naTemat extra

Projekt stolara

Wiecie, jak wygląda deska?

Nie, naprawdę, zastanówcie się, bo nie pytam tylko dlatego, że nie wiem jak zacząć tekst o stolarce. Coś jak żeberko od drabiny? Albo sztacheta w płocie? Względnie dowolny element parkowej ławki, który w razie zamieszek da się utrzymać oburącz niczym kij baseballowy? Otóż, nie. Deski nie da się utrzymać oburącz, nie da się jej nawet utrzymać w pojedynkę. Żeby obchodzić się z deską potrzeba co najmniej dwóch chłopa, a czasem nawet i dodatkowa baba nie zawadzi. Przynajmniej taką mam nadzieję. Bo, jak się okazało, miesiąc, który miałam spędzić na piłowaniu, szlifowaniu i wbijaniu gwoździ dał mi nie tylko, będące oznaką manualnego samorozwoju, zakwasy, ale i sprawdzoną na własnej skórze definicję równości.

Deski? Nieee...

Mail o redakcyjnym werbunku do projektu #NauczSięWMiesiąc nie mógł przyjść w lepszym momencie. Z nostalgią godną prawdziwego millenialsa dumałam właśnie nad moim zdecydowanie zbyt wygodnym, wypełnionym przerwami na kawkę i papieroska życiem zawodowym. O, słodka naiwności, która kazała mi i całemu pokoleniu bieda-magistrów humanistów pracować w internetach i zmagać się z enigmatycznie kreatywnymi “projektami”.
Mogłam przecież rozwiązywać prawdziwe problemy ludzkości! Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł, że brak fachu w ręku doprowadzi, prędzej czy później, do frustracji i poczucia beznadziei? Dlaczego nikt mnie po maturze siłą nie zawlókł na politechnikę? No dlaczego? “Ping”, odpowiedział gmail.
Gwoli usprawiedliwienia: moje utyskiwania nad sensem życia obywatelki pierwszego świata nie wzięły się tak całkiem znikąd. Jeśli zapytalibyście mnie każdego innego dnia, czy uważam, że stukanie w klawiaturę i opisywanie zastanej rzeczywistości jest czymś, co z radością robiłabym przez resztę mojego życia, ochoczo pokiwałabym głową.
Każdego, tylko nie tego, kiedy parę godzin wcześniej zrezygnowana musiałam zadzwonić do właścicielki nowo wynajmowanego mieszkania i oznajmić jej, że, niestety, znajdująca się na stanie pralka ewidentnie nie działa. Niby wszystko się w środku kręci, wtyczka w kontakcie, program ustawiony, ale wody w bębnie brak. Wniosek? Coś się zepsuło. Proste, nie? Nie. - A odkręciła Pani zawór wody? - zabrzmiało po drugiej stronie słuchawki, a mnie zalała fala frustracji.

Trzeba było iść na politechnikę - uniwerek podobnych atrakcji nie zapewnia

Kiedy więc gmailowe “ping” kazało mi otworzyć wiadomość pod tytułem “#NauczSięWMiesiąc ze Skilltrade.org”, moją pierwszą myślą było “To chyba żart”, a drugą: “Nawet jeśli to spam sprokurowany przez nigeryjskiego księcia, nie odpuszczę! Znajdę i zmuszę do nauczenia mnie, jak naprawić wszystkie pralki świata”. Chwilę później okazało się, że propozycja, owszem, jest poważna. Radość była jednak tylko połowiczna, bo kilka dni później wyszło na jaw, że pralkowi fachmeni swoich sekretów chronią lepiej, niż coca cola swojej receptury i nie zamierzają się nimi dzielić z pierwszą lepszą sfrustrowaną redaktorką.
“Cudów jednak nie ma” - biadoliłam zrezygnowana, ale po wylaniu kilku gorzkich żali do przyjacielskich słuchawek, usłyszałam: “Jaki właściwie fun jest w naprawianiu? Lepiej zrobić coś samemu”. W sumie logiczne i biorąc pod uwagę, że właściwie nie miałam pojęcia, jak powstaje cokolwiek w moim bezpośrednim otoczeniu - stoły, krzesła, półki - decyzja podjęła się sama. Stolarka.

