Nienawidzę Rolls-Royce’a. I zapewniam, że doszlibyście do podobnego wniosku po sześciu dniach za kierownicą Wraitha - najmocniejszego i najszybszego modelu w historii tej legendarnej marki. Nienawidzę go, bo ciągle nie mogę pozbyć się go z głowy i wiem, że od teraz jazda jakimkolwiek samochodem nie będzie już taka, jak dawniej. 12-cylindrowy silnik o pojemności 6,6l i mocy 624 koni mechanicznych recenzuje sam siebie. Jednak w przypadku tej marki nie chodzi tylko o osiągi.
Samo oglądanie Rolls’a to doświadczenie wyjątkowe. Siedzenie w środku jeszcze bardziej. A prowadzenie? To dla kierowcy poezja pod absolutnie każdym względem. Jednak nie o samej motoryzacji tu będzie, a o momentach, które można przeżyć, obcując z Rolls-Royce’m. Można zapierać się rękami i nogami, ale zapewniam: ten potężny samochód robi niesamowite wrażenie. Na żywo jeszcze bardziej niż na zdjęciach.
Są takie marki, które do definicji prestiżu, elegancji i ekskluzywności zostały stworzone. Patrząc na to, co ze swoimi samochodami robi Rolls-Royce, można dojść do wniosku, że jest dokładnie odwrotnie - to te definicje zostały stworzone dla tej marki.
Wszystko to jest jeszcze doprawione pewną aurą tajemniczości i niedostępności (to akurat ze względu na zaporową cenę). Producent nie zdradza praktycznie żadnych informacji na temat swoich klientów. Ani ilu ich jest, ani tym bardziej kim są i skąd pochodzą. Miasto, branża, wiek, kupiony model?
– Kwestie prywatności traktujemy naprawdę serio, nie mogę tego zdradzić – mówi mi jeden z pracowników Rolls-Royce’a. Wiadomo jedynie, że w 2015 roku w Polsce po raz pierwszy sprzedano dwucyfrową liczbę aut brytyjskiego producenta.
Mimo tych niedopowiedzeń udało się nam dowiedzieć trochę o sposobie kupowania auta z tej półki.
– Zdecydowana większość to samochody mocno personalizowane na specjalne zamówienie. Standard czekania na auto bez wyjątkowych udziwnień to 4,5-5 miesięcy – słyszę od mojego rozmówcy, który dodaje, że za jego “kadencji” klient na zamówionego Rolls-Royce’a najdłużej czekał aż 1,5 roku.
Kaprysić można do woli, bo jest w czym wybierać. Chociażby w kolorach wnętrza, które może być w jednym z... ponad 40 tys. odcieni. Jeden z klientów poprosił kiedyś o specjalnie zaprojektowany koszyk piknikowy, który będzie miał miejsce w samochodzie i dopasuje się kolorystyką. Zaprojektowanie całego mechanizmu zajęło 1,5 tysiąca godzin pracy. Efekt? Zadowolony klient.
Średnio raz w roku zdarza się szybki klient, który dziś w chodzi do salonu i dziś chce wyjechać swoim Rolls-Royce’m. – Mamy kilka modeli w salonie, w takich przypadkach to kwestia przepływu gotówki. Ostatnio mieliśmy taki przypadek w grudniu – słyszę.
Rolls-Royce przez długi czas nie zdradzał także tego, jaką moc mają jego silniki. “Wystarczającą” – to była najczęstsza odpowiedź. I trzeba przyznać, że można zrozumieć tę strategię. Przy aucie tej klasy, za ceny idące w miliony, specyfikacja musi być tak dobra i wysoka, że takie konkrety jak liczba koni mechanicznych, przestają być istotne.
To (na szczęście) już się zmieniło. Rolls-Royce stworzył najmocniejszy i najszybszy model w swojej historii – Wraith. 6,6-litrowy silnik V12 o mocy 624 koni mechanicznych. My mieliśmy okazję nim pojeździć, ale nie będzie to tekst o samym jeżdżeniu.
