Wszyscy są jak jedna kropla wody. Bardziej podobni do ojca. Atak klonów: ciemne włosy, zadarte noski, brązowe oczy. Nie ma sprawiedliwości. W końcu to matka dziewięć miesięcy pod sercem nosiła każde dziecko z tej sześcioosobowej gromadki. To ona z nimi zostaje, gdy ojciec wychodzi rano do pracy. To ona przerwała swoją pracę zawodową, by na kilka etatów zatrudnić się przy dzieciach.
W dwuosobowym wózku, który pcha spod kościoła w stronę samochodu, widać jedną różową czapeczkę. Trafiła się dziewczynka! – Nie, nie planowaliśmy mieć tyle dzieci – szczerze uśmiecha się brunetka w średnim wieku. – To samo wychodzi – dodaje jej mąż. Dwukrotnie trafił im się złoty strzał – bliźniaki. Sami też pochodzą z wielodzietnych rodzin – mieli po pięcioro rodzeństwa. – Tutaj zawsze ludzie mieli tyle dzieci – mówi głowa rodziny. Ale przyznaje, że teraz łatwiej im się żyje z tak liczną gromadką niż przed laty ich rodzicom. – 500+ sporo ułatwia, choć nie wystarcza – zastrzega kobieta. Rozmowę przerywa płacz jej córki. Pozują do zdjęcia i pędem wsiadają do samochodu wielkości małego busa. Takie na sierakowickich drogach często się mijają.
Kaszubska duma płodności
Godzina z hakiem z Gdańska, prawie pięć z Warszawy i jesteśmy w Szwajcarii Kaszubskiej. Przy wjeździe do gminy dumnie stoi tablica z polską i kaszubską nazwą: Sierakowice i Serakòjce. To wieś na Kaszubach, której niejedno miasto mogłoby pozazdrościć ołtarza papieskiego, Ronda 100-lecia Niepodległości Polski, nowoczesnego ośrodka zdrowia, boisk, szkół, przedszkoli, długich kolejek w sklepach czy korków w centrum. Przeważnie stoją w nich dobre samochody.
A na chodnikach wzdłuż głównej ulicy – Lęborskiej – wózkami wyprzedzają się matki. Niektóre dodatkowo dźwigają ciążowe brzuszki, inne za rękę prowadzą mniejsze dzieci. Po wsi kursują do południa. Zajeżdżają do sklepów (jest ich ponad 200), również do tych z ciuszkami dla maluchów, zahaczają o Biedronkę, przed którą mieszkańcy tak bardzo się bronili. Potem znikają z centrum i odbierają ze szkół starsze pociechy. Gotują obiady, odrabiają z nimi lekcje i pilnują, by płomień ogniska domowego nie zgasł. Po 17:00 na próżno szukać żywego ducha w centrum tej wsi. Ulice pustoszeją, jakby ktoś wydał komunikat, że właśnie zbliża się tsunami.
Bo wszystko tu kręci się wokół dzieci: inwestycje (właśnie kończą budować przedszkole za prawie 10 milionów złotych), sklepy (naliczyliśmy przynajmniej trzy z odzieżą i kolejne z zabawkami dla dzieci). – Jest zapotrzebowanie na dziecięce ciuszki, da się z tego wyżyć, nie powiem – uśmiecha się jedna z ekspedientek.
W Sierakowicach (ponad 19 tys. mieszkańców) ludzie pękają z dumy, że tak bardzo zawyżają statystyki dzietności. Przyrost naturalny jest tu o 13 razy wyższy niż średnia krajowa. Wójt Tadeusz Kobiela chwali się, że w jego gminie klasyczny model rodziny to 2+4. Podobnie jest w innych częściach powiatu kartuskiego. – Nasze gminy na Kaszubach “pracują” na ten wspaniały wskaźnik, co jest przedmiotem zazdrości. Na Kaszubach od zawsze rodzina to było dobro samo w sobie, bezdyskusyjne dobro. A mieć dużo dzieci, to mieć dobro wokół siebie – mówi nam Kobiela, który od 28 lat nikomu nie oddał fotela wójta gminy.
