naTemat extra

O starości, której nie dopuszczasz do myśli. "To jakby nagle spaść z wysokiego konia"

5 rano. Jest piątek, więc w Warszawie handluje się na Kole. Wszyscy są tu dużo wcześniej, bo przecież trzeba zająć miejsce. Im bliżej przystanku autobusowego, tym lepiej. Jest szansa, że więcej osób w drodze na autobus się zatrzyma, popatrzy, a może nawet kupi. Kto jest wcześniej, zajmuje miejsce koledze. Następnym razem, jak się zaśpi, to on się odwdzięczy. Jest październik, jeszcze ciemno, ale w telewizji zapowiadali ładną pogodę. Jest więc nadzieja, że będzie dobry handel.
Na chodniku w pobliżu bazarku na warszawskim Kole rozkładają ceraty, koce, kolorowe worki na śmieci, obrusy, kartony, folie. A na nich ląduje wszystko, co zostało im z lepszych czasów i pozwoli zarobić parę groszy. Są tu: obrazki z wizerunkiem Jezusa Chrystusa, Matki Boskiej, staniki, kryształy, ciuchy po dzieciach, zabawki po wnukach, biżuteria po zmarłych krewnych. Sezonowo pojawiają się sznury suszonych grzybów, przetwory czy robione na drutach swetry. – Oni się wysprzedają – rzuca krępy taksówkarz w drodze na bazar.

Na warszawskim Kole handluje się dosłownie wszystkim: obrazki świętych, staniki, patelnie, przetwory, suszone grzyby.

Starsi ludzie znoszą tutaj rzeczy, które gdzieś znaleźli, dostali od sąsiadów, rodziny. Najczęściej są używane, z bogatą historią i pójdą za bezcen. Czasami wytrawni handlarze odkupują coś od tych mniej doświadczonych i sprzedają za dwa razy więcej.
– Ale niech idzie – macha ręką Wanda. Czerwony sweter z koralikami – 2 złote, książka Orwella “Rok 1984” w sztywnej oprawie – 10 złotych. Do wyboru, do koloru. Zwykle ci starsi ludzie – emeryci, renciści, niepełnosprawni i poturbowani przez życie – siedzą tu od 4.30 do 14. Niektórzy z nudów nawet dłużej. W domu przecież niewiele mają do roboty, najczęściej nikt na nich nie czeka. A w telewizji w kółko to samo i “ciągle te kłótnie”. Na restauracje, teatry i kina już dawno ich nie stać.

Jedno ze “stoisk” na bazarze na warszawskim Kole.

Ula (60 lat) i Hela (77 lat)

– Oj tragiczne życie emerytów, oj tragiczne – ciężko wzdycha Ula. Siedzi razem z koleżanką Helą na betonowym murku. Nad ich głowami powiewają bluzki, swetry, płaszcze. Zawiesiły je na płocie, by wyeksponować towar. Ale słońce przebija się przez materiał i obnaża jego słabą jakość. Niewiele chcą za te rzeczy – po 2, 3 złote za sztukę. Na handel zaczęły przyjeżdżać, jak przeszły na emeryturę. Ula za zarobione pieniądze kupi sobie od czasu do czasu jakiś owoc. Bo z emerytury jej na takie rarytasy nie wystarcza.
– To jest w ogóle nie do pomyślenia. Wie pani, że ja mam 648 złotych? – skarży się i na dowód zanurza zniszczone ręce w starej brązowej torebce. Szuka odcinka renty. Nauczyła się dobrze gospodarować groszem: najpierw płaci czynsz, światło, wykupuje leki i żyje za to, co zostanie. Na bazarku zawsze sobie dorobi, a i towarzystwo ma, świeżego powietrza powdycha.– Chociaż tu akurat tyle samochodów – uściśla Hela. Poznały się na Kole jakieś trzy lata temu. Dzieli je prawie 20 lat, łączy przyjaźń.
– Komorne, światło, gaz, telefon stacjonarny, bo komórki nie mam – recytuje listę swoich wydatków Hela. Pierwszego stycznia skończy 77 lat. Cieszy się, gdy mówię, że na tyle nie wygląda. Mieszka na warszawskiej Woli. Akurat teraz w pobliżu jej mieszkania budują metro, więc narzeka na hałas. Męża pochowała 7,5 roku temu. Pracowała jako przedszkolanka, w żłobkach, ale swoich dzieci nigdy nie miała. Teraz cieszy się, że może mieszkać sama i ma dużą swobodę.
– Jestem na łasce u dzieci, wie pani jak to jest? To jest tragedia – skarży się Ula. Hela jest oburzona, że rząd ciągle zapowiada, że coś w ich życiu się zmieni.– Ale kiedy to się zmieni? – niecierpliwi się. – Nic się nie rusza, pani. Jak miałam, tak mam. Dadzą 10 złotych, 8 złotych podwyżki – rzuca 77-latka.
– Dostałam 1,30 złotych waloryzacji – wybucha śmiechem Ula. Ale po oczach widać, że wcale nie jest jej do śmiechu. Wyczuwa to chyba Hela i ratuje sytuację: – I trzeba się jeszcze uśmiechać, że tak nam dobrze. A wie pani, leki, komorne, opłaty, a teraz tak – zęby mi się popsuły. Naprawić je trzeba. No, jak bez zębów chodzić? – patrzy na mnie pytająco.
– Zęby, zębami, ale coś trzeba jeść – sprowadza ją na ziemię młodsza koleżanka.

