Widzicie te trzy ostrygi na zdjęciach? Nie tknąłem żadnej. To znaczy tknąłem, ale nie byłem w stanie zmusić się do ich zjedzenia. No way. To jedno z dań podczas food pairing’u, gdzie łączyło się ze sobą nie tak oczywiste smaki. Ostrygi (jako jedyne) mnie pokonały, podobnie jak zrobiłyby to wszystkie inne owoce morza. Na szczęście przez ostatnie dni nie miałem tego problemu z piwem, którego wypiłem chyba najwięcej w swoim życiu.
Ale od początku.
Chcę Wam trochę opowiedzieć o Dublinie, ale nie w sposób stricte przewodnikowy. Opowiem Wam o nim z perspektywy piwa. To właściwie będzie opowieść o piwie i stolicy kraju, z którego wywodzi się – tak, dobrze myślicie – Guinness. Miałem tam okazję spędzić dwa dni na zaproszenie legendarnej marki. I to słowo jest tu jak najbardziej uprawione, bo historia najbardziej znanego stouta na świecie sięga 1833 roku. Ale spokojnie, nie o historii tutaj będzie.
To także mój pierwszy raz w Irlandii, więc mam trochę spostrzeżeń dotyczących kraju, do którego tak chętnie przed laty emigrowali Polacy. A to daje się odczuć do dziś, bo nie było chyba baru, restauracji czy hotelu, w którym nie trafilibyśmy przynajmniej na jednego z rodaków.
Starsi czytelnicy markę Guinness w Polsce mogą już kojarzyć, ale tak naprawdę Guinness mocniej na sklepowe półki wraca dopiero od niedawna.
Mowa dokładnie o wariancie Guinness’a – Draught, królu popularności z kultowych irlandzkich pubów (potwierdzone przez samych Irlandczyków), który w Polsce serwowany jest w nietypowej dla polskiego piwosza wersji. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że sami klienci rozcinają puszkę, by przekonać się, co właściwie jest w środku, a w internecie to jeden z najczęściej poruszanych wątków przy okazji Draught’a?
Mowa o specjalnej technologii zachowania smaku, poprzez umieszczenie w puszce specjalnej kulki (zwanej widgetem) wypełnionej ciekłym azotem. Nie zagłębiając się w fizyczne technikalia tego, jak to działa, efektem tej sztuczki jest powstanie specjalnej piany tuż po otwarciu. Po otwarciu piwa, kulka uwalnia azot, tworząc delikatne bąbelki i gęstą kremową pianę.
I nie przesadzam mówiąc tutaj o “specjalnej pianie”, bo to jeden z kluczowych dla Draught’a elementów. Zapomnijcie o tej, którą znacie ze zwykłych lagerów. Ta nie pełni tylko roli ozdobnika, jest kremowa i najzwyczajniej w świecie… smaczna. Sam Draught ma 4,2% alkoholu, więc jest nieco delikatniejszy niż standardowe piwa w Polsce. Zawartość alkoholu w irlandzkim piwie generalnie jest niższa i wynosi 4,3%.
Wracając jednak do samej Irlandii. Nie wiem, na ile była to siła sugestii, ale miałem wrażenie, że mieszkańcy wizualnie idealnie wpisują się w obraz typowego, stereotypowego Irlandczyka, jakiego znamy z filmów. Dodatkowo wydawali się niezmiernie “easy-going”, czyli przyjacielscy, uczynni i wyluzowani. Szczególnie objawiało się to w przypadku taksówkarzy. No może poza jednym, który zwęszył interes i przewiózł nas wyjątkowo naokoło, nabijając dodatkowe impulsy. Na obronę Irlandczyków, trzeba przyznać jednak, że nie był on rodowitym Irlandczykiem, a typowym imigrantem.
– Bo oni tacy są, przyjacielscy, ale niech nie zwiodą was pozory. Irlandczyk ma dwie, a nawet trzy twarze, które szybko mogą zastąpić tą miłą – mówi rozbawiony Michał, który od wielu lat mieszka w Irlandii, a od pięciu pracuje jako barman, więc zna się nie tylko na piwie, ale i samych mieszkańcach. I dodaje, że jego zdaniem Irlandia to podróbka Anglii, ale w trochę gorszej wersji. Irlandczykom pewnie by się to nie spodobało, choć ciężko nie dopatrywać się tu podobieństw.
