“To najlepsza na świecie droga do jazdy samochodem” – stwierdził kilka lat temu Jeremy Clarkson z kultowego “Top Gear’a”. Czy może być lepsza zachęta, by odwiedzić takie miejsce? Tak oto trafiliśmy na Trasę Transfogaraską, która ciągnie się pomiędzy rumuńskimi górami. Kto by pomyślał, że to właśnie w Rumunii trafi się taka perełka, za którą kryje się pewna mroczna tajemnica.
Trasę Transfogaraska to druga najwyżej położona droga w Rumunii (2034 m.n.p.m). Pierwsza jest pobliska Transaplina (2145 m.n.p.m), która jednak – podobno – nie dostarcza aż takiej frajdy z jazdy. My pojawiliśmy się tam służbowo, ale tysiące ludzi (także z Polski) wybierają się tam stricte turystycznie.
Ten odcinek jest atrakcją samą w sobie i dla wielu jest jednym z obowiązkowych checkpointów na trasie swojego wakacyjnego eurotripa. Turyści walą tam i samochodami, i motocyklami. Tych drugich jest wyjątkowo dużo.

Zadanie, które przed nami postawiono, było proste: pokonać trasą Transfogaraską za kierownicą Mazdy MX-5, kultowego roadstera, który niedawno doczekał się nowej wersji RF. Do tej pory te małe resoraki miały materiałowy dach, który w zabawny sposób składało się ręcznie.
“RF“ w nazwie oznacza, że jest to model z automatycznie składanym sztywnym dachem. I przyznaję się bez bicia, że dopiero po tych kilkuset kilometrach przejechanych rumuńskimi drogami tak naprawdę zrozumiałem, po co ktoś miałby kupować sobie roadstera, i jaką frajdę to sprawia.

Roadsterem w uproszczeniu nazywamy auta ze składanym dachem, jedynie dwoma miejscami i napędem wyłącznie na tylną oś. Mazda MX-5 jest niekwestionowanym liderem w tej kategorii. Do tej pory żaden inny model typu roadster nie sprzedawał się w historii lepiej.
Żeby było lepiej, w tym samym momencie na Transfogaraskiej odbywał się podobny event Lamborghini. I nie sądziłem, że kiedykolwiek w życiu takie słowa wyjdą spod moich palców, ale… wolałem siedzieć w naszych malutkich MX-5-tkach. To idealny samochód na ten rodzaj trasy, dużo większe kilkusetkonne potwory w tamtych warunkach nie dawałyby aż takiej frajdy.

Wystartowaliśmy z miasta Sybin, które z jednej strony „zamyka” liczącą 151 kilometrów drogę Transfogaraską. Odcinek łączy dwa rumuńskie regiony: Muntenię i dużo popularniejszą Transylwanię. Na trasie przejeżdża się przez ponad 800 małych i większych mostów, 27 wiaduktów czy blisko 900-metrowy tunel w skale.
Jedną z atrakcji turystycznych jest też 166-metrowa zapora wodna, której ogrom dosłownie przytłacza. Zerknięcie w dół sprawia, że dłonie jakoś dziwnie zaczynają się pocić. W okolicy znajdują się uzbrojone w drugą broń służby, które pilnują obiektu.
Kawałek dalej są ruiny jednego z zamków Włada Palownika, pierwowzoru hrabiego Drakuli. Około 30-minutowa podróż na górę po 1500 schodach (!) potrafi wykończyć. Zwłaszcza, gdy pokonuje się ją w 37-stopniowym upale. Koszulki można było dosłownie wyciskać.
Słowa Jeremy’ego Clarksona z początku tego tekstu sprawiły, że i tak popularna droga stała się popularna jeszcze bardziej. Pasażerów zachwyca swoimi górskimi widokami ciągnącymi się po horyzont, a kierowców niezliczoną ilością zakrętów w absolutnie każdej konfiguracji.
Może nie było aż tak pięknie jak niedawno w Szwajcarii, ale jeśli chodzi o frajdę z jazdy, tutaj Transofagarska już wygrywa. Zakręty są szerokie i względnie bezpieczne, czyli kierowca ma bardzo dobry ogląd na to, co nadjeżdża z drugiej strony. Mimo to, na trasie często obowiązuje ograniczenie 40km/h, bo przy braku ostrożności łatwo wypaść z trasy.