We wtorki i piątki ludzie handlują na bazarze na Kole.

Hela błyskawicznie zmienia wątek. Lubi ponarzekać na rząd.– Mówiło się 500+ dla dzieci, no ja rozumiem. Potem była wzmianka, że będzie też dla emerytów. I ucichło, ucichło, i nie ma. Starych trzeba wykończyć jak najszybciej, żeby im na leki nie starczało. Moja sąsiadka niedawno zmarła na Alzheimera, bo nie miała jak wykupić leków. Położyła się w sobotę o 16:00 i nie wstała – rozkłada ręce Hela. Choruje na cukrzycę.
Kiedyś dostawała darmowe paski, zniżki na aparaty. A teraz za wszystko musi płacić: 18 złotych za dwa opakowania jednego leku, drugi – na serce sprowadza aż z Niemiec. – A weź na serce nie wykup sobie leku – patrzy na mnie i szuka zrozumienia. Hela na handel na Halę Mirowską nie jeździ, “bo gonią”. Teraz otworzyli tam przecież Halę Gwardii, miejsce spotkań dla “bogatszych ludzi”.
– Wygonili ich stamtąd przez to nowe miejsce – słyszę od pani z warzywniaka przy Hali Mirowskiej. Ale nie zniechęciło to Heli, by przyjeżdżać do tamtejszej apteki. – W Hali Mirowskiej jest najtaniej – precyzuje. - A ceny teraz tak poszły w górę. Jabłko 4 złote kilogram – uświadamia mnie Ula. 

Obrazki świętych, kryształy, torebki - m.in. tym handluje się na warszawskim Kole. 

– Ty wiesz Ula, jak mleko podrożało? – wtrąca Hela. Do tej pory po mleko jeździła do Auchana. – Tam było najtańsze – 1,99 złotych. A teraz 2,58 złotych. Nie kupiłam wczoraj mleka, mimo że miałam chęć – przyznaje. Hela lubi kawę zabielić mleczkiem. Ale teraz wyliczyła, że bardziej jej się opłaca kupić małe śmietanki za 1,79 zł. I w ten sposób 20 groszy zostaje w kieszeni.
A jest na co wydać tę nadwyżkę. W końcu masło i pieczywo podrożały. Mówi się też, że jaja poszły w górę i przed świętami może ich zabraknąć.– Wszystko drogie, wszystko. Chcą normalnie zamieść tych starych pod ziemię. I bez nas będzie im lepiej – nakręca się Hela. Kończy mówić, wstaje i biegiem leci na obiad. – Mam za pół ceny na stołówce – rzuca. I absolutnie nie zgadza się na zdjęcie. – Przecież my obie takie niefotogeniczne – mówią z kokieterią.