Praska masakra piłą mechaniczną. Z happy endem

- Okej… - powiedział Andrzej, kiedy opowiedziałam mu i Kubie, jak właściwie doszło do tego, że siedzę na przyprószonym pyłem krzesełku w “socjalu” ich pracowni. Może się wydawać, że nie była to najbardziej entuzjastyczna reakcja na świecie, ale w porównaniu z zerowym odzewem od pralkarzy, wierzcie, że cieszyłam się jak paralityk wybrany do pierwszego składu unihokeja na wf-ie.
Moja radość była tym większa, że Andrzej i Kuba nie prowadzą zajęć z przysposobienia stolarskiego dla poszukiwaczy nietypowych hobby. Pod szyldem Dobrowolański Przyborowski kryje się regularny zakład produkcyjny. No dobra, zakładzik, bo jak sami mówią, zależy im na pracy i realizowaniu ciekawych projektów, a nie ganianiu za fakturami. Właśnie dlatego biorą tyle roboty, żeby starczyło dla dwóch i tylko dla dwóch.
- Możesz nam pomagać przy tym, nad czym aktualnie pracujemy. To chyba jedyny sposób, żeby się czegoś nauczyć - zadecydowali stolarze. Mi pozostało tylko określić, w jakim wymiarze godzin mam zamiar “terminować”. Stanęło na trzygodzinnych porankach, od poniedziałku do piątku. Kiedy cieszyłam się, że wszystko już ustalone i już niemal biegłam do domu po robocze ciuchy, wypłynęła jeszcze jedna, dość istotna kwestia.

Ja kontra piła. Na zdjęciu wygląda na równą walkę

- Wiesz, mamy tu ostre narzędzia - piłę, dłuta… Musimy podpisać, jakiś papier, że jesteś tu na własną odpowiedzialność. Prawdopodobnie nic się nie wydarzy ale… tak na wszelki wypadek - chłopaki wyglądali na wyluzowanych, jakby rzeczywiście wszystkie te jedynki faktów i superexpressów z ludźmi, którzy piłą łańcuchową odcinali sobie głowy były zmyślone. Poza tym zarówno Kuba, jak i Andrzej dysponowali pełnymi kompletami palców, co uznałam za najlepszą wróżbę. Wracając do warsztatu następnego dnia nie powiem więc, żebym była jakoś specjalnie zestresowana spotkaniem pierwszego stopnia z piłą.
Wyłączona rzeczywiście nie wygląda strasznie. Ot, zębate kółko wystające ponad metalowy blat. Wystarczy jednak wcisnąć magiczny czerwony guzik i momentalnie pojedyncze metalowe zęby zlewają się w jednolitą białą smugę, która w drewno wchodzi jak w masło. Tak przynajmniej cała operacja piłowania wyglądała zza pleców Kuby albo Andrzeja. Więcej wniosków nie zdążyłam wyciągnąć, bo chwilę później sama stałam na ich miejscu. Instruktaż był prosty: dociskaj drewno do prowadnicy i nie przekładaj łap nad ostrzem. Jedziesz.
Bardzo szybko okazało się, że drewno to nie masło, piła – nie nóż, a cały proces wymaga dużo więcej siły i uwagi, niż przysłowiowe smarowanie bułki. – Musisz cały czas uważać. Patrzeć na ręce, dociskać, żeby drewno nie odskoczyło – instruował mnie raz po raz Kuba albo Andrzej. Łatwo powiedzieć, bo mimo że ostrze, przypominające nogi strusia pędziwiatra w biegu, w trymiga zmasakrowałoby mi dowolną kość, to drewno jest dla niego godnym przeciwnikiem stawiając całkiem skuteczny opór.
Pomijając fakt, że to praca bardzo fizyczna, piłowanie jest cholernie przyjemne i podejrzewam, że może uzależniać. Nie wiem, czy chodzi o zapach sypiących się na wszystkie strony wiórów, czy o adrenalinę uderzającą do głowy na myśl o tym, że chwila nieuwagi może kosztować cię rękę.
Kiedy jednak załapiesz już podstawowe ruchy i zwalczysz w sobie ochotę wsadzania paluchów, tam gdzie nie trzeba, bo przysięgam, że za każdym razem przez ułamek sekundy miałam ochotę dotknąć pędzącego ostrza (i nie, nie chcę wiedzieć, jak to o mnie świadczy), to piłowanie staje się równie relaksujące jak, powiedzmy, joga. Oczywiście, gdyby jogę dało się uprawiać w kilku decybelowym hałasie.
Nie wykluczam, że moje romantyczne podejście zmieniłoby się, gdybym miała pracować na zakładzie dzień w dzień i taśmowo przepychać przez piłę dziesiątki dech. Z drugiej strony, patrząc jak Kuba z Andrzejem jarają się każdym kolejnym projektem (okej, prawie każdym), utwierdzałam się w przekonaniu, że stolarka to zajęcie nie tylko dla wytrwałych, ale i kreatywnych. W pewnym momencie, ku własnemu zdziwieniu, zaczęłam zastanawiać się, czy również dla „bab”.