Majestatyczna, dynamiczna i potężna sylwetka budzi większą uwagę, niż wszystko, czym miałem okazję do tej pory jeździć. Całość intrygująco podkręca figurka na masce. To “Spirit of Extasy” (Duch Ekstazy), która jest najbardziej charakterystycznym elementem Rolls-Royce’a.
Zwraca uwagę zarówno tych, którzy na samochodach się znają – wiedzą, co właśnie obok nich przejeżdża, oraz tych, którzy nie mają o niej bladego pojęcia. Jest na tyle niecodziennym widokiem, że wzrok szybko wędruje w poszukiwaniu nazwy samochodu. W momencie gdy na niego trafią, zapala się lampka: Rolls-Royce, wszyscy o tym słyszeli, choć mało kto miał okazję zobaczyć na żywo, a tym bardziej się nim przejechać.
Oferta Rolls-Royce’a jest skromna, jeśli brać pod uwagę gamę. Do wyboru są tylko trzy modele: Phantom, Ghost, Wraith, które można zamówić w różnych wersjach np. coupe, cabrio czy z większym rozstawem osi. Wraith jest jednak wyjątkowy z innego względu. To jedyny model z gamy, w którym kierowca faktycznie siedzi za kierownicą, a nie jest wożony przez szofera.
Wbrew pozorom to spora zmiana w wieloletniej historii tej brytyjskiej marki. Rolls-Royce nie chce być już kojarzony jedynie z elitami i zamkniętymi środowiskami. Model Wraith to ukłon w stronę młodych, którzy niekoniecznie chcą kupować sobie Rolls-Royce’a pod koniec swojego życia.
Młodych, którzy bardziej od bycia wożonym, wolą wozić się sami. “Wozić się” w potocznym tego słowa znaczeniu można Wraithem aż zanadto. Te kilka dni za kierownicą Wraitha uświadomiły mi bardzo dobitnie, że “gdzieś tam” jest świat i rzeczywistość, której nie znamy “my, zwykli ludzie”.
Skromnie nie jest już jeśli przyglądamy się szczegółom. Ceny zaczynają się od sum 7-cyfrowych. Żeby móc pozwolić sobie na Wraitha, trzeba wyrzucić co najmniej ok. 1,5 mln złotych. Fanaberie/pragnienia/pomysły przyszłych właścicieli będą kosztować zależnie od ich skali. Ale łatwo wyobrazić sobie pomnożenie tej kwoty.
Szkopuł w tym, że wcale nie trzeba wydawać takich sum, by jeździć luksusowym samochodem, który aż tak bardzo zwraca uwagę. Za połowę czy nawet 1/3 tej ceny można mieć coś naprawdę niesamowitego z naprawdę najwyższej półki. Żaden z nich nie będzie miał jednej rzeczy: figurki “Spirit of Extasy”, która sprawia, że Rolls jest Rollsem.
To także jeden z powodów, dla których te samochody tyle kosztują. Możesz być super autem, które jeździ równie fajnie. Autem, które jest wykończone równie dobrze, ale nie jest Rolls-Royce’m. Szczerze zazdroszczę takiej mocy jednej marki, która robi wrażenie także na właścicielach innych “super aut”.
– Gdybym miał go na kilka spotkań, załatwiłbym dużo szybciej rzeczy, z którymi do tej pory miałem problem – żartuje znajomy z branży budowlanej. To żart, ale dobrze oddaje magię Rollsa.
Jedną z najciekawszych rzeczy, którą można zaobserwować zza kierownicy i wybitnie cichego wnętrza, są reakcje ludzi. Te są tak różne, że można by stworzyć o tym zupełnie oddzielny tekst. Pokrótce pokażemy wam je tutaj.
