naTemat extra
Gra w życie. Przez tydzień żyliśmy z uchodźcami
Wszyscy dziwią się i wytykają uchodźcom, że każdy z nich ma dobrego i sprawnego smartfona z internetem. „To gdzie ta bieda i problemy” – pytają ironicznie. Po tym tygodniu przekonaliśmy się, że uchodźcy po prostu dobre smartfony mieć muszą. To ich całe życie. Mają w nim swoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. I właśnie dlatego pierwszą rzeczą, którą robią chorwackie służby po ich złapaniu, jest niszczenie telefonów. Dopiero potem zaczyna się bicie.
Na czym polega "gra"?
Rahim, Mohammad i Hamid stoją pośrodku prowizorycznego obozowiska, gdzie żegnają ich bliscy. To ostatnie przygotowania i sprawdzanie sprzętu przed wyjściem w „dżunglę” na „grę”. Obok jest kilka podobnych grupek. Maksymalnie kilkuosobowe, bo im większe, tym większe ryzyko, że łatwiej zostaną złapani. A wtedy nie jest dobrze.

Fot. Maciej Stanik / Tuż przed granicą z Chorwacją.
Oni jeszcze nie wiedzą, że najprawdopodobniej za kilkanaście godzin lub kilka dni wrócą tutaj w zupełnie innym stanie. Będą poturbowani, pobici, okradzeni z pieniędzy. Ich rzeczy będą zniszczone, a telefony rozbite. Nie uda im się na stałe nielegalnie przekroczyć granicy – wpadną w ręce chorwackich pograniczników i policjantów.
To jednak nikogo nie zniechęca. Zanim z powrotem doprowadzą się do stanu używalności i jako-tako wykurują, niedaleko ich „namiotów” kolejni śmiałkowie będą szykować się do rozpoczęcia swojej „gry” i wyjścia do „dżungli”. Każdego dnia z obozu wychodzą kolejne grupki. Patrzymy na ich twarze i oczami wyobraźni widzimy, że przecież to mógł być nasz ojciec, matka, brat, wujek, dziadek, siostra, córka, syn.

Fot. Maciej Stanik / Ostatnie pożegnanie, nie wiadomo kiedy i czy w ogóle jeszcze się zobaczą.
Przygotowania są poważne, bo żaden z nich nie wie, jaki będzie finał „gry”. Czy pokona kilka, kilkadziesiąt czy może kilkaset kilometrów. Czy złapią go tuż za płotem, czy może dopiero za kilka dni pod granicą na Słowenii? A może już na Słowenii? Szybka wymiana doświadczeń i w drogę. W poszukiwaniu szczęścia i gonieniu marzeń o zachodzie Europy. I koło się zamyka.

Fot. Maciej Stanik / Po stronie bośniackiej migranci nie muszą się chować.
„Gra” (the game – ang., bo tak sami to nazywają) to dla nich codzienna gra – dosłownie i w przenośni – w kotka i myszkę ze służbami pilnującymi chorwacko-bośniackiej granicy. „Dżungla” (jungle – ang.) to z kolei okoliczne lasy. To istotne dlatego, że tylko w “dżungli” mogą się przemieszczać.
Nadrabiają masę kilometrów, by nie wyjść na publiczne drogi czy wsie. To właśnie do dżungli wychodzą każdego dnia, żeby „grać” w grę. Z tą różnicą, że tutaj mają tylko jedno życie i o swoje przyszłe życie grają. Tygodniowo z granicy wraca (a raczej jest “wracanych”) 50-100 osób. Ile próbuje przejść? Ilu się to udało? Tego nie wiadomo.

Fot. Maciej Stanik / To Google Mapsy często ratują sytuację podczas wędrówki.
Tylko i aż trzy kilometry
Velika Kladuša (Wielka Kladusza) to niewielka, kilkunastotysięczna mieścina w Bośni i Hercegowinie. A właściwie to na jej krańcu, bo pierwsza chorwacka miejscowość jest położona zaledwie 3 kilometry dalej. W teorii 45-minutowy spacer wolnym tempem. W praktyce wykańczająca przeprawa, którą trzeba zaplanować, bo na trasie stoi chorwacko-bośniacka granica. To postawiony niedawno płot z kolczastym drutem, a momentami zwykły las i łąki. I właśnie tam swojego szczęścia szukają „gracze”.