Struganie feminizmu, zgrywanie chojraka

Chłopaki, zapytani o to, z iloma kobietami pracowali w stolarniach, odpowiedzieli, że właściwie… z żadną. – Czekaj, czekaj, była jedna… – zamyślił się Kuba. – Zajmowała się technologią, a nie czysto pracą w stolarni – sprecyzował.
O tym, że niewielu majstrów pozwoliłoby „kobicie” pałętać się po zakładzie, jestem przekonana. Kuba z Andrzejem nie mieli dużych oporów, plus nie jestem pewna, czy pozwoliliby się mianem majstrów określić (z drugiej strony, na „fajrant” chodzili, więc może jednak nie mieliby nic przeciwko).
Tak czy inaczej, jeśli chodzi równy podział obowiązków, byli wręcz wzorcowo poprawni politycznie. Pozwalali mi targać ciężki bele, piłować i szlifować do upadłego – żadnej taryfy ulgowej, oczywiście na miarę moich ograniczonych stolarskich umiejętności. Ich przekonanie o tym, że moja dziewczyńskość nie ma żadnego znaczenia, paradoksalnie, było chyba w pewnym momencie silniejsze, niż moje własne.
Kiedy pojawił się pomysł na naukę stolarstwa, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to zajęcie nie dla dziewczyn. Paru znajomych, owszem, skomentowało zdziwieniem, może lekkim rozbawieniem, żaden jednak ani półsłówkiem nie zasugerował, że „to taaaka ciężka praca, jak ty sobie w ogóle...”. Nikt.
Z drugiej strony, w codziennym życiu spodziewam się, że chłopak w sklepie przepuści mnie w drzwiach, a pan w pociągu pomoże wrzucić walizę na półkę – nie dlatego, że mam kompleks księżniczki, ale dlatego, że tak się „przyjęło”, no i, nie ukrywajmy, tak jest miło. Zawsze, jak ktoś ci bezinteresownie pomaga, jest miło.
Nie zdawałam sobie jednak sprawy, jak bardzo się do tego „miło” przyzwyczaiłam i jak dziwnie będzie się go całkowicie wyzbyć. Bo ile razy zdarzyło się wam piłować ręczną piłą gruby kawał drewna, pocąc się przy tym jak świnia i jednocześnie być obserwowaną przez dwóch facetów, którzy zamiast nerwowo przygryzać wargi i wywracać oczami, tylko od czasu do czasu rzucą (całkowicie bez irytacji, należy zaznaczyć): „Za bardzo szarpiesz, spróbuj to robić trochę płynniej”?
Szczerze, to ja chyba nie pamiętam wyprawy do sklepu, podczas której męski towarzysz nie próbował wyrwać mi siaty z ręki, nawet jeśli nie była specjalnie ciężka. Przyzwyczajenie się do tego, że w warsztacie żadne konwenanse nie obowiązują, było więc doświadczeniem samym w sobie.
Dodać należy, że praca w warsztacie jest ciężka. Pomijając nawet duże fory, które od moich stolarzy dostawałam, były dni, że zakwasy czułam nawet w małym palcu. I tu płeć nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Znam co najmniej kilku facetów, którzy przy szlifierce wymiękliby szybciej niż ja, i co najmniej kilka dziewczyn, które w siłowaniu się na rękę położyłyby nawet Andrzeja czy Kubę. Chodziło raczej o to, że do tej pory większość dnia spędzałam przyklejona do kompa w pozycji a’la Quasimodo. A tu nagle taskam i tnę gigantyczne deski i udaję, że wcale mnie to nie męczy. Właśnie – deski. Zastanowiliście się już, jak wyglądają? Czas na rozwiązanie zagadki

Decha, deska – jeden pies

Jednym z projektów, nad którymi pracowali Andrzej z Kubą kiedy wprosiłam się do ich warsztatu, był stół. Wielki, masywny, prawdziwy stół, który miał powstać od podstaw na moich oczach i, tamdaradam, przy moim udziale. Zanim jednak fanfary można było odegrać nad gotowym stołem, do zaliczenia miałam wszystkie etapy jego produkcji – od kupna drewna, do lakierowania.
Etap pierwszy – wybór drewna, wspominam z lekkim zażenowaniem. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak bardzo upośledziło mnie funkcjonowanie w ikeowskiej fantasmagorii meblarskich półproduktów. Bo kiedy stolarze oświadczyli, że jedziemy do hurtowni po „deski” i trzeba na tę okoliczność zamówić specjalny transport, oczyma wyobraźni zobaczyłam ogromną kupę równo przyciętych prostokątów.
– To ile tych desek będzie? – zapytałam, spodziewając się jakiejś kosmicznej cyfry. – 17, jeśli będą ładne – odpowiedział Andrzej, a ja chyba zignorowałam fakt, że brzmiał całkowicie poważnie. – Hehe, 17? I potrzebujecie na nie dostawczaka? Hehe – rzuciłam niewiele myśląc, cały czas mając w głowie „swoją” deskę. Dlaczego stolarze nie skomentowali moich heheszków okazało się na miejscu.
Prawdziwe deski mają kilka metrów długości, pół szerokości, są grubości dwóch palców i na etapie zakupu nikt nie zadaje sobie trudu, żeby obrać ich boki z kory. 17 desek, które stolarze kupowali, miało objętość prawie metra sześciennego. Podczas załadunku, który zajął nam dobrą chwilę, specjalnie się już nie śmiałam.