Włodarze reklamują Sierakowice jako “krainę miłości”, w której “chce się żyć”. I do której młodzi chętnie wracają po studiach, budują domy i płodzą potomstwo. Nikogo tu nie dziwi matka, która urodziła dziesięcioro dzieci, ale taka, która wydała na świat tylko jedno. – Statystyki “nakręca” tylko część mieszkańców, a reszta płodzi w normie. Czyli po dwoje, troje, no ewentualnie – czworo – słyszę w sklepie.
Dzieci z 500+
Mieszkańcy Sierakowic z prokreacją nigdy nie mieli kłopotu. Niektórzy wytłumaczenia tak dużej dzietności szukają w powietrzu, inni w gasnącym świetle, jeszcze inni powtarzają, że swoje robi przywiązanie do religii. – Tradycja nakazywała mieć sporo dzieci – tłumaczy wójt. – To wynika z postawy życiowej. Ludzie chyba rozumieją, że przyszłość to młodzi. To jest przekazywane z pokolenia na pokolenie – przekonuje mieszkanka gminy. – Od lat jest tu zakorzeniona wiara i tutaj ludzie chodzą do Kościoła – tłumaczy Mirosław Myszka, ojciec sześciorga dzieci.
Ale ostatnio – od kiedy wprowadzono rządowy program “500+” – w Sierakowicach jakby nabrali jeszcze większej ochoty na miłość. W 2017 roku padł rekord – w gminie, która liczy niewiele ponad 19 tysięcy mieszkańców, urodziło się 404 dzieci. To najwięcej od 1990 roku, gdy wójt zaczął zapisywać, ile nowych mieszkańców przychodzi i ilu odchodzi z tego świata. I tak: w 2015 roku gmina powiększyła się o 344 osoby, rok wcześniej o jedno mniej, rok później – o 14 więcej.
Sami mieszkańcy widzą, że rządowy program sprzyja prokreacji. – 500+ działa. Moje koleżanki miały po jednym dziecku, a teraz po troje. To zawsze pomoże – mówi młoda dziewczyna spotkana pod urzędem gminy.
– Wszem i wobec wszyscy bezczelnie mówią, że to wynika z 500+, ale sądzę, że nasza miejscowość stwarza taką gamę rozwoju dla młodych ludzi, że ciągną tu zewsząd. Budują się, zamieszkują, a młodzi ludzie to dzieci – mówi nam nauczycielka z Sierakowic. Ale dodaje, że gołym okiem zauważa efekty 500+ w sklepach czy szkołach. – Młode mamy kupują na pewno więcej produktów dla dzieci. Uczniowie są wyposażeni we wszystko, czego potrzeba. Kiedyś tego nie było. Sama jestem nauczycielem i nie ma problemu, żeby zebrać na jakąś składkę. Nie ma też problemów z wyjazdem na wycieczki, a kiedyś był. W naszej wsi mamy w tej chwili dwie szkoły podstawowe – tłumaczy nauczycielka.
– Widzimy po wskaźnikach, że 500+ było ważnym przyczynkiem do prokreacji. Ludzie zauważyli, że mogą sobie pozwolić żyć w godnych warunkach. I wraca się do modelu tradycyjnego – mówi Tadeusz Kobiela.
Politycy chwalą, ale niewiele dorzucają
Wielu polityków postanowiło spić śmietankę sukcesu rozpłodowego mieszkańców Sierakowic. I rządzący wskazują na tę gminę jako najlepszy przykład działania rządowego programu 500+. Była premier Beata Szydło zaproponowała nawet, żeby ściągnąć do miejscowości polityków i zorganizować w niej jedno z posiedzeń Komitetu Społecznego Rady Ministrów. Jarosław Sellin chciał wykonać studium przypadku Sierakowic i postawił nawet tezę, że wzrost dzietności idzie tu w parze z przedsiębiorczością mieszkańców.

