Wygląda jak milion, kosztuje zaskakująco mało. Ford Mustang

Nie ma samochodu, który lepiej pasuje do określenia “legendarnny klasyk”. Ford Mustang to marka sama w sobie. Do tego stopnia, że na całym samochodzie tylko w jednym miejscu jest niewielka naklejka, mówiąca, że to Ford. W redakcji zgodnie stwierdziliśmy, że w polskich realiach nie ma dziś samochodu, który za taką cenę, robiłby aż takie wrażenie. Bo przy tym, co oferuje i jak wygląda, Ford Mustang wydaje się śmiesznie tani 
Produkowany od 1964 roku. Ci, którzy dziś nimi jeżdżą (lub o nich marzą), raczej nie pamiętają tamtych czasów. Albo byli jeszcze w kołysce, albo nie było ich jeszcze na świecie. Dlatego pokazana w 2013 roku, a sprzedawana  w Polsce od 2015 szósta generacja Mustanga budzi aż takie emocje. W premierowym roku zarejestrowano 262 nowiutkie Mustangi, ale liczba byłaby długo większa, gdyby wtedy nie trzeba by na nie tak długo czekać. Schodziły jak świeże bułeczki. I nie ma w tym nic dziwnego. 
Cena dziś od 162 tys. zł, wtedy o kilka tysięcy mniej, brzmi jak żart za taki samochód. Nic dziwnego, że polscy kierowcy rzucili się rozbijać swoje świnki-skarbonki i zaczęli przekonywać partnerki, dlaczego to właśnie na tym „koniu” powinni pojeździć. Ciekawostką jest, że nazwa „Mustang” pochodzi w tym przypadku nie tylko od konia, ale od myśliwca P-51 Mustang, którym latano podczas II wojny światowej.   
  Mustangiem miałem okazję jeździć już w zeszłym roku. Nie zawodowo, a prywatnie podczas wizyty w USA. Zabawne, jak można poznać tam turystów. Wystarczy spojrzeć na 90 proc. kierujących Mustangami w Miami. To głównie turyści, którzy spełniają swoje małe marzenie pojeżdżenia legendarnym Mustangiem po Stanach. Obowiązkowo bez dachu. Tak zrobiliśmy i my, trafiając jednak na poprzednią generacją, która miała w sobie wystarczająco dużo magii, ale wewnątrz trącała już nieco myszką. Dlatego tym bardziej ciekaw byłem tej najnowszej.
Widziałem go na długo przed tym, zanim podjechałem pod salon Forda i wysiadłem z Ubera. Rzucał się w oczy już z daleka. W tej konfiguracji jest autem niemożliwym do przegapienia. W redakcji nazwaliśmy go „szerszeń” – wystarczy rzut oka na zdjęcia, by wiedzieć dlaczego.
W życiu bym nie powiedział, że samochód w żółtym kolorze może wyglądać fajnie. A jednak. Pasuje jak ulał, zwłaszcza z dwoma czarnymi pasami pociągniętymi przez środek karoserii. Nie ma co ukrywać, to wersja stworzona do lansu, bo – nie bójmy się tego słowa – i do tego ten samochód jest kupowany. 
Nowy Mustang w wersji fastback wygląda obłędnie. Jest wielki, wielki i jeszcze raz wielki. Jednocześnie płynnie opadająca linia dachu wcale nie sprawia wrażenia, że jest klockowaty. Świetne połączenie masywności i dynamiki. Do tego dochodzą wręcz tłuste i potężne opony (więcej za chwilę) i ten charakterystyczny przód z mustangiem na atrapie chłodnicy… Więcej nie trzeba.
W całym aucie znalazłem tylko jedną niewielką naklejkę na przedniej szybie z logotypem „Forda”. Więcej nie trzeba, bo wiadomo, że jak Mustang, to Ford. Gdyby auta kupowało się tylko emocjami, a nie pieniędzmi, podejrzewam, że Mustang byłby na czele rankingów. 
Malkontenci narzekają, że Mustang z 2,3-litrowym silnikiem EcoBoost to nie Mustang, i liczy się tylko ten „prawdziwy”, z 5-litrowym potworem V8. Prawda jest jednak taka, że niezależnie od tego, co macie pod maską, Mustang robi takie samo wrażenie wszędzie tam, gdzie się pojawi. Poza tym to legenda, która dostosowała się do naszych czasów.  317 koni w mniejszej wersji i tak wygląda nieźle. Testowany model ma jednak tyle, ile fabryka dała, czyli 421 koni mechanicznych wyciśniętych z 5-litrowej V8-ki.
Mustang EcoBoost, manual: 179 tys. zł
Mustang EcoBoost, automat: 188 tys. zł
Mustang GT V8, manual: 200 tys. zł
Mustang GT V8, automat: 209 tys. zł
W środku Mustang nawiązuje do poprzednich modeli, ale jest trochę toporny. Dużo bardziej nowoczesny niż poprzednia wersja, ale trochę przyciężkawy i plastikowy w odbiorze. Toporne nie są za to fotele, w których siedzi i jedzie się bardzo wygodnie (jedyny minus za dziwną, „skokową” regulacją oparcia). Mniej wygodnie jest jednak z tyłu (to auto 2+2), gdzie miejsca na dorosłą osobę jest, ale jeśli będziesz jechał ze znajomymi, raczej będą losować między sobą, kto będzie wciskał się do tyłu. 
Prawda jest jednak taka, że nie ma to żadnego znaczenia, bo wsiadasz do środka i czujesz się jak w czołgu. Przed oczami widzisz wielgachny kawał żółtej blachy z czarnymi pasami. To twoja maska, do której widoku musisz się przyzwyczaić, bo będzie ci teraz towarzyszyć cały czas. Do początku samochodu jest jakoś tak daleko, a ty masz wrażenie, że jeśli – TFU TFU - kiedykolwiek się rozbić, to lepiej być w tym Mustangu, a nie aucie po jego drugiej stronie.