Fot. Maciej Stanik / Tak wyglądają namioty w Velikej Kladušy
Velika Kladuša jest położona godzinę drogi samochodem od większego miasta Bihać. To tam znajduje się dużo większy, bo kilkutysięczny obóz dla uchodźców. Budynek starej fabryki został zaanektowany na potrzeby uchodźców. Setki ludzi śpią na podłogach lub materacach. Po 30 w „pokoju”. Ci, dla których w środku nie starczyło miejsca, koczują w namiotach tuż obok. Obóz w Bihaću jest bardziej „cywilizowany”, pomaga w nim Czerwony Krzyż i inne organizacje pozarządowe.

Fot. Maciej Stanik / To jeden z "pokoi" w obozie w Bihaću.
Migrantów jest tam już tak dużo, że niedawno mieszkańcy
zaczęli oficjalnie protestować. Uchodźcy zjeżdżają tam dosłownie autobusami i zalewają miasto. Rok temu było ich „zaledwie” około tysiąca. W tym jest to już dziewięć razy więcej! To dane z organizacji pozarządowej No Name Kitchen, która zajmuje się pomaganiem uchodźcom na miejscu.
Bośnia i Hercegowina jest dla nich ostatnim przystankiem przed granicą Unii Europejskiej. Dalej czeka już Chorwacja, ale żeby tam trafić, trzeba wygrać w grę. A ta bardzo często kończy się wykopaniem migrantów z powrotem do Bośni.

Fot. Maciej Stanik / W Velikej Kladušy mieszka ok. 400 migrantów.
Nikt z pograniczników nie zadaje sobie trudu z odwożeniem do obozu. Wyrzucają ich po prostu po stronie bośniackiej. I między innymi z tego powodu kolejny mini obóz zaczął tworzyć się w Velikej Kladušy. Obecnie mieszka tam około 400 osób. Choć słowo mieszka jest zdecydowanie na wyrost. Lepiej pasuje „przebywa”.
W jak wegetacja
Mało co tak dobrze oddaje definicję słowa “prowizoryczny”, jak ten obóz. Gdzieś da się zauważyć normalne namiociki, ale to głównie improwizowane „mieszkania” zbudowane z czarnej folii i desek. Obok są prysznice, a na miejsce każdego dnia mniej więcej o tej samej porze przyjeżdżają organizacje pozarządowe z jedzeniem. Obóz znajduje się w pobliżu dworca autobusowego, co nie jest bez znaczenia. To dzięki niemu można szybko dotrzeć do Bihaću lub innych miejscowości, skąd łatwo zacząć próbę ataku przejścia przez granicę.

Fot. Maciej Stanik / W obozach nie brakuje też rodzin z dziećmi. Nawet tymi najmniejszymi.
Do Velikej Kladušy docieramy późnym południem. Oprócz naTemat była tam wspólnie z nami ekipa “Guardiana”. Nasz nocleg jest w centrum, zaledwie parę minut spaceru od obozu. Już tam w oczy rzucają się spore ilości migrantów. Są wszędzie w centrum: w parkach, na ławkach, na skwerach. I już po chwili zderzyliśmy się ze stereotypem.
Nikt, ale to absolutnie nikt z nich do nas nie podchodził. Mimo że żyją w nędznych warunkach, nie nagabywali nas, nie prosili o pieniądze, nie zaczepiali. No może z wyjątkiem dzieci, ale to przecież dzieci. Dodają kolorytu i trochę uśmiechu na twarzy starszych uchodźców. Ci bawią się nawet z obcymi maluchami, byle tylko czymś się zająć. Rodzice wtedy mogą odpocząć.

Fot. Maciej Stanik / Dorośli często bawią się z obcymi dziećmi, by zająć czas, a rodzice mogli odpocząć.
Zanim weszliśmy do obozu, skontaktowaliśmy się z jedną z organizacji pozarządowych, która tam pomaga. Oczywiste było, że do samego obozu nie możemy wejść z ulicy i urządzić sobie dzienikarsko-fotograficznego safari. Pierwszy dzień spędziliśmy właściwie tylko na rozmowach, bez żadnych zdjęć.

