Takiej zimy w Polsce już nie zobaczymy. Pojechałem do Mikołaja

Takiej zimy w Polsce już raczej nie zobaczymy. To była moja pierwsza reakcja na pytania „jak jest”, które zadawali mi znajomi wiedzący, że odwiedzam Finlandię. I to nie „zwykłe” Helsinki, ale Laponię z Rovaniemi na czele, światową stolicą Św. Mikołaja. To właśnie tam, w miejscu, gdzie cywilizacja niemal się kończy, Skoda postanowiła pokazać, jak sprawdza się ich napęd 4x4 w naprawdę niecodziennych warunkach.
Po przylocie na miejsce okazało się jednak, że z Rovaniemi nici. „Nie było śniegu” - usłyszeliśmy, co zabrzmiało zabawnie, bo gdy wystawiliśmy głowy za drzwi lotniska zobaczyliśmy tyle białego puchu, ile u nas nie widziałem przez ostatnie kilka długich lat. Po chwili okazało się, że śnieg spadł dopiero dzień wcześniej, więc logistyka wyjazdu musiała się nieco zmienić. Na lepsze. Pojechaliśmy jeszcze dalej na północ, do oddalonego o 170 kilometrów Levi. Największego w Finlandii ośrodka narciarskiego i wielokrotnie uznawanego za najlepszy.
Już sama droga z Rovaniemi na miejsce była ciekawym przeżyciem, bo gdyby kierowca autobusu korzystał z nawigacji, usłyszałby pewnie tylko: za lotniskiem w prawo, a potem 170 kilometrów prosto. Ale to nie było „prosto”, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. To 1,5 godziny jazdy po ciemku przez totalnie zaśnieżony las co jakiś czas przerywany domkami pośrodku niczego (co ciekawe, każdy już świątecznie przystrojony) lub malutkimi miejscowościami. Wszyscy jeżdżą tam na kolcach, nawet kierowcy dużych autobusów.
Gdy dotarliśmy na miejsce, przywitało nas siarczyste -5 stopni Celsjusza, które tak naprawdę okazało się tylko przedsmakiem i przyjemną rozgrzewką przed tym, co miało nas czekać potem. Mała ciekawostka, najniższa temperatura, jaką kiedykolwiek tam odnotowano to... -51 stopni. Podczas naszego pobytu było to maksymalnie -17.
Samo Levi jest bajkowe. Świątecznie przystrojone, całkowicie zasypane, mimo siarczystego mrozu trzymające ciepły, domowy klimat Bożego Narodzenia. Niezatłoczone, bo sezon dopiero się zaczyna, ale lada tydzień będzie zapewne całkowicie zawalone. Raczej przez turystów z Zachodu lub Skandynawii, bo ceny są tam mocno skandynawskie. Wizualnie skojarzyło mi się z Aspen z Kolorado, które na pewno znacie z pierwszej części „Głupiego i Głupszego”.
Życie w tym miejscu musi być niesamowicie piękne i trudne jednocześnie. Bo na widoki się napatrzysz, na mróz ciepło się ubierzesz (byłem w szoku, jak dobrze trzymają ciepło specjalistyczne kombinezony), ale jest coś jeszcze, na co wpływu nie mamy: światło. Dużo słyszałem i czytałem o tym, jak to bywa w tej Finlandii.
Podczas mojej poprzedniej wizyty miałem delikatną namiastkę tzw. białych nocy. Wyszliśmy o północy z restauracji, a tam... niemal jasno. W szczytowym okresie ciemno jest tam zaledwie przez dwie godziny w ciągu doby. Tymczasem teraz było szaro i ciemno. Dzień w tradycyjnym tego słowa rozumieniu trwał mniej więcej od 10.30 do 15. Wyjeżdżając z hotelu na tor o 9 rano czuliśmy się mniej więcej jak o szóstej rano w Polsce.
Dopiero po 10 zaczyna się przejaśniać, wcześniej to szarzyzna, która do niczego nie zachęca. Na pewno nie do wyjścia z łózka i zmobilizowania się do pracy i pozytywnego wejścia „w dzień”. To chyba nawet gorsze od tego, że wcześnie robi się ciemno. O 18 czujesz się, jakbyś właściwie mógł położyć się spać „na noc”.
Jeden z Finów, którego zapytałem o to, jak żyć w takim klimacie, odpowiedział śmiechem, że robią dwie rzeczy: „drinking and fucking”. A jak się znudzą to zmieniają kolejność. Po czym wybuchł szczerym śmiechem, zaprzeczając stereotypowi, że wszyscy Finowie to zamknięte w sobie gbury. Właściwie żadnego takiego nie spotkaliśmy.
Ale starczy o tej Finlandii, bo do niej przyjechaliśmy w określonym celu. Skoda zaprosiła naszą redakcją na event „4x4 challenge”, żeby pokazać, jak ich modele z napędem na cztery koła sprawują się w warunkach bądź co bądź ekstremalnych. Trafiliśmy na tor „Lapland Driving” znajdujący się pod Levi, z którego co jakiś czas korzysta także Porsche, więc jak sami widzicie, jest „grubo”.
Tor to tak naprawdę gigantyczne, ciągnące się po horyzont, błotniste tereny, które są całkowicie zamarźnięte. Przygotowano trzy etapy jazd: tor w tradycyjnym tego słowa rozumieniu wytyczony na śniegu, slalom między pachołkami z nawrotką i próbą awaryjnego hamowania między pachołkami, a także kawałek dalej sekcje offroadową, ciągnącą się kilka kilometrów przez fińskie lasy.  
Testowaliśmy tam Kodiaq’a, czyli rewolucyjny model w gamie Skody, pierwszego SUV-a, który jest nowością, ale jest już jakiś czas na rynku. Tuż za nim był jego młodszy i mniejszy brat, czyli Karoq. Świeżynka, której nawet wprawne oko z daleka może nie rozróżnić. Jest „taki sam”, tylko mniejszy. I na koniec coś z innej półki, czyli Oktavia Scout także z napędem na cztery koła. Czyli taka twardsza wersja zwykłej Octavii.
4x4 w Skodzie działa w specyficzny sposób. Postaram się to wyjaśnić możliwie najprościej. Podczas zwykłej, codziennej jazdy czy to w mieście czy w zwykłej trasie większość mocy jest z automatu przenoszona na przednie koła. To nawet do 48 proc. mocy na każde przednich kół, a zaledwie po 2 proc. na tylne.
Kierowca odczuwa, jakby prowadził zwykłe auto przednionapędowe. Gdy nadejdzie potrzeba, napęd na wszystkie koła dołącza się automatycznie. Kierowca nie musi nic robić, a zmiana trybu dzieje się praktycznie niezauważalnie. Jedynie co odczuwamy, to zdecydowanie inną przyczepność, bo wtedy moc jest już rozkładana równo po 25 proc. na każde z czterech kół.
Jest jednak i sytuacja, w której zdecydowana większość mocy idzie na tył (po 45 proc.), a na przodzie zostaje jedynie po 5 proc. To moment, w którym autem trafiamy na śliską nawierzchnię, a nasze koła buksują w miejscu. Dzięki temu mamy możliwość szybszego wystartowania i lepszej przyczepności.
Jeśli jedziemy po śliskim bądź mokrym terenie, a jedno lub kilka kół wpadło w poślizg, wtedy automatycznie inne koła otrzymują większy moment obrotowy – tak, żeby zapewnić jak najwięcej przyczepności, a kierowcę wyprowadzić z awaryjnej sytuacji. W tym przypadku, gdy np. 3 koła wpadają w poślizg, na czwarte może być przekazane nawet 85 proc. mocy. To sytuacja nie tylko na śniegu, ale także i wodzie. 
W praktyce oznacza to, że gdy kierowca sobie jedzie i niczym niewzruszony pokonuje kolejne zakręty na śniegu, czy wchodzi w jeden poślizg za drugim, komputer pracuje na pełnych obrotach na bieżąco reagując na sytuację na drodze i zachowania kierowcy. Optymalizuje trakcję, kierowcy zostawiając właściwie tylko konieczność trzymania kierownicy i rozsądnego operowania gazem i hamulcem. Tak, byśmy my mogli sobie jechać spokojnie. Trzeba jednak pamiętać, że żaden, nawet najlepszy system, nie oszuka praw fizyki. 
Jest prosty sposób, by uświadomić sobie szybko, jak działają i czy w ogóle działają te systemy. Bo skoro jedziesz po śniegu i lodzie, wchodzisz w zakręty, auto co jakiś czas na moment traci przyczepność, ale generalnie czujesz, że trzyma się w ryzach, to nawet nie myślisz sobie, że mogłoby być inaczej.
No to wystarczy, że klikniesz przycisk ESP, który włącza lub wyłącza kontrolę trakcji. Wtedy zakręt, w który poprzedni zmieściłeś się może nie z gracją, ale w całości, nagle jakoś tak szybko się kończy, a tylnymi kołami zasuwasz już po nieubitym śniegu „poza torem”. Dla żartu raz potajemnie wyłączyłem go koledze, z którym jechaliśmy. Od razu poczuł różnicę.  
Choć każde auto oferowało tożsamą pewność prowadzenia, zaskoczyło mnie, że najlepiej w całej stawce prowadziło mi się największego Kodiaqa. Przełomowy model tego czeskiego producenta przeważał nad resztą wagą i gabarytami, ale może właśnie dzięki tym kilogramom docisku czułem się najpewniej.
Mi osobiście jechało się nawet „stabilniej” niż niemal identycznym, ale mimo wszystko mniejszym, Karoqiem. Warto jednak wiedzieć, że w tym modelu napęd 4x4 jest dostępny jedynie w wersji z 2-litrowym dieslem o mocy 150 koni mechanicznych (automat lub manual). Wszystkie wcześniejsze jednostki mają napęd na przód. U starszego brata, czyli Kodiaqa, wybór ten jest już szerszy, bo występuje w trzech wariantach.