Tadeusz Kobiela, wójt Sierakowic.
O tych pomysłach słyszeli też w samych Sierakowicach. – Ale później sprawa ucichła. Natomiast my jesteśmy otwarci. Jeśli zaistniałaby taka potrzeba, to bardzo chętnie byśmy tych polityków ugościli – deklaruje Tadeusz Kobiela. Dla wójta to szczególnie ważne. Tylko w 2017 roku z programu 500+ do portfeli mieszkańców Sierakowic trafiło 23 miliony złotych, ale dla gminy to “puste pieniądze”. Bo Ministerstwo Finansów o ponad dwa miliony obcięło subwencję.
– Skoro nasze inwestycje zdominowane są demografią, to znakomita większość środków idzie na zabezpieczenie potrzeb tej dziatwy. Przykładem niech będą przedszkola, sale gimnastyczne, boiska – wylicza wójt. Ubolewa, że każdy chętnie chwali się sukcesem Sierakowic, ale gmina pomocy z rządu ma niewielką. – Powinniśmy mieć wsparcie u decydentów, którzy naszym krajem rządzą – dodaje z nadzieją.
Pięć dziewczyn i jeden chłopiec
Już wcześniej do wsi zjeżdżały pielgrzymki polityków. – Sierakowice dają wzorzec godny naśladowania – chwalił wielodzietne rodziny w 2015 roku prezydent Bronisław Komorowski. Chwilę wcześniej gościł na obiedzie u Agnieszki i Mirosława Myszków, którzy spłodzili szóstkę dzieci. Do dziś zdjęcie z tej wizyty zajmuje honorowe miejsce w ich dużym domu.
To dopiero było wydarzenie: ludzie w krzakach wyglądali prezydenta, a ile stresu. Obiad trzeba było ugotować dla tylu osób. Agnieszka poprosiła o pomoc mamę, teściową i siostrę. Zaserwowały rosół, ryż z białym sosem, mięso gotowane, zraziki wołowe, gołąbki. Miło było, choć spotkanie trwało może 20 minut.
Z Agnieszką i Mirosławem na prezydenta oczekiwała ich gromadka dzieci: Zuzanna, Magdalena, Maciej, Alicja, Matylda i Blanka. Do dziś w sieci można znaleźć zdjęcia rodziny, która przed drzwiami eleganckiego domu wita prezydenta wraz z małżonką. Jesteśmy tu trzy lata później. Niewiele się zmieniło, tylko dzieci urosły.

Rodzina Myszków w komplecie: rodzice, pięć córek i syn.
W domu pachnie świeżo upieczonymi goframi. Dzieci smarują je dżemem i jedzą w kuchni. Siadamy w salonie przy długim stole. To tutaj zwykle wszyscy odrabiają lekcje. – Planowaliśmy mieć pięcioro dzieci. Region nie miał tutaj żadnego wpływu – zastrzega Agnieszka. Ona miała pięcioro rodzeństwa, Mirosław tylko dwoje.
– Siostra wyjechała do szkoły, brat był o dwa lata młodszy, więc ja byłem trochę jak jedynak. Od czasu naszego narzeczeństwa prawie codziennie bywałem u żony i tam zawsze coś się działo. Oni prowadzili taki otwarty dom. Jak już nasze plany zaczęły się krystalizować, to stwierdziliśmy, że chcemy mieć dużą rodzinę. Wydaje nam się, że życie wtedy jest o wiele bogatsze, przyjemniejsze – opowiada.
A – jak dodaje – i dzieci są zadowolone, że mają rodzeństwo. – Taaaak – odpowiadają jednym chórem. Zdania są podzielone, gdy pytam, czy chciałyby więcej sióstr albo braci.