Fot. Maciej Stanik / Ogniska i telefony – to można zobaczyć na każdym kroku.
Wchodząc do obozu, pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to… ogniska. Stoją przed co drugim „namiotem”. Wbrew pozorom nie służą ogrzewaniu, na miejscu panuje straszliwy upał. To prowizoryczne (znów to słowo!) kuchnie. Racje żywnościowe, które dostarczają organizacje pozarządowe, nie są wystarczające. To głównie fasola, sos pomidorowy, makaron i kawałek mięsa. Przynajmniej tak było podczas „naszego” tygodnia. Największe porcje dostają rodziny.
Z pomocą przychodzi pobliskie, gigantyczne pole kukurydzy. W ogniskach wszyscy pieką właśnie ją. To tam podstawowy suplement codziennej diety.

Fot. Maciej Stanik / Kukurydza z pobliskiego pola ratuje im życie.
Najważniejszy jest smartfon
Kilka obiadów zjedliśmy wspólnie. Na wszystkie zostaliśmy serdecznie zaproszeni. Jedliśmy razem i wspomnianą fasolę, i kukurydzę. Na pęczki. Ogniska dają także trochę światła, bo gdy nadchodzi zmierzch, generator prądu włącza się na godzinę-półtorej. Wszyscy się cieszą, ale wcale nie z powodu światła. To jeden z tych momentów, w których mogą podładować telefony i powerbanki. Zbiegają się ze wszystkich stron i podpinają do gniazdek. W końcu telefon to wszystko.

Fot. Maciej Stanik / Żywność dowożą organizacje pozarządowe.
Jest tam ich przeszłość, czyli zdjęcia z domu lub tego, co z niego zostało. Kontaktują się z rodzinami, na Facebooku, Messengerze, Skype. Często to cała rodzina zrzuca się na wyjazd jednego członka, by mógł pomagać im z drugiego końca świata. Telefon to także teraźniejszość, bo jest jedyną rozrywką podczas całodziennej wegetacji. I przyszłość, bo dzięki niemu włączają Google Mapsy i mogą iść ku upragnionej Europie.

Fot. Maciej Stanik / Absolutna podstawa: naładowany smartfon i powerbanki.
Syryjczycy, Irańczycy, Afgańczycy, Pakistańczycy. Głównie takich narodowości migrantów spotkaliśmy na miejscu, najwięcej – z oczywistych powodów – było tych pierwszych. Obóz w Velikej Kladušy powstał, jako drugi obok tego w Bihaću, nie tylko ze względów logistycznych. Ich „mieszkańcy” przyznają, że nie wszystkie narodowości do końca się między sobą lubią, a to pozwala unikać im niepotrzebnych konfliktów.
Ludzkie dramaty
Jeden z dwudziestoparoletnich Syryjczyków mówi wprost, że musiał uciekać, bo na miejscu po prostu nic na niego nie czeka. Jego cała rodzina zginęła, został sam, więc nie miał już nic do stracenia. W Syrii pracował jako weterynarz.

Fot. Maciej Stanik / Jest sporo muzułmanów, ale nie brakuje też chrześcijan.
Chwilę później poznajemy starszego Irańczyka, który w przeszłości był bardzo zamożnym człowiekiem w Iranie. Był, bo stracił wszystkie pieniądze. Pozostałością z dawnych czasów są jedynie wspomnienia.
Był też Afgańczyk, którego ojciec pracował przez całe życie jako oficer afgańskiej armii. Wszystko było dobrze do momentu emerytury. Wtedy rodzina nie była sobie w stanie poradzić i nie miała za co żyć. Rozwiązanie? Ucieczka do Europy. Trafiliśmy też na Algierczyka, w „poprzednim życiu” dziennikarza. Taki historie można mnożyć. Statystycznie w obozach, które widzieliśmy, najwięcej młodych mężczyzn. Potem są rodziny z dziećmi.

Fot. Maciej Stanik / Lwią część czasu pochłania tam najzwyklejsza wegetacja. Ładowanie baterii przed kolejną "grą".
Chorwackie pałki
Rozmawiają chętnie, choć nie zawsze chcą pokazywać twarze czy zdradzać nazwiska. Niezależnie z kim rozmawiamy, w opowieściach przebija się jeden wątek: chorwackie służby. To strażnicy graniczni i policjanci są przeciwnikiem migrantów w „grze”. Ludzie po bośniackiej stronie są raczej pomocni. Przynoszą zabawki, czasem jedzenie. Mówią, że dobrze rozumieją ich położenie. Bośniackie służby też nie robią problemów, w końcu to w ich interesie jest, by uchodźcy zniknęli.

