naTemat extra

"Polska w świecie tatuażu to tzw. wielki świat