Ich rodzice za to są zgodni: nie planują kolejnego potomstwa. Na początku w wychowaniu dzieci pomagała rodzina. – Przez wiele lat mieszkaliśmy w domu wielopokoleniowym, żyła tam moja babcia, rodzice, my i dzieci. To była wtedy duża pomoc – mówi Mirosław. Ale gdy na świecie pojawiały się kolejne dzieci, postanowili wziąć kredyt i zbudować własne gniazdo. Każde z dzieci ma swój pokój.

Agnieszka od 15 lat opiekuje się dziećmi.
Życie Agnieszki kręci się wokół dzieci. Budzik nastawia na 5:20. Najpierw śniadanie, potem rozwozi je do szkół. – Wracam do domu, trochę ogarnę mieszkanie i mam chwilę dla siebie. Po 1,5-2 godzinach zbieram dzieci – mówi. Potem zawozi je na zajęcia dodatkowe: do szkoły muzycznej, na angielski, do kościoła (Maciej jest ministrantem, dziewczynki należą do scholi).
– Czasami nam wypominają, że nie mają czasu na zabawę – dodaje Agnieszka. Już jej się tęskni za pracą. – W domu siedzę od 15 lat – wylicza. Dokładnie tyle ma ich najstarsza córka.
– To, że Agnieszka zostanie z dziećmi w domu, było naszą wspólną decyzją. Skoro już nam się tak poszczęściło z tymi dziećmi, to stwierdziliśmy, że póki to najmłodsze nie pójdzie do szkoły podstawowej, to tak podzielimy obowiązki, że ja chodzę do pracy, a żona ma pracę w domu. I myślę, że to już niedługo się zmieni – mówi Mirosław.
Co jest największym wyzwaniem, kiedy ma się tak liczną rodzinę? – Jest problem z gotowaniem – jest jedna taka, co nie jada mięsa, drugi jest taki, co nie je prawie nic oprócz hot-dogów i pizzy – żartuje Agnieszka, patrząc na dzieci. – I frytek – dopowiada jedna z młodszych dziewczynek.

Mirosław Myszka i jedna z jego pięciu córek.
Problem był też z transportem. – Mamy samochód ośmioosobowy. Jest duży wybór w siedmioosobowych, ale ten nasz to już właściwie dostawczy – precyzuje Mirosław. To tym autem co roku jeżdżą na wakacje. – Najdalej byliśmy na Słowacji – słyszę. A czy jest szansa na wspólny wyjazd rodziców? – Razem byli w Brazylii – odpowiada jedna z córek. – W jakiej Brazylii? W Barcelonie – poprawia ją mama.
– Nie oglądamy telewizji. Wydaje nam się że byłoby to awykonalne, gdyby każdy chciał oglądać coś innego – dorzuca do listy problemów dużej rodziny Mirosław.
Myszków do prokreacji nie zachęciło 500+, najmłodsze ich dziecko ma sześć lat. – Cieszymy się, bo korzystamy z tego programu, mamy dodatkowe środki – mówi Mirosław. I dodaje: – Tutaj w gminie ta dzietność nikogo nie zaskakuje, ale jak jadę gdzieś dalej to jest tak: “a to ten, który ma tyle dzieci”. Często koledzy mnie reklamują w taki żartobliwy sposób. Ale myślę, że my nie jesteśmy przykładem działania 500+. My po prostu chcieliśmy mieć dużą rodzinę – zaznacza.
Siedmiu chłopców i trzy dziewczynki
Toruńczakowie – wielodzietna rodzina z Załakowa (Załkòwò) – też mieli okazję spotkać prezydenta Bronisław Komorowskiego. Ba, nawet odebrali z jego rąk Złoty Krzyż Zasług. W 2014 roku zaprosił ich do Pałacu Prezydenckiego i podziękował za trud, jaki wkładają w wychowanie przyszłych pokoleń. Dzieci Toruńczaków do dziś wspominają ten wyjazd do Warszawy. – Najlepsza wycieczka – mówi jeden z nich. W ich domu, nad kuchennym stołem, wisi zdjęcie całej rodziny w towarzystwie Bronisława Komorowskiego. Na środku para prezydencka, po prawej Bożena i Ryszard z młodszymi dziećmi, po ich lewej – te starsze i jeden syn z partnerką.