Typ 1 – Milcząca aprobata
Dokładne przeskanowanie wzrokiem auta, wymowne spojrzenie w oczy kierowcy i milczące pokiwanie głową z uznaniem. Często połączone z kciukiem do góry lub uśmiechem. Czy to na stacji benzynowej, parkingu czy światłach.
Typ 2 – Szczere dzieci
Szczera reakcja niepodszyta żadną zawiścią czy negatywnymi emocjami. Jest tutaj cała gama charakterystycznych zachowań. Od szeroko otwartych ust i oczu, przez wymowne “WOW, ALE FURA”, po stukanie kolegi w plecy i pokazywanie palcem na samochód, który nie bardzo potrafią nawet rozpoznać, ale wiedzą, że to coś wyjątkowego. Pozytywnie!
Typ 3 - Podrywaczki
Młodsze, starsze, w samochodzie, na przejściu, w grupie, samotnie. Byłem w autentycznym szoku, jakie reakcje kobiet może wywoływać ten samochód. Uśmiechy, machanie, puszczanie oczka, wymowny ruch brwiami. Jedna z pań przez 2-3 skrzyżowania jechała obok i co światła zaczepiała. Na początku naprawdę trudno się przyzwyczaić.
Typ 4 - Tajniak
Niby nie patrzę, ale patrzę. Za wszelką cenę stara się nie dać po sobie poznać, że zerka na auto. Gdy złapiecie się wzrokiem, szybko ucieka dalej, niby patrząc na coś innego. Do tej pory pamiętam jednego z panów, który trzymał dłoń na twarzy, ale pomiędzy palcami co chwilę zerkał.
Typ 5 - Zawistnik
Częsta, ale wbrew pozorom nie najczęstsza reakcja. Zazdrosne i pogardliwe spojrzenia, wymowne kręcenie głową i te komentarze, których nie słychać, ale bardzo dobrze widać – “Gówniarz, pewnie od ojca dostał” czy “Skąd on to ma, na bank nie jego”.
Typ 6 - Cham/hejter
Ewolucja typu nr 5, czyli zawistnika. Najrzadsza, ale warta wspomnienia grupa, którą idealnie odda sytuacja z nocnego tankowania na stacji benzynowej. Przy dystrybutorze obok stoi seicento załadowane 4-5 pijanymi i łysymi młodzieńcami, którzy jakimś cudem uchylili drzwi i zaczęli słać “pozdrowienia”, których tutaj cytować nie wypada. Ten ścisk w porównaniu do wielkiego Rolls-Royce’a musiał ich naprawdę zaboleć.
Typ 7 - Skrętoszyjni
Nie raz, nie dwa, nie trzy. Trudno nacieszyć się im widokiem przejeżdżającego lub stojącego Rolls-Royce’a. Idą dalej, ale patrzą, nawet jeśli wiąże się to z wykręceniem głowy do tyłu i ryzykiem walnięcia w słup. W sumie, sam bym się odwrócił. Ten typ często połączony jest z robieniem zdjęć.
Tyle śmiechem-żartem, jeśli chodzi o reakcje ludzi. Chcę przez to powiedzieć, że jazda Rolls-Royce’m to przeżycie, które na długo zostaje w pamięci. Nie tylko kierowcy, ale i przechodniów.
Niestandardowo zaczyna się już na samym starcie. Wielgachne i stosunkowo ciężkie drzwi otwierają się w drugą stronę. Na początku trudno się przyzwyczaić i płynne wsiadanie wymaga trochę gimnastyki. W razie czego są dwa przyciski, które pozwalają zamykać je automatycznie. Sięgnięcie do klamki całkowicie otwartych drzwi nie jest wcale takie łatwe. Z drugiej strony, gdy po tych sześciu dniach przesiadłem się do “normalnego” samochodu odruchowo otwierałem drzwi... do tyłu – tak jak w Rollsie.
