezradna również w momentach, gdy asfalt przechodzi znienacka w naprawdę wyboiste drogi polne, których na Podhalu nie brakuje.
– Škoda naprawdę robi robotę – mówi szeroko uśmiechnięty Staszek. Jak przyznaje, choć początkowo podchodził sceptycznie do samochodów elektrycznych, to dziś musi przyznać, że się mylił.
Z jednej strony chodzi o zalety tego rodzaju napędu w górzystym terenie (wszystkie niutonometry dostępne są natychmiast po wciśnięciu pedału gazu). Z drugiej o to, że "zielony" samochód jest ideałem na terenie parku narodowego. Zero emisji spalin. Żadnego hałasu. TOPR-owcy mogą wykonywać swoje obowiązki, nie przeszkadzając ani zwierzętom, ani turystom.
… no a skoro mowa o tych drugich
– Jestem ostatnią osobą, która będzie narzekać na turystów. Nie możesz mieć do nich pretensji o coś, czego nie mogą wiedzieć. No bo jeżeli ktoś mieszka w Polsce centralnej, nie ma gór dookoła, zna inny klimat, inne warunki, to skąd ma wiedzieć, co jest tutaj?
Czasami ludzie popełniają błędy, ale bardzo rzadko z premedytacją – Staszek, zapytany o nieodpowiedzialne zachowania przyjezdnych, wykazuje się opanowaniem, cierpliwością i wyrozumiałością godną mistrza zen.
Czy są przejawy najogólniej pojętej głupoty, które jednak mogą wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej opanowanego ratownika górskiego? Nie. Jak podkreśla mój rozmówca, sytuacje, w których ktoś zachowuje się skrajnie nieodpowiedzialnie – narażając niepotrzebnie swoje zdrowie i życie, a następnie oczekując pomocy – zdarzają się absolutnie wszędzie.
Różnica polega na tym, że historie z gatunku: "wejście w klapkach na Giewont" są znacznie bardziej nośne medialnie od tych, gdy na równinach ktoś przesadził z konsumpcją alkoholu, po czym wszedł pod jadący samochód.
Jak dodaje ów stoik, owszem, przyjezdni mogliby uważniej słuchać porad TOPR-owców. Sam jednak woli nie narzekać, skupiając się na pozytywach; czyli tym, że zdecydowanie coraz rzadziej zdarza się, aby ktoś wychodzący w góry miał na nogach owe mityczne klapki.
– Spójrz na ludzi na szlaku. Są wyekwipowani odpowiednio. Jeżeli do właściwych ubrań i butów dołożą minimum zdrowego rozsądku, to będę miał znacznie mniej pracy – słyszę, gdy przy wtórze delikatnego szumu suniemy czerwoną Škodą, pokonując kolejne serpentyny i mijając licznych pasjonatów trekkingu.
To nie jest zawód dla przypadkowych ludzi
Co jeszcze – oprócz anielskiej cierpliwości – jest niezbędne w tej służbie? Jak zostaje się TOPR-owcem? Jak się okazuje, nie obędzie się tutaj bez całego mnóstwa zarówno wrodzonych predyspozycji, jak i umiejętności, które zdobywa się latami. Rzeczy absolutnie najważniejsze? "Szczera miłość do gór i stuprocentowa pewność, że chcesz być ratownikiem".
Jak tłumaczy Staszek: wszystko zaczyna się od złożenia podania. Jednak – zaznaczmy – osoba zgłaszająca swoją kandydaturę, nie może być kimś, kto Tatrami zainteresował się "sekundę" temu. Już na tym etapie należy bowiem przedstawić tzw. wykaz działalności górskiej, czyli swoiste portfolio pokazujące, jakie szlaki przebyliśmy i na jakie skały zdołaliśmy się wspiąć.
Co istotne, podanie musi być podpisane przez dwie osoby będące czynnymi ratownikami. To właśnie ci "rodzice chrzestni" ręczą za adepta. No i to oni będą motywować go (a w razie potrzeby także przywoływać go do porządku) na pierwszym etapie szkolenia, który nazywa się kandydackim.
Ten rozpoczyna się od egzaminów, obejmujących zarówno teorię (m. in. sprawdzając znajomość topografii), jak i praktykę (to np. wejście w odpowiednim czasie na Kasprowy Wierch, a także przetestowanie umiejętności narciarskich) i trwa minimum dwa lata.
Jeżeli wszystko pójdzie gładko, będzie można złożyć przysięgę i stać się tzw. ochotnikiem. Czyli zdobyć najniższy ze stopni pozwalających na bycie "prawdziwym" ratownikiem.