Wspomnienia pozostały, ale odznaczenie było tylko symboliczne. – Żeby coś za tym szło, jakaś koperta... Szczerze mówiąc dostaliśmy parę gadżetów, potem byłem w Lubaniu na targach i dostałem więcej gadżetów niż u prezydenta – żali się Ryszard. Później Toruńczaków odznaczono tytułem “Perła dla Życia”. Wreszcie na świat wydali dziesięcioro dzieci: siedmiu chłopców i trzy dziewczynki. Najstarszy dziś ma 28 lat, najmłodszy – osiem.
Załakowo, parę kilometrów od Sierakowic. Kilka domów na krzyż. Sołtys mieszka w tym niskim z czerwonej cegły – wskazują bawiące się dziewczynki. Przed gospodarstwem Toruńczaków kręcą się psy i koty. Rysiek to człowiek orkiestra, a telefon w jego rękach nie przestaje dzwonić. Wreszcie sporo ma na głowie: od lat jest sołtysem, radnym, prowadzi swoją firmę i gospodarstwo. W taki sposób zarabiał na dwunastoosobowa rodzinę. Bo teraz na jego utrzymaniu została tylko piątka. Ciężko pojąć, jak się pomieścili w tym niewielkim domu aż w czternaście osób. – Mamy trzy pokoje, w czwartym babka z dziadkiem mieszka. No i do tego kuchnia i łazienka – opowiada Ryszard.
W domu nigdy się nie przelewało, ale ani Bożena, ani Ryszard pod drzwiami opieki nie stali. Teraz jest im lżej. Pięcioro dzieci poszło na swoje. A na ich utrzymaniu została najmłodsza piątka. – Starsze pracują, pozakładali swoje rodziny. Ten chłopak, który jest w szpitalu, brał udział w mistrzostwach świata w żeglarstwie, w mistrzostwach Polski zajął czwarte miejsce – chwali się Ryszard.
Jego żona w kuchni parzy kawę. Za chwilę przynosi ją jeden z synów. Siadamy przy stole. Skromne, wysprzątane mieszkanie. W rogu pokoju stoi kaflowy piec, a na nim domowników strzeże figurka Matki Boskiej. Przez szyby gabloty widać równiutko poukładane szklanki. Na meblościance alkohole, które rodzice dostali w prezencie na różne okazje. – Mówi się, że wielodzietna rodzina, to patologiczna rodzina. Ale kto miałby czas siedzieć nad kieliszkiem, a kolejnego dnia być chorym? – pyta Ryszard. Na kanapie za jego plecami siedzi trzech synów, to najmłodsi, którzy akurat mają wolne od szkoły, bo w Kościele rekolekcje.
Nad ich główkami wisi zdjęcie całej rodziny. Okazją do jego zrobienia była komunia. Najmłodszego Rafałka mama jeszcze wtedy woziła w wózku, dlatego sprytny fotograf dokleił go w Photoshopie. I to w takiej pozycji, że wygląda jakby maluch stał.
Toruńczakowie chcieli mieć dużą rodzinę – planowali pięcioro dzieci. – Od dawna tutaj u nas czworo albo pięcioro dzieci to norma. Ja się wywodzę z rodziny, w której było siedmioro dzieci, żona – czworo. Żeśmy się śmiali, że siedem plus cztery to jedenaście. To jednego dziecka nam braknie. Już nie planujemy, wnuki mamy – mówi Ryszard.