Do gabarytów trzeba się przyzwyczaić, ale manewrowanie nim nie jest trudne. Nie mogę sobie przypomnieć, żebym kojarzył to auto z jakichś wyjątkowych problemów w manewrowaniu na parkingach, poza tym, że jest po prostu dużo większe. Nie znaczy to jednak, że Mustanga prowadzi się jak każde inne auto. To typowy muscle car, którego kojarzę z gier wyścigowych w dzieciństwie. Wtedy tego nie rozumiałem, ale zawsze było tak, że te wszystkie mustangi i challengery prowadziło się jakoś tak ciężej, zwłaszcza w zakrętach. 
I rozpędzając się Mustangiem z tyłu głowy szybko pojawiły się te wspomnienia. Choć auto ma moc i osiągi porównywalne ze sportowymi „maluchami”, trzeba pamiętać, że to cały czas dużo większe auto, które załadowane waży pod dwie tony. Mimo to auto prowadzi się przyjemnie i łatwo. To udane połączenie sztywności i komfortu. Nie wiem, jak radzi sobie w deszczu, ale przy suchej nawierzchni, „tyłek” auta nawet tak bardzo nie rozrabia. Systemy trzymają go w ryzach. No chyba, że wyłączymy kontrolę trakcji, depniemy pedał gazu, skręcimy lekko kierownicę i przelot bokiem gwarantowany. 
Mustang GT rozpędza się do pierwszej setki w niecałe 5 sekund i robi to w niepodrabialnym akompaniamencie. Nie ma mowy o sztucznie podkręcanym dźwięku z głośników czy strzelaniu z wydechu. To rasowy bulgot prosto spod maski, który brzmi tak, że włosy (a niektórym pewnie i co innego) stają dęba. 
Mustang GT ma jeszcze kilka interesujących wyścigowych opcji. Poza przeskakiwaniem między trybami jazdy (od zwykłego, po sportowy i skrajnie sportowy) ma także parę aplikacji w swoim komputerze pokładowym. Możemy tam mierzyć swoje czasy np. 0-100km/h, 0-200km/h, na konkretnych odcinkach itd. Jest „standardowy” launch control, czyli procedura startowa, która katapultuje nas do przodu i – najlepsze na koniec – line lock.
Nie słyszeliście o tym wcześniej? Nic dziwnego, bo tego raczej w autach „dla śmiertelników” nie znajdziecie. Tymczasem to nic innego jak opcja… palenia gumy w wersji dla idiotów. Czemu idiotów? Bo naprawdę trzeba się starać, by nie potrafić tu tego zrobić. Oficjalnie to opcja zarezerwowana dla rozgrzewania opon na torze. Nieoficjalnie wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Paroma kliknięciami aktywujemy line lock. Wtedy blokują się hamulce. My wciskamy gaz i mamy kilkanaście sekund podczas których „palicie kapcia”, a auto znika w chmurze dymu. Jeśli to nie zrobi na was wrażenia, to nic już nie zrobi. Trzeba się jednak pilnować, by w atmosferze ogólnej euforii nie przedobrzyć, bo częsta zmiana „gum” może być kosztowna – na Oponeo widzę po ok. 800 zł za sztukę. 
Chciałoby się napisać, że wszystko, co dobre, sporo kosztuje. Sęk w tym, że w tym przypadku wrażenia/radość/frajda/lans/marzenia (niepotrzebne skreślić) są stosunkowo tanie. Oczywiście to wielkie pieniądze, ale obiektywnie rzecz biorąc, nie tak duże, jak można by się spodziewać za wszystko to, co daje nowy Ford Mustang.
Za 200 tys. złotych możesz mieć samochód, który wygląda na trzy razy więcej. Raczej nie jako pierwsze auto w domu, bo na dłuższą metę jazda nim może być trochę mecząca, ale jako drugie? Idealne. Ceną w tym przypadku będzie spalanie, bo w wersji GT nie sposób było zejść poniżej 20l/100km. Mniej, choć nadal sporo powyżej 10l, będzie za to w EcoBooście.
Niemniej, Ford Mustang to dziś bez wątpienia jedna z najciekawszych pozycji na polskim rynku motoryzacyjnym. 

Michał Mańkowski
Michał Mańkowski, Mateusz Trusewicz





Autorzy artykułu:

Michał Mańkowski