– Procedury, które towarzyszą dostaniu się do TOPR-u, naprawdę skutecznie odsiewają osoby przypadkowe, jest czas, żeby takiego delikwenta zweryfikować. Jeżeli ktoś dochodzi do tego momentu, to znaczy, że nadaje się; że wie, czego chce – mówi mi Staszek. Z jakiego powodu odpada większość kandydatów? Zazwyczaj wszystko rozbija się o brak wszechstronności, która jest tutaj słowem-kluczem.
Nie możesz być np. asem wspinaczki, który niezbyt dobrze radzi sobie na nartach, bądź też świetnym medykiem nieznającym topografii Tatr. Nie przydasz się w tej służbie również wtedy, gdy – owszem – bezproblemowo, o każdej porze roku, przemierzasz góry, ale mdlejesz na widok krwi.
Jak mówi mój przewodnik po świecie ratownictwa górskiego: pod względem fizycznym najtrudniejsze są akcje w jaskiniach. Jednak w tym zawodzie silne ciało to zaledwie część sukcesu. Rzeczą absolutnie obowiązkową jest również bardzo wytrzymała psychika. Przecież nierzadko ma się tutaj do czynienia z dramatami, które na zawsze pozostają w głowie.
Najgorsza z sytuacji w jego karierze? Przytrafiła mu się w roku 2001, niedługo po rozpoczęciu służby. Wszystko działo się w okolicach Szpiglasowego Wierchu: dwudziestoletni wówczas Stanisław jako pierwszy dotarł do zasypanych przez śnieg turystów, a następnie czekał na wsparcie.
Niestety, dwóch kolegów, którzy ruszyli z odsieczą (dodajmy: szczególnie bliskich, bo wspólnie zaczęli pracę w pogotowiu), zginęło w trakcie tego podejścia. Dodajmy, że jeden z nich – Bartek – zamienił się ze Staszkiem dyżurami, a więc to mój dzisiejszy rozmówca miał być na jego miejscu…
– Oszukałem przeznaczenie? Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle – mówi ze smutkiem człowiek, który dziś ma na koncie setki akcji ratowniczych. Czy, biorąc pod uwagę tak wielkie doświadczenie, zdarza mu się jeszcze odczuwać strach?
Oczywiście! Słyszę: niezależnie od tego, co się już widziało, co się przeżyło i co się potrafi, góry naprawdę potrafią przerazić. Sztuka polega wyłącznie na tym, aby wykorzystać ten lęk w odpowiedni sposób. Powinien sprawić, że stajemy się ostrożniejsi, ale nie może sparaliżować. Człowiek, który w górach wpadnie w panikę, to martwy człowiek.
Coś więcej, niż tylko biznes
Po paru godzinach i przejechaniu ponad stu kilometrów po tatrzańskich drogach i bezdrożach, czas na zjazd do bazy mieszczącej się przy lądowisku dla śmigłowca TOPR-u.
Spotykam tutaj Tomasza Pyzałkę z firmy Škoda Polska. Czy wyjaśni mi, o co tak naprawdę chodzi w trwającej od ponad piętnastu lat współpracy czeskiej marki z naszymi ratownikami górskimi?
Otóż wspólnym mianownikiem jest tutaj troska o bezpieczeństwo, realizowana na rozmaitych polach. Z jednej strony chodzi o konstruowanie samochodów, które coraz lepiej chronią nas w razie wypadku. Z drugiej o to, aby owe pojazdy służyły także ludziom takim jak Staszek – dzień w dzień narażającym się dla innych.
– Przekazanie trzech elektrycznych samochodów
ENYAQ iV jest kolejnym kamieniem milowym naszej współpracy. Są ciche i bezemisyjne lokalnie, więc bardzo dobrze będą sprawdzały się tutaj, w tatrzańskich "okolicznościach przyrody" – mówi Tomasz, dodając, że wbrew pozorom e-wozy, wielu osobom kojarzące się wyłącznie jazdą miejską, świetnie radzą sobie zarówno w dłuższych trasach, a więc np. w trakcie dojazdu z nizin w góry. Natomiast po dotarciu do celu można wykorzystać zalety napędu elektrycznego, takie jak rekuperowanie energii.
– Nie chcemy być tylko producentem samochodów. Chcemy mieć również wpływ na poprawę sytuacji na polskich drogach. Zarówno przez akcje takie jak "Rok bezpieczeństwa Škody", w ramach której pokazujemy, jak poruszać się bezpiecznie i jak powinni koegzystować kierowcy, rowerzyści oraz piesi. To rzeczy, o których nie tylko mówimy, lecz także pokazujemy je w ramach szkoleń "Škoda Auto Szkoła". Chcemy mieć praktyczne przełożenie na bezpieczeństwo, a w tym przypadku wisienką na torcie jest właśnie współpraca z TOPR-em – w ten sposób Tomasz Pyzałka podsumowuje tę długą i naprawdę wartościową przyjaźń, dzięki której ruszając w Tatry, możesz czuć się znacznie spokojniej.
Materiał powstał we współpracy z firmą Škoda Polska.