– Tak dużo rodzeństwa w klasie nie ma nikt – odpowiada jeden z chłopców.– W szkole to my jesteśmy największą rodziną wielodzietną – dodaje drugi.– Kreffci ile mają? Dziewięcioro? A Karpiński ile ma? Ośmioro? – dopytuje ich ojciec.– Siedmioro albo ośmioro – mówi niepewny swego 12-latek.
Bożena niewiele mówi. To mąż odpowiada na większość pytań. A to z nią chcemy porozmawiać. Jest prawdziwą siłaczką. W sumie w ciąży chodziła prawie przez prawie 8 lat, średnio zachodziła co dwa lata. Nikt jej specjalnie w wychowaniu dzieci nie pomagał. Powtarza, że dawała sobie radę ze wszystkim, bo dobrze umiała się zorganizować.
– Starsi pilnowali młodszych, jak na przykład szłam do chlewu czy coś musiałam zrobić – mówi. W ich domu stoją dwie pralki, dwie lodówki, dwie zamrażarki. Czasami Bożena gotuje na dwóch kuchenkach. – Na śniadanie zjedzą dwa bochenki chleba – odpowiada Bożena.
– Ale konkretnie jedzą – kiełbasę – nie byle co – natychmiast, dopowiada Rysiek. Bożena dziwi się, kiedy pytam, czy ma problem, żeby gotować dla dwunastoosobowej rodziny. Mówi, że nie umiałaby dla dwóch osób.
Całe życie poświęciła dzieciom, a i jeszcze pomagała w gospodarstwie. – Nie pracowałam nigdzie, tylko w domu – mówi Bożena. Ale za to intensywnie. – Mało tego, że zajmowała się dziećmi, to i jeszcze chlewem, oborą. Musieliśmy pracować, żeby na chleb było – chwali żonę Rysiek. – Nie ma nic za darmo – dopowiada Bożena i tuli najmłodszego syna – Rafałka, największego pieszczocha.

Rodzina Toruńczaków w swoim domu w Załakowie.
– Dzieci były, więc nie było wyjścia: trzeba było być zaradnym. Ja nie lubię stać pod drzwiami GOPS-u, sami mamy małą firmę – ciągnie Rysiek. Najgorzej było jak zbliżał się wrzesień i początek szkoły. Bożena nie chciała naraz wszystkich pieniędzy wydać, więc zeszyty kupowała już w czerwcu.
Tak samo z ciuchami. Nie mieli co liczyć na to, że jedno dziecko po drugim coś ponosi. – Na nich to się wszystko pali. Przewrócą się i już dziura, trzeba kupić nowe – rozkręca się trochę Bożena. Teraz trochę pomaga 500+. Ale Bożena rozkłada ręce i powtarza, że w sumie to na jedno wychodzi, bo wszystko w sklepach poszło w górę. – I nic nam nie zostaje. Większą połowę wychowaliśmy bez 500+ – mówi z dumą.
Bożenie i Ryśkowi czasami się udawało znaleźć trochę czasu dla siebie i gdzieś wyjechać. Na 25-lecie ślubu dzieci wysłały ich do sanatorium w Krakowie. – Dzieci wtedy zostały z tymi starszymi albo z dziadkami. Nie można przecież ich tak samych zostawić, no i gospodarstwo – nie wywieszę przecież świniom karteczki, że mam wolny weekend – żartuje Rysiek.
– Dzieci przywożą wnuki. Żona jeszcze dorabia jako babka na pół etatu, wnuczki bawi – śmieje się Rysiek, gdy w kuchni pojawia się ich córka z dziesięciomiesięcznym synem na rękach. Głaszcze po główce pierworodnego, całuje w czoło. I zastrzega: – Ja tak licznej rodziny nie planuję, ale trójkę chcę mieć.
Daria Różańska
Stefan Ronisz
Autorzy artykułu:
Podobają Ci się moje artykuły?
Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Sprawdź, jak to działaKwota napiwku