Dla niektórych to wszystko jest zbyt piękne. Dzień po naszej wizycie jeden z turystów podobno zapomniał zaciągnąć hamulec ręczny w swoim samochodzie i auto stoczyło się ze skarpy.
To auto to niestety niejedyna ofiara Transfogaraskiej. Budowana w latach 1970-1974 na zlecenie dyktatora Nicolae Ceaușescu w założeniu miała spełniać cele strategiczne i militarne. Wydano miliardy, użyto ponad 6500 ton dynamitu, by burzyć skały. W trakcie budowy oficjalnie zginęło 40 żołnierzy pracujących przy jej tworzeniu, ale nieoficjalnie przewija się liczba kilkuset ofiar śmiertelnych.

Mówi się, że to, co jest niedostępne, kusi bardziej. Trochę tak jest w przypadku drogi Transfogaraskiej. Ze względu na warunki atmosferyczne i zalegający śnieg, trasa jest otwarta jedynie od 30 czerwca do 1 listopada. A zdarza się, że i te terminy są ruchome. Jeśli chcielibyście poszaleć na tamtych zakrętach nieskrępowani świadomością, że ktoś może wam wylecieć zza zakrętu, jest i na to rozwiązanie.
Za ok. 20 tysięcy euro można sobie „wynająć” odcinek trasy i po wcześniejszym ustaleniu na pewien okres czasu mieć go na własność. Wtedy ruch jest albo wahadłowy, albo zamknięty. Korzystają z tego, chociażby firmy motoryzacyjne, tylko podczas naszej wizyty widzieliśmy, jak nagrywano tam reklamę.

Jazda za kierownicą niewielkiej Mazdy MX-5 jest ciekawym doświadczeniem. Na początku trzeba przyzwyczaić się, że jesteś najmniejszy i najniższy na drodze. Jak się uprzesz, to dotkniesz bagażnika, siedząc za kierownicą. No dobra, trochę przesadzam, ale generalnie to tego typu klimaty.
Potrzebujesz kilku chwil, by przyzwyczaić się do auta, w którym nie ukrywajmy, na początku jest trochę ciasno. To wpływa jednak na późniejsze wrażenia z jazdy. Projektanci Mazdy założyli sobie, że kierowca i auto w tym wypadku mają stanowić jedność zgodnie z zasadą Jinba Ittai. Pomyślicie „bla, bla, bla, PR-owe gadanie”?
Też tak miałem. Sęk w tym, że nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem się tak mocno „scalony” z autem. I nie chodzi o to, że przez zakręty, w których dociskało mi kolano do drzwi, nabawiłem się siniaka.

Auto jest tak małe, tak zwinne i tak posłuszne, że na początku potrzebujesz kilku ostrożniejszych zakrętów, by przekonać się, że… to naprawdę działa. Rozpędzasz się i tam, gdzie inni swoimi SUV-ami przed zakrętem zaczynają hamować, ty jeszcze jesteś w stanie przyspieszyć i jak po sznurku pokonać nawet 180-stopniową nawrotkę. I robisz tak zakręt za zakrętem przy akompaniamencie piszczących opon. Prawda jest jednak taka, że nie potrzebujesz tutaj dużych prędkości dla frajdy z jazdy.

Niemniej, patrząc na to co lepsi (odważniejsi) kierowcy byli w stanie robić z tym autem, uświadomiłem sobie, że i tak byłem dla niej delikatny. MX-5 gwarantuje niesamowitą pewność prowadzenia, którą zrozumie się dopiero, gdy doświadczy się jej ze swoimi rękami na kierownicy. Tu w końcu jej niewielki rozmiar, niskie osadzenie i rozłożenie wagi zaczyna przynosić wymierne korzyści.
Ten wyjazd w końcu sprawił, że zrozumiałem filozofię roadsterów. Mazda MX-5 to nie jest pierwsze auto w domu, może nawet i nie drugie. Świadomy kierowca, dla którego frajda z jazdy jest ważniejsza od komfortu, odnajdzie w niej dokładnie to, czego szuka.
Przy tym wszystkim ten samochód jest bardzo pocieszny. Budzi uśmiech na twarzach przechodniów i innych kierowców nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Zanim wydacie na niego 100 tys. zł (startowa cena), umówcie się na jazdę próbną i przekonajcie się na własnej skórze. A potem spakujcie się mądrze w symboliczny bagażnik i jedźcie do Rumunii na Trasę Transfogaraską.
Michał Mańkowski
Mateusz Trusewicz / materiały prasowe