Kodiaqa i Karoqa zabraliśmy także w mini trasę offroadową. Kilka kilometrów po tamtejszym zaśnieżonym do granic możliwości lesie pokonaliśmy właściwie bez najmniejszych problemów. Choć trasa była wyjeżdżona przez poprzednią grupę, testowo wjechałem w głębszy śnieg po bokach wytyczonej drogi. Nie musiałem dzwonić do instruktora, żeby nas wyciągali, więc efekt zadowalający. 
Nie ma się jednak co oszukiwać, to nie są auta typowo terenowe. Polacy wyjątkowo upodobali sobie SUVy, którymi głównie jeżdżą po mieście. Te modele Skody nadają się i do jednego, i do drugiego. Jeśli wiecie, że klimatów „offroadowych” doświadczycie jedynie widząc zjazdy w bok ze swojej głównej trasy, nie musicie się na nie decydować. Jeśli jednak chcecie mieć gwarancję jeszcze większej pewności prowadzenia, lub mieszkacie gdzieś, gdzie asfalt nie jest oczywistością, warto je rozważyć. Nawet kosztem paru dodatkowych tysięcy. Ja zawsze postawiłbym na 4x4.

Michał Mańkowski
Michał Mańkowski / Materiały Prasowe





Autorzy artykułu:

Michał Mańkowski