Wanda (76 lat)

5:12. Wanda akurat rozkłada swoje stoisko. Znamy się, byłam u niej we wtorek. Uśmiecha się na mój widok. Dwoma tramwajami jechała na Wolę z Bródna. Zerwała się z łóżka, kiedy syn i koty jeszcze smacznie spały. To ona utrzymuje ich ośmioosobową rodzinę. Znów jej się udało stanąć pod drzewem, tuż obok przystanku autobusowego.
Przecież to takie oczywiste, że jak ma się sześć kotów, to należy dać im jeść, a wcześniej trzeba na nie zarobić. A jak z dnia na dzień o połowę obcinają emeryturę po mężu, to ciężko wykarmić koty, syna-alkoholika i jeszcze siebie. – Muszę być silna dla kotów. Powiem im, że nie mam na jedzenie? – rozkłada ręce Wanda.
Wie, że ma ich za dużo, ale nie miała sumienia ich nie przygarnąć. Ostatnio ktoś chciał je jej zabrać.
– Ale rodziny się nie oddaje. Mam dwie dziewczyny i czterech chłopaków. Myślę, że zwierzęta są lepsze od ludzi. Potrafią się odwdzięczyć. A wiadomo jak ludzie – patrzy na mnie smutnymi niebieskimi oczami. Siedzi przygarbiona na wózku, przez problemy z kręgosłupem. Jest chuda jak patyk, waży niewiele ponad 40 kilogramów. Ale o zdrowie dba, ma złotą zasadę: nie łyka żadnych proszków przeciwbólowych.

Wanda ma 76 lat i od trzech dorabia na bazarku. Na Koło dojeżdża aż z Bródna.

Na zielonym obrusie i przezroczystej folii bąbelkowej położyła kilka książeczek dla dzieci, sokowirówkę (kupiła nową za 199, chce sprzedać za 100), maselniczkę, trochę odzieży. – Na przykład tę kurtkę zupełnie nową dostałam od koleżanki. Jej córka sobie kupiła i nie chciała chodzić. Ja nałożyłam raz – opowiada. – Zielona, ładna, czego pani w niej nie chodzi? – dociekam. – Na razie muszę sprzedać. Ten październik mnie załatwił. Emeryturę mi obcięli – mówi załamana.
W tle ktoś wykrzykuje: – Ma pani rajtuzy dla 6-latka, takie pod spodnie? Z drugiej strony słychać: – To cukierniczka? – pyta elegancka blondynka, wskazując palcem na kryształowy pojemnik. – Nie, to nie jest cukierniczka, to co najwyżej na cukierki – szczerze odpowiada Wanda. I w ten sposób traci klientkę.
Wanda handluje od trzech lat. Jak nie pada i nie jest zimno, to coś tam jest w stanie zarobić. Dotychczas nie było jej aż tak źle, miała 2026 złotych emerytury po mężu. Ale od października, po wejściu w życie tzw. ustawy dezubekizacyjnej, zostało jej 1060 złotych. O 966 złotych mniej.
– Zabrali wszystkim, którzy w PRL pracowali. A przecież ja nic złego nie zrobiłam, mąż też nie. W biurze siedział – usprawiedliwia. Wanda nie jest z tych, co narzekają. Wie, że gdyby syn nie pił, to byłoby im lepiej. Ale wie też, że na siłę do niczego go nie zmusi. I może liczyć na siebie. Najbardziej boi się zimy, a konkretnie śniegu i mrozu. To nieodpowiednia pogoda na handel pod gołym niebem. Tym bardziej, że Wanda jest strasznym zmarzluchem. Nawet dziś ma na rękach grube rękawice. Handlując na bazarku miesięcznie może zarobić 200 zł. Ale pieniądze szybko się rozchodzą.
– Najwięcej idzie mi na opłaty. 514 płacę za mieszkanie, dużo za światło mi wychodzi – 318 złotych. Starszy syn w elektrociepłowni pracuje, to sprawdzał nawet, czy ktoś się do mnie nie podłączył. Ale stwierdził, że nie. Ten syn, co jest w domu, to non stop ma włączony komputer i telewizor. Może dlatego? – zastanawia się. Żeby mniej płacić, zlikwidowała elektryczny czajnik. W styczniu się przekona, czy pomogło.

Wanda sprzedaje m.in. ciuchy, książki.