Tymi ręcyma – no, prawie

Niespodzianka z deskami była oczywiście jedną z wielu, jakie czekały mnie podczas produkcji stołu. No bo jak trudne może być zbicie kilku desek? Zakładając, że jesteśmy już po etapie przycinania na wymiar i wyrównywania, to, tak, połączenie ze sobą wszystkich elementów nadal jest trudne. A gwoli wbijania: stolarze nie stosują gwoździ. Kolejny mit obalony – nie dziękujcie. Kosztowało mnie to tylko odrobinę poczucia własnej wartości. Moje zdziwione: „Naaapraaawdę? Zero gwoździ? Niesamowite”. Stolarze skwitowali podniesionymi brwiami. Łaskawcy. A mogli wyśmiać.
Wracając do stołu: aby powstał szeroki na metr z minutami blat, deski trzeba ze sobą skleić. Surowe, nielakierowane drewno nie wygląda seksownie. Właściwie to wygląda chropowato i sucho, a osiągnięcie efektu „łał” wymaga kilku godzin szlifowania – czynności, która wygląda na lekką i przyjemną, a tak naprawdę okazuje się ekwilibrystyką stolarki. Człowiek-guma też się uśmiecha zakładając sobie nogę na głowę. Teraz wiem, że w środku płacze, tak jak ja, kiedy drugą godzinę szlifowałam blat.
W teorii rotex, czyli ustrojstwo zakończone krążkiem papieru ściernego, powinien właściwie śmigać po powierzchni sam, kontrolowany ewentualnie w niewielkim stopniu delikatnymi ruchami ręki. W rzeczywistości draństwo ma taką siłę, że rzuca tobą na prawo i lewo. Żeby szlifowanie dało jakikolwiek efekt, musisz najpierw poskromić rzucanie, a potem jeszcze włożyć dostateczną ilość pary w dociskanie urządzenie do powierzchni. Nie jest łatwo.
Dodam, że aby zniwelować wszystkie draski i nierówności, powierzchnię trzeba przejechać co najmniej kilka razy. Potem raz jeszcze spojrzeć na blat krytycznym okiem i dojść do wniosku, że gdzieś na lewej flance, pomiędzy słojami, ukrył się jeszcze jakiś defekt. I znowu trzeba zeszlifować. Albo zaszpachlować i zeszlifować. I koniecznie poprzeklinać, że drewno do dupy, że trzeba było ciąć inaczej, że w ogóle wszystko bez sensu. W tym momencie najlepiej opuścić miejsce pracy trzaskając z impetem drzwiami i wrócić rano.
Następnego dnia felerna draska jakoś mniej razi.Właściwie to specjalnie nie możesz jej znaleźć. Stół idzie do lakierowania, a kiedy wraca – rozpiera cię duma. To znaczy – stolarzy pewnie rozpierała. Zasłużenie zresztą, bo udało im się złożyć genialny mebel i to pomimo tego, że całkiem często pozwalali mi tu i ówdzie przyszlifować i przyciąć swoje trzy grosze. Ja zadowoliłam się radością z powodu swoich głupich odkryć, których przez miesiąc w stolarni udało mi się dokonać. Polecam.
Andrzej i Kuba - dzięki za cierpliwość. 
Ryjek - dzięki za nieodgryzienie nogi.
***
Ze stolarzami sparował mnie skilltrade.org. Jeśli szukacie kogoś, kto nauczy was stolarki, tańca góralskiego, języka migowego czy innej, bardziej lub mniej przydatnej umiejętności - kliknijcie. Niewykluczone, że przy odrobinie szczęścia znajdzie się też naprawiacz pralki, chętny podzielić się swoją tajemną wiedzą.
***

Karolina Pałys
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Karolina Pałys

dziennikarka

Podobają Ci się moje artykuły?
Możesz zostawić napiwek

Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.

Sprawdź, jak to działa

Kwota napiwku

Wiadomość do autora (opcjonalnie)

Twój adres e-mail

Kod BLIK znajdziesz w aplikacji swojego banku