Wnętrze może zaskakiwać, bo nie jest przesadzone. To ciekawy kompromis pomiędzy nowoczesnością a tak ważną w tym przypadku klasyką. Nie ma tutaj masy przycisków, świecidełek, pokręteł i elektronicznych wyświetlaczy. Zamiast tego dostajemy celowo nieco “starodawny” design z old school’owymi zegarami, przyciskami czy “pokrętłami” od klimatyzacji, które w rzeczywistości są wystającymi “kijkami”. Musi być majestatycznie.
Można pokusić się o stwierdzenie, że wnętrze jest idiotoodporne. Nie ma twardych plastików, każda część jest przyjemnie miękka. Nawet wnętrze schowków w drzwiach, które dodatkowo automatycznie podświetla się po włożeniu dłoni. Pewnym zaskoczeniem może być bagażnik, który jest wąski, ale długi i pojemny.
Śmialiśmy się, że Rolls-Royce’m powinno jeździć się w skarpetkach. Nie tylko dlatego, żeby nic nie pobrudzić, ale ze względu na... dywaniki. Te zrobiono z wyjątkowo miękkiej i przyjemnej w dotyku owczej wełny.
Mimo to, jeszcze większe wrażenie robił fragment po drugiej stronie samochodu. Chodzi o gwieździste niebo, które rozświetla wnętrze Rolls-Royce’a. Niby mała rzecz, a efekt WOW zagwarantowany. Całość na początku może wyglądać nieco tanio, ale zapewniam, że szybko się z tym zaprzyjaźnicie. Poziom oświetlenia można regulować (lub wyłączyć), co naprawdę dobrze wpływa na komfort wewnątrz auta.
Sporo śmiechu jest natomiast przy czymś, czego naprawdę ciężko spodziewać się w samochodzie. Na pewno nie jako wmontowaną na stałe część. To dwie parasolki przy drzwiach kierowcy i pasażera, które można wysunąć jednym kliknięciem. Obie oczywiście sygnowane logiem Rolls-Royce’a.
To jeszcze pozostałość z innych modeli, w których szofer musi zadbać o szefa. Na szczęście nie musieliśmy testować jej przy deszczu, ale na filmie pod koniec tego artykułu możecie zobaczyć działanie całego mechanizmu. Gwarantuję, że się uśmiechniecie.
Testując samochody spotykałem się już z systemami ostrzegającymi o zagrożeniu na drodze. Niemniej, dopiero tutaj był on tak precyzyjny i wygodny w użytkowaniu. Obok wyświetlacza head up, który na szybie pokazuje prędkość i wszystkie potrzebne dane, wyświetlały się takżę komunikaty o pieszych lub zwierzętach zbliżających się do drogi. System świetnie i z wyprzedzeniem wykrywał ludzi, informując o tym odpowiednią ikonką. Nawet raz w trasie ostrzegł mnie przed pijanym mężczyzną, który wyczłapywał się z rowu. Jeszcze go wtedy nie widziałem.
To było, zanim odkryłem system night vision, który jest swojego rodzaju noktowizorem i pokazuje obiekty, których możemy nie widzieć w ciemności. Świetne rozwiązanie!
Swoją drogą zupełnie szczerze zastanawiam się, czemu właściciele Rolls-Royce’ów wolą być wożeni, niż samemu prowadzić samochód. Przecież to czysta przyjemność! Wraith jest potężny i z perspektywy kierowcy wygląda trochę, jak mała ciężarówka. Przed oczami ma wielką maskę zakończoną znamienną figurką. Można ją w razie czego schować, ale wtedy mogą zacząć się problemy z manewrami. Poza tym po co? Przecież świetnie wygląda.
Mimo tej ewidentnej potęgi, Wraitha prowadzi się zaskakująco lekko, nie czując masy samochodu. Trzeba jednak wyczuć gabaryty, bo manewrowanie nim wymaga precyzji.