Wanda poszła na wcześniejszą emeryturę. I potem jeszcze przez 10 lat pracowała w domu Wietnamczyków. – Ale to była ciężka praca. 10 godzin dziennie: pranie, sprzątanie, gotowanie ich dzieciom – opowiada bez większych emocji. Ożywia się trochę na wspomnienie, że mówili do niej ciociu. – Jak u nich pracowałam, to kochałam się w takich figurkach, ale teraz wszystkie posprzedawałam.
Lekkiego życia nie miała. Rodziców straciła, jak miała trzy lata. Wychowywała ją babcia. Całe życie poświęciła dzieciom i pracy. Pierwszy mąż – alkoholik. Starszego syna sama wychowywała. Drugi mąż zginął w wypadku.
– Starszy syn ma już 53 lata i ma swoje dzieci. Jego najstarszy ma 25 lat, chyba na lotnika się szkoli. Teraz już chyba będzie latał – mówi niepewnie Wanda. Zaraz uprzedza moje pytanie i dodaje, tłumacząc chyba bardziej sobie: – Teraz wiadomo wszystko jest zaganiane. Jeden i drugi i pracuje, i studiuje. Nie mają czasu mnie odwiedzać. To nie to, co kiedyś, że w jednym domu kilka pokoleń mieszkało. W miarę możliwości mnie odwiedzają, ale i praca, i pobudowali się, teraz muszą ogrodzenie robić, i to i tamto.
Dziś 77-letnia Wanda ma jedno marzenie:– Gdybym wygrała w lotka, to wszystkie pieniądze przeznaczyłabym na prywatne leczenie syna z alkoholizmu. Sobie nic bym nie kupiła – mówi, przeglądając albumy ze zdjęciami z młodości. Przywiozła ich kilka, żeby udowodnić, że byłą piękną kobietą.

Monika (58 lat)

– Na ile by mnie pani oszacowała? – patrzy na mnie zadziornie Monika (imię zmienione – red.) – 47 – rzucam i tym kupuję moją rozmówczynię. – Oj nie, więcej. 58. rok mi idzie. To przez papierosy twarz się zestarzała – mówi z uśmiechem. Do palenia nie zniechęca ją nawet fakt, że ojciec zmarł na raka. Została sama. Nie założyła rodziny. Opiekuje się starszym panem i dorabia, handlując na bazarkach (Koło, Olimpia). – Na Halę Mirowską nie jeżdżę, bo trzeba bilet kupić, a ja jestem biedna, naprawdę jestem biedna – przyznaje.

Monika ma 58 lat. Handluje na dwóch bazarkach: na Olimpijce i na Kole.

Na bazarki przychodzi tylko dorobić, nie szuka tu towarzystwa. Czasami stoi nawet cały dzień i nic nie zarobi, a czasami jest tak dobrze, jak we wtorek. - Utargowałam 30 złotych i cieszę się tym. Jestem minimalistką. Nie nastawiam się, że muszę mieć dużo.
Ciuchy dostaje od przyjaciółki, czasami sąsiadka przyniesie jakieś fajne rzeczy. Wtedy zyskiem dzielą się na pół. Monika wie, że nie jest “wytrwanym handlarzem”, ale zawsze jakiś grosz wpadnie. Ma 20-letni staż pracy, z czego 12 lat w kancelarii. Dalej pewnie by tam chodziła, ale ogłosili upadłość. Więc musiała znaleźć sobie inne zajęcie. Była statystką.
– Bardzo się w tym odnajdywałam. O 4 rano się wstawało, żeby na Chełmską dojechać na charakteryzację. To były najpiękniejsze lata – wspomina. Grała np. więźniarkę w “Wichrach Kołymy”. – To dlatego, że taka chuda jestem – tłumaczy. – To opowieść o profesorce literatury rosyjskiej, którą zesłano na Sybir. 60 zł taki dzień zdjęciowy, a po 12 godzinach musieli dopłacać. Mogłabym tak dalej.
Teraz za dniówkę na planie mogłaby sobie kupić co najwyżej pięć kostek masła. Monika narzeka, że żywność drożeje. – Widziałam masło osełka za 12 zł za 300 gramów w dużym sklepie. Kupuję tylko podstawowe artykuły. Coś jednak pokombinował PiS. Miała być przebudowa świadomości społecznej, ale teraz wiadomo, w jaką stronę – mówi ostrożnie, bo przecież nie wie, jakie są moje poglądy.
Teraz po cichu sobie marzy, by wyjechać na Wyspy Wielkanocne albo do Amazonii. Chciałaby też, by wszystkie zwierzęta były dobrze traktowane przez swoich właścicieli.