Sam Dublin też spełnia pokładane w nim oczekiwania. Niska zabudowa, pełno “typowych irlandzkich barów”, znanych z ulic innych krajów, sporo cegły i… deszcz. Ciągle. No dobra, prawie ciągle. Gdy na przykład w Polsce pada, zazwyczaj możesz mieć nadzieję, że za jakiś czas przestanie. Tutaj naiwnie też ją miałem. Szybko się jej pozbyłem, bo deszcz nie miał zamiaru przechodzić.
– Można się przyzwyczaić – mówi jeden z napotkanych Polaków. – Taką pogodę właściwie mamy cały rok. Bywa słonecznie i bez deszczu, ale nie mamy tu upałów. Podobnie zimą, temperatura rzadko spada poniżej zera. Taki mamy klimat – dodaje Jack, nasz przewodnik.
Pub “The Brazen Head”, który widzicie na zdjęciu powyżej, jest chyba najbardziej irlandzkim barem, w jakim możecie być. Przynajmniej w teorii. Jego korzenie w tym miejscu miały powstać w… 1198 roku. Druga wersja mówi o przełomie XVI i XVII wieku, ale niezależnie od wersji, data robi wrażenie. To wszystko sprawia jednak, że o samych Irlandczyków tam trudno. Zdecydowana większość to turyści. Jeśli już o turystach mowa. Ci to w oszałamiającej większości Amerykanie. Oczywiście nie są zaskoczeniem irlandzkie korzenie w Stanach Zjednoczonych, ale odsetek amerykańskich turystów (właściwie tylko takich) robił wrażenie.
Przewodnik Jack powiedział mi także o ciekawym rozwiązaniu zarządzania miastem, z którym ostatnio spotkałem się w jednym z amerykańskich miast w stanie New Hampshire.
Mają tam burmistrza, który jest wybierany na rok i przez ten czas z rodziną mieszka w okazałym budynku w centrum miasta. Nie dłużej. Pytam, jak w takim razie może skutecznie rządzić miastem. W końcu rok to za mało na konkretne zmiany. I tu jest haczyk, bo w rzeczywistości miastem rządzi zatrudniany na to stanowisko menadżer, który z polityką – teoretycznie – nie ma nic wspólnego. A burmistrz? Trochę jak brytyjska królowa, pełni honory.
Wróćmy jednak do piwa, bo czy ktoś tego chce, czy nie, w Dublinie jest ono bardzo obecne. To na przykład Guinness Storehouse, czyli gigantyczny, 7-piętrowy muzeo-bar Guinness’a, przez który w okolicy Dnia Św. Patryka przewija się dziennie nawet 9-10 tys. osób. W zwykłe dni te liczby są mniejsze, ale nadal idące w tysiące. Z piwa Guinness, jednego z nieodłącznych symboli Irlandii, zrobiono tutaj atrakcję turystyczną z prawdziwego zdarzenia.
Można nie tylko poznać historię browaru, ale i zobaczyć, jak powstaje, przejść kurs nalewania Guinness’a, kupić praktycznie każdą pamiątkę brandowaną logiem bądź nazwą piwa, czy w końcu… napić się wszystkich rodzajów Guinness’a z Draught’em na czele. 7-piętrowy spacer po takim miejscu, przerwany obiadem (tak, także z piwem) może być naprawdę “męczący”. Ciekawostka, nalanie tzw. “perfekcyjnej pinty”, czyli 0,568l zajmuje dokładnie 119,53 sekund.
W tym miejscu można znaleźć też serię stosunkowo osobliwych eksponatów. Dla mnie osobiście niekwestionowanym numerem jeden jest… ryba jadąca na rowerze. Czemu? Nie pytajcie. Z drugiej strony obok tego są takie miejsca, jak wmurowany w ziemię dokument z czasów zakładania browaru, który można zobaczyć dokładnie w miejscu, gdzie powstawał pierwszy Guinness.