Siedząc w środku można się poczuć, jak w luksusowej motorówce. To sprawka wykończenia, rozmiarów oraz wrażenia z jazdy. Wraith niejako płynie przez drogi, ale to płynięcie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Płynnie połyka kolejne kilometry asfaltu, niczym nie niepokojąc pasażerów. Kabina jest wybitnie cicha i całkowicie izoluje od tego, co dzieje się na zewnątrz.
Projektanci nie zapomnieli o tym, co jest równie ważne. Odgłosie 12-cylindrowego silnika o mocy 624 koni mechanicznych. Nawet delikatne kliknięcie pedału gazu to muzyka dla uszu. W środku słychać mruczenie, które w razie potrzeby przechodzi w niesamowity ryk spod maski. Ta podczas przyspieszania widocznie idzie w górę.
Można by pisać sporo o zawieszeniu, trzymaniu się drogi, tym jak działa skrzynia biegów, czy jak pracuje silnik. I o każdym z tych aspektów trzeba by pisać w superlatywach.
Przejażdżka Rolls-Royce’m do doświadczenie, w którym te kwestie schodzą na dalszy plan. W końcu jedziesz Rolls-Royce’m za co najmniej 1,5 mln złotych. W aucie tej klasy naprawdę nie będzie bubli.
Samochodem o tej mocy i za tę cenę trzeba jednak nauczyć się jeździć. Nie mam na myśli tylko gabarytów. Świadomość, czym się jedzie, wpływa nawet na naprawdę doświadczonych kierowców. Do Rollsa trzeba podchodzić z szacunkiem i uwagą, ale bez strachu.
Trzeba prowadzić pewnie, żeby nie stać się zawalidrogą, która z tego strachu i niezdecydowania w ciasnym mieście przypadkiem spowoduje kolizję czy wypadek. Teraz łatwo mi to pisać, ale na początku też musiałem się przyzwyczaić do płynnej jazdy. Warto też pamiętać, że mimo wszystko, nie jest to samochód sportowy.
Mając ponad 600 koni pod prawą stopą, trzeba też uważać. To moc, z którą mało kto ma do czynienia na co dzień. Kierowca musi wyczuć, jak auto reaguje nawet na małe “dępnięcia”. Szybkie wciśnięcie gazu do dechy poskutkuje boksowaniem opon i możliwym “rzuceniem” tyłem auta.
Wraith jest także pod pewnym względem zdradliwy. Poza tym, że w kabinie jesteśmy odizolowani od dźwięków z zewnątrz, praktycznie nie odczuwamy prędkości. Czujecie 50km/h, jedziecie dwa razy więcej. I tak dalej... Nie odczuwacie nawet zmiany biegów. Wygodnie płyniecie sobie w bańce, do której co jakiś czas dociera odgłos silnika. Piszę “co jakiś czas”, bo Wraith rozpędza się tak szybko, że równie szybko musimy zdjąć nogę z gazu. Smuteczek.
Jak się tym jeździ? Tak jak może się jeździć samochodem za 1,5 mln zł z 624-konnym silnikiem V12 - cudownie przez wielkie “C”. Jeśli mielibyście wybrać auto na przejażdżkę życia, Rolls-Royce Wraith powinien być na samiutkiej górze Twojej bucket listy. W jego przypadku nie chodzi tylko o samą jazdę, ale o doświadczenie “zabawy” z autem tej klasy.
Kończąc pracę o godz. 17, wsiadałem i jeździłem nim do późnej nocy. Po prostu dla czystej przyjemności. Niech wystarczającą rekomendacją będzie fakt, że Wraitha oddałem 5 dni temu, a ciągle o nim myślę. Żeby być zupełnie szczerym, przyznam, że gdzieś z tyłu głowy poczułem wtedy ulgę. Że muszę przestać go pilnować i tankować. 20l/100km potrafi szybko czyścić konto. Ale dla prawdziwego właściciela Rolls-Royce’a przecież nie ma to żadnego znaczenia.