Elżbieta (prawie 90 lat)

– Ile mam lat, a na ile wyglądam. Za niedługo będę miała 90. Wszyscy mi mówią, że się super trzymam – uśmiecha się Elżbieta (imię zmienione - red.).
– Proszę pani, ja jestem pokrzywdzona, dlatego, że mój mąż chorował i zmarł. I teraz zarządzili tak, że jego emeryturę mi zmniejszyli, bo za duża była – mówi Elżbieta. Układa rzeczy i powoli pakuje się do domu na warszawski Mokotów. Pytam, co robił mąż. Okazuje się, że dwaj nieżyjący partnerzy Elżbiety pracowali w MSW. Emeryturę miała dużą, bo aż 5 tysięcy. Usłyszała, że zabierają jej część z tej sumy. Na razie sama nie wie, ile będzie teraz miała. – Marzę o tym, żeby mi tę emeryturę zwrócili. Poza tym zdrowie mi dopisuje – zaznacza.

Elżbieta ma prawie 90 lat, na bazarku zjawiaj się przed 5 rano, handluje przeważnie do 14. 

Na bazarek przyjeżdża od pół roku. Z Mokotowa na Wolę dociera dwoma tramwajami. Zawsze zabiera ze sobą wózek i torbę. Chce sprzedać swoje futro z lisa, czapeczki po wnukach, karty do gry.
Handluje, bo doskwiera jej samotność. Poza tym zawsze sobie dorobi. - Siedzę sama w domu, proszę panią. Mam dużą rodzinę, ale mieszkam sama. Wnuczka wyszła za mąż, wnuczek też. Każdy ma swoje życie – mówi. – Trochę sobie dorabiam – przyznaje. Ma jednego syna. Drugiego pochowała. Do dziś bardzo to przeżywa.

Rysiek (60 lat)

Rysiek handluje wszystkim. Nie ma ani renty, ani emerytury. – Sprzedaję, by mieć z czego żyć – mówi z uśmiechem. Póki kręgosłup był sprawny, układał glazurę, terakotę. Zajmował się też trochę domową elektryką. – Z sześć lat tak żyłem. Firma krzak, ja byłem tą firmą – szczerzy się, odsłaniając przy tym braki w uzębieniu. Z rozrzewnieniem wspomina: – Czasami się zatrudniło chłopaków na czarno, ale w tej chwili po prostu nie daję rady. Tyle się nanosiłem glazury i terakoty po piętrach… No i mnie się zrobiło tak, jak się zrobiło – przeciąga.
– Krąg (kręg – red.) mi się przesunął i po zawodach – mówi z rezygnacją. Ale operacji nie chce. Nie może sobie wyobrazić, żeby ktoś go młotkiem i dłutem operował. – Obudzą mnie i powiedzą: nie udało się? Jakoś tam się jeszcze przemieszczam – mówi. Ma nawet siłę, by pomagać kolegom z bazaru.

Rysiek ma prawie 60 lat. Na bazar przyjeżdża nawet zimą. 

– Nowy ten zegarek. Niewyrobiony pasek, bo nowy – rzuca jego sąsiad – Krzysztof. To jemu Rysiek pomaga wypakować towar.
Rysiek nie ma żadnego dochodu, ma za to dwoje dzieci. Jest po rozwodzie z żoną. Teraz mieszka w niewielkim 30-metrowym mieszkaniu przy Obozowej. I już wie, że jest zdany tylko na siebie.
Na bazarku sprzedaje wszystko, jak leci i co się trafi: część rzeczy po sobie, część dostaje. – Na przykład głośniki samochodowe, ten telewizor sąsiad mi dał. To znaczy ja muszę się z nim jakoś potem rozliczyć. Nie dziwię się, że nie poszedł. Więcej już nie będę go wynosił. Ale te głośniki samochodowe jeszcze nie były montowane. Fajne są, powinny zejść – ocenia.
– Co najlepiej się sprzedaje? – dociekam. – Proszę panią, to jest tak dziwne, że czasami wozi się coś pół roku, a potem nagle to idzie. A czasami się przywiezie i od razu. To jest przedziwne. Jest za dużo nabywców. Włos się jeży na głowie. Ja bym wielu z tych przedmiotów w życiu nie kupił. Na przykład pierwszą rzeczą, jaką dziś sprzedałem, był bukiet sztucznych kwiatów. Okropnych – szczerze przyznaje. Nie chce użalać się nad sobą. Na bazarek przyjeżdża nawet zimą, bo jak zaznacza - w ogóle nie marznie i nie choruje.