Do Guinness Storehouse może wejść jednak każdy. Nam udało się wskoczyć także do Open Gate Brewery, gdzie wbrew pozorom “gate” wcale nie jest taka “open”. Dla turystów jest tylko otwarta w czwartki i piątki, ale wcześniej trzeba zapisać się na wizytę przez internet. Ilość miejsc jet ograniczona i rezerwacją trzeba zacząć interesować się nawet na miesiąc przed planowaną wizytą.
Właśnie tam powstają hektolitry piwa, ale – co najciekawsze – to swoiste laboratorium Guinnessa. Za czarną bramą eksperymentuje się z piwem na wszystkie możliwe sposoby.
To tam powstają smaki, które – jeśli przejdą pomyślnie testy – za jakiś czas mogą trafić na rynek, lub zniknąć raz na zawsze. Raj dla piwomaniaków. Miałem okazję spróbować kilku z nich (i tych znanych, i tych eksperymentalnych) i zupełnie szczerze byłem zaskoczony, jak ja, głównie fan jasnego piwa, może zasmakować w tylu różnych rodzajach. Niektóre smakowały co prawda trochę jak gazowana, zimna kawa, ale to pewnie warianty dla bardziej doświadczonych podniebień.
Bardzo ciekawym doświadczeniem jest także sam foodpairing, którego można doświadczyć w Guinness Storehouse. Za zamkniętymi drzwiami, w prywatnym barze z prywatnym barmanem, który opowiada nie tylko o piwie, ale i samej Irlandii, można skosztować niecodziennych potraw w połączeniu z różnymi rodzajami Guinness’a. Pomijając ostrygi, o których wspomniałem na początku tekstu, była tutaj jeszcze seria bardziej przyswajalnych potraw. Niewielkie, ale wszystkie w połączeniu z różnymi wariantami Guinness’a sprawiły, że ciężko było się ruszyć.
Plusem był fakt, że gdy chciałem wskazać najlepszą z nich.. nie mogłem. Wszystkie poza nieszczęsnymi ostrygami były na równie pysznym poziomie. Poniżej kilka zdjęć (nie tylko z foodpairingu), które możecie zobaczyć, klikając na strzałkę w prawo.
Poza Guinness’em, jednym z najbardziej rozpoznawalnych irlandzkich brandów jest grupa U2 powstała właśnie w Dublinie. Jednak nie o ich muzyce tutaj będzie, a o biznesie. W stolicy Irlandii znajduje się hotel należący do zespołu. Bono zresztą znany jest ze swoich różnorakich inwestycji. Sam hotel, co ciekawe, nie wygląda wyjątkowo ekskluzywnie. Ot, kolejny, niczym się nie wyróżniający. Cztery gwiazdki, choć kiedyś było pięć, ale przez brak basenu standard musiał zostać obniżony.
Miejska legenda mówi, że zespół tak bardzo imprezował i demolował hotel podczas swoich pobytów, że zamiast płacić za kolejne naprawy, woleli go kupić. Rzeczywistość jest mniej kolorowa, ale też ciekawa. Historię o tym, jak U2 stało się właścicielem tego hotelu opowiedział nam… Polak pracujący na jego recepcji.
Otóż wiele lat temu, jeszcze zanim U2 stało się znane na cały świat, zespół nagrywał kolejne kawałki w pobliskim studio nagrań. Po pracy chcieli wejść na piwo do hotelowego baru, ale ochroniarz ich nie wpuścił. To wtedy Bono odgrażał się, że kiedyś wykupi cały hotel. I dokładnie tak stało się po latach. Ekipa z U2 nie jest tylko właścicielem. Zdarza się, że co kilka (raczej dłuższych niż krótszych) miesięcy goszczą tam osobiście.
Teraz jestem już w Polsce, gdzie na szczęście nie pada. Na nieszczęście nie ma u nas natomiast tyle rodzajów Guinness’a, których mogłem spróbować w Dublinie. Na razie pozostaje sięgnąć po Draugtht’a. To naprawdę zacny start przygody z Guinness’em, w końcu to najpopularniejszy wariant piwa Guinness (nie tylko w Irlandii). Bo przecież na pewno o nim słyszeliście. Ale czy już piliście?
PS. Nie zapomnijcie o piance! Naprawdę robi różnicę.
Artykuł powstał przy współpracy naTemat i marki Guinness.
