Tego nie da się przeoczyć. Jadąc wieczorem lub nocą od strony Czech w kierunku Warszawy, Łodzi czy Gdańska nagle oczom ukazuje się potężna, żółto-pomarańczowa łuna światła. Widać ją z odległości nawet kilkudziesięciu kilometrów. Choć to zależy od tego, czy niebo jest bezchmurne albo jaką mamy porę roku. Zimą łuna mniej bije po oczach, bo zamontowane są specjalne kurtyny, dzięki którym ucieka mniej ciepła.
Ludzie na forach internetowych pytają siebie nawzajem, co takiego minęli mniej więcej na wysokości lotniska Katowice - Pyrzowice. Prezentują zdjęcia zrobione przez szybę samochodu i opisują kosmiczny widok.
Skąd ta łuna bije
Ci, którzy jadą gierkówką, już na odcinku, który dziś jest drogą krajową 86, mają szansę z bliska sprawdzić, skąd pochodzi ta łuna światła. Gdy zatrzymają samochód na poboczu i podejdą parę kroków, zobaczą widok nieziemski. Choć z działaniem pozaziemskich czynników nie mający nic wspólnego.
Tak, owszem, to są szklarnie. Ale są one takiej wielkości, że właściwie przekracza to wszelkie wyobrażenia. Przekonamy się o tym za chwilę. I od zewnątrz, i od środka.
– Prądu zużywamy tyle, że wystarczyłoby na jedno spore miasto takie jak choćby pobliski Będzin. I dla okolicy jeszcze spokojnie by starczyło – przyznaje Anna Mularska z Gospodarstwa Ogrodniczego T. Mularski. Nieoficjalnie wiadomo, że miesięczny rachunek za prąd, jaki płaci firma, jest... sześciocyfrowy!
Skromny początek
Historia firmy zaczyna się w 1976 r., gdy Tadeusz Mularski wraz z żoną niedaleko Warszawy kupili niedużą działkę. Wkrótce na powierzchni 600 m kw. rozpoczęli hodowlę pomidorów. W latach 80. działkę powiększyli.
A że dużo klientów było na Śląsku, to na początku lat 90. kupili duży teren w Zagłębiu, we wsi Sarnów. Było tu już parę hektarów szklarni po innym gospodarstwie oraz miejsce, by budować kolejne. Chyba nikt jednak wtedy nie przypuszczał, że zakład stanie się aż tak potężny.
Pracownicy Mularskiego zdają sobie sprawę, jaką sensację budzi łuna światła nad niebem w Sarnowie. – Mam wam pokazać, gdzie to UFO? – pyta na dzień dobry pan Przemek, który oprowadza nas po szklarniach. – Ale lądowiska wam nie pokażę – żartuje.
Już na pierwszy rzut oka widać, że przestrzeń szklarń jest ogromna. I nic dziwnego, że przy tym jest też ogrom pracy. Połowa załogi to Polacy. Druga połowa – cudzoziemcy. Z bardzo różnych krajów, czasem dalekich i egzotycznych.
Zanim wejdzie się do szklarni, trzeba przejść przez strefę czystości: założyć biały fartuch, na buty - jednorazowe ochraniacze z grubej folii. No i koniecznie zdezynfekować ręce. Tam, gdzie są rozsady, nie mają prawa dostać się żadne bakterie z zewnątrz.
I po chwili znajdujemy się w hali tak wielkiej, że aż zapiera dech.
Patrzę w prawo – i ledwie widzę koniec szklarni. W lewo – to samo. Nasz przewodnik wyjaśnia, że odległości po bokach to ponad 100 metrów w obie strony. Czyli jak dwa Stadiony Narodowe. – Jakby Jerzy Dudek stanął tam na końcu, to może tu do nas by piłkę dokopał – zastanawia się pan Przemek. A ja patrzę przed siebie, że przed nami do zwiedzenia jest jeszcze kilkanaście takich podwójnych Stadionów Narodowych. W sumie ponad 20 hektarów szklarni.
Z miejsca na miejsce
I w każdej hali, gdzie okiem sięgnąć, pomidorowe rozsady. W pierwszej hali jeszcze niziutkie. W każdej kolejnej coraz wyższe. A pomiędzy halami raz po raz kursują wózki, które przewożą rozsady do miejsc z takim nasłonecznieniem i temperaturą, która odpowiada etapowi rozwoju danej rośliny.
Zaczyna się od wysiewu, szczepienia podkładki z odmianami szlachetnymi, pikowania. W kolejnych etapach rozsady rosną, są pielęgnowane, doświetlane. Przenoszone z hali do hali.
Gdyby wzrastały tylko w jednym miejscu, z tą samą wilgotnością czy temperaturą, to by zdziczały. Aż w końcu gotowe są do sprzedaży.
Ale zanim dorosną, nasłuchają się muzyki. Tak, w każdej hali gra radio. Skocznie, od czasu do czasu z jakąś piosenką disco polo. - Roślinom to bez różnicy, ale pracownikom lepiej się pracuje, jak coś gra - wyjaśnia pracownik nadzoru.
I tłumaczy, że teraz jeszcze do marca w halach będzie rosła “szklarniówka”, potem zacznie się “gruntówka”. I tak okrągły rok.
Mieszkańcy Sarnowa raczej nie narzekają na jasne sąsiedztwo z ulicy Jasnej. Mówią, że przez lata się przyzwyczaili. Jak przeszkadza, to zaciągają w oknach rolety i po sprawie. Generalnie to nawet doceniają fakt, że bez problemu trafią do domu. I latarnie niepotrzebne.
Kołyszemy do snu
A poza tym to nie jest tak, że światło ze szklarni świeci okrągłą dobę. Przynajmniej nie ze wszystkich szklarni. Ogórki, owszem, potrzebują więcej doświetlania. Ale w tym gospodarstwie to pomidory stanowią znacznie większą część produkcji. A pomidory na noc “kołysane są do snu”.
– Rośliny muszą mieć warunki wzrostu zbliżone do naturalnych. W naturze przecież słońce nie świeci całą dobę – tłumaczy pan Przemek. W styczniowy wieczór cykl rozwoju rozsad jest taki, że “słońce” gaśnie o godzinie 20.00. I wtedy też znika łuna nad Sarnowem.
Nie z tej ziemi
Ile to jest ponad 20 hektarów terenu? Mieszczuchowi trudno to sobie wyobrazić, dodając w myślach stadion do stadionu. Trudno nawet to objąć wyobraźnią osobie, która te potężne hale widziała od środka. Dopiero widok z zewnątrz, z góry, daje pojęcie, jak ogromna jest to przestrzeń.
Aby objąć aparatem tę przestrzeń, nasz fotograf wdrapał się po drabince na specjalny szklarniany bufor. Bijące w górę światło ze szklarń jest bardzo mocne.
A i tak na dachach rozciągnięte są kurtyny. Nie, nie po to, by ograniczyć emisję światła na zewnątrz - te kurtyny zaciągane są po to, aby w chłodne dni nie uciekało ze szklarni ciepło.
– Przy takich powierzchniach szklarni to już w grę właściwie tylko wchodzą duże markety – przyznaje Anna Mularska, pytana o to, gdzie można kupić warzywa z Gospodarstwa Mularski. Natomiast jeżeli chodzi o rozsady to większa część produkcji trafia do producentów z Polski, choć sporo idzie też na eksport – np. na Litwę, Łotwę, do Estonii czy Holandii.