Krzysiek (64 lata)

Piątek, 5:25. Krzysiek wstał dziś późno, bo po 3. Wygląda jakby spał w niewielkim plastikowym krześle. Siedzi przygarbiony, z opuszczoną głową. Chociaż towar już mu Rysiek elegancko rozłożył. Podchodzę i zagaduję. Podnosi głowę.
– Miałem niedocukrzenie. Ale zjadłem prince polo, wypiłem colę i potrzebuję chwili, by dojść do siebie. Nie, dziękuję, pomocy nie potrzebuję – mówi łagodnie. 64-letni Krzysiek jest mocno schorowany: – Mam inwalidztwo umiarkowane, wszczepioną endoprotezę. Jestem po operacji i dostaję proszę panią 600 zł – opowiadał we wtorek, kiedy czuł się lepiej.
Jak odbiera pieniądze na poczcie, to w aptece tuż obok zostawia prawie wszystko. A jak zostanie mu 100 zł, to nie wie, czy na paliwo wydać czy kartę do telefonu kupić.– I weź człowieku za to zjedz, opłać wszystko, wyżyj i jeszcze się ubierz – powtarza. Akurat ciuchów kupować nie musi, bo z czasów młodości zostały mu dobre rzeczy. Krzysiek to 64-letni elegancki mężczyzna w czarnym kapeluszu z szerokim rondem, z dobrym zegarkiem na ręku.
Porusza się o lasce. Ma bystre i smutne oczy. Wygląda jak Włoch. Na handlu zna się jak nikt. W końcu całe życie sprzedawał. A to owoce, warzywa, a to mięso. Tylko teraz ubolewa, że nikt na bazarkach nie zwraca uwagi na etykiety. A on ma kilka rzeczy marki Bugatti, parę porządnych zegarków. Elegancką biżuterię po swojej żonie.
Krzysiek już się pogodził ze swoim obecnym życiem. Ale wciąż ciężko mu zapomnieć, jak było wcześniej. – Kiedyś kasy było tyle, że jakby zginęło mi 5 tysięcy złotych, to nie zorientowałbym się nawet. Wydawało mi się wtedy, że Pałac Kultury przeskoczę – emocjonuje się. I wspomina, że jak wyprzedzał autobus, to pasażerowie na jedną stronę przechodzili. Podziwiali jego nowe auto i unosili kciuki w górę.
– Z wysokiego konia spadłem. A teraz już nie podskoczę. Co mi zostało, tylko zamknąć oczy i powspominać – brzmi jakby pogodził się ze sobą. – Jak zdrowie będzie, to będzie dobrze. Tyle, co się zarobi, to wystarczy. W tym wieku jest mniejsze zapotrzebowanie.
– Dużo przeżyłem, naprawdę. Pomału trzeba się schylać do dołu. Wie pani, w pani wieku się o tym nie myśli, a na starość człowiek dużo myśli. Gdy byłem młody zapytałem 80-letniego dziadka: “Czy ty się nażyłeś?”. A on na to: “Wnucku, ja ci powiem, że to minęło tak szybko, jakbym tymi drzwiami wszedł i od razu wyszedł”.
* Imiona niektórych bohaterów reportażu zostały zmienione. A ich cytaty są dosłowne.

Daria Różańska
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Daria Różańska-Danisz

reportażystka

Podobają Ci się moje artykuły?
Możesz zostawić napiwek

Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.

Sprawdź, jak to działa

Kwota napiwku

Wiadomość do autora (opcjonalnie)

Twój adres e-mail

Kod BLIK znajdziesz w aplikacji swojego banku