Fot. Maciej Stanik / Tuż przed "grą", ale zaraz po niej.
A tego nie można powiedzieć o ich chorwackich kolegach po fachu. Ci – co oczywiste – bronią swoich granic na wszystkie możliwe sposoby. Dotarcie z obozu do granicy z Chorwacją i jej przekroczenie jest paradoksalnie najłatwiejszym etapem “podróży”. Dopiero wtedy zaczyna się walka o przetrwanie i o to, by nie dać się złapać. Walka, która bardzo często kończy się porażką. Z relacji uchodźców, z którymi rozmawialiśmy, wynika, że scenariusz złapania zazwyczaj jest ten sam.

Fot. Maciej Stanik / Sporo migrantów mówi po angielsku, z niektórymi rozmawialiśmy w ten sposób.
Podjeżdża bus, migranci są wrzucani do środka i wywożeni w stronę Bośni. W międzyczasie są bici, ich pieniądze zabierane, a telefony niszczone. Taki scenariusz przedstawiają nasi rozmówcy i zdejmują koszulki, by pokazać ślady bicia. – To od pałek – mówią.
I tylko pytają: “dlaczego?”.
Pole do „gry” jest gigantyczne. Nie jest tak, że wszyscy łapani są tuż przy granicy. Niektórzy idą lasami (jungle) przez dziesiątki czy setki kilometrów. Robią, co mogą, by unikać normalnych ulic czy wiosek. To prosta droga do złapania. Policja znajduje ich często już przy granicy ze Słowenią. Tutaj historia się powtarza. Do busa, bicie, niszczenie, przejazd do Bośni i bezceremonialne wywalenie... gdzieś. Byle nie w Chorwacji.

Fot. Maciej Stanik / Tak wyglądają telefony po starciu z chorwackimi służbami.
Życie w “dżungli”
Niektórym udaje się dotrzeć nawet do Słowenii. Przekroczenie chorwacko-słoweńskiej granicy nie zmienia jednak wiele. Łapani przez Słoweńców są przekazywani z powrotem Chorwatom, a tam… już dobrze wiecie, jak to wygląda. Prędzej czy później znów lądują z powrotem w Bośni i Hercegowinie. Jeden z Afgańczyków żali się nawet, że został poszczuty psami i pokazuje charakterystyczne blizny.

Fot. Maciej Stanik
Zdarza się, że ktoś na trasie im pomaga. Da trochę wody i jedzenia, wskaże drogę. 39-letni Azam z Afganistanu maszerował z dwójką swoich dzieci przez 13 dni. Z powrotem w obozie był już w ciągu kilku godzin. – Ktoś nas zobaczył, zadzwonił po policję i po kilkunastu minutach byliśmy już na komisariacie. W nocy odwieźli nas z powrotem, wyrzucili w lesie. Musieliśmy znaleźć sami drogę do Velikej Kladušy – opowiada. Biją głównie mężczyzn, ale zdarza, że obrywa się też kobietom.
Niektórzy kończą jeszcze gorzej. Kilka dni temu w przygranicznych lasach znaleziono ciała dwójki migrantów. Nie zdradzono ich narodowości, ani przyczyn śmierci.

Fot. Maciej Stanik / Sygnet na palcu to pozostałość po "starych, dobrych" czasach.
Chorwacja jest członkiem Unii Europejskiej, ale nie Strefy Schengen. Do niej może wejść wkrótce, więc zrozumiałe jest, że próbuje udowodnić, że potrafi dobrze strzec swoich, a co za tym idzie także unijnych, granic.
Brytyjski „Guardian” publikuje stanowisko chorwackiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, z którego wynika, że „policja zawsze przestrzega fundamentalnych praw i godności migrantów”.
Przedstawiciele resortu zwracają też uwagę, że migranci noszą ze sobą broń i sami między sobą zadają sobie takie obrażenia np. przez wewnętrzne konflikty. Przedstawiciele NGO’sów działających na miejscu przyznają, że nie każda historia musi być prawdziwa, ale faktem jest, że codziennie są kolejne.

Fot. Maciej Stanik / W oczekiwaniu na... nawet nie wiadomo do końca co.
Niektórzy mają za sobą 2-3 „gry”, inni po kilkunastu przestali liczyć. Scenariusz za każdym razem się powtarza. Wychodzą „grać” do „dżungli”, gdzie po kilku dniach zostają złapani. Wracają do obozu, patrzą w telefony, wegetują, planują. I po paru dniach znów idąc grać… w życie.
Michał Mańkowski
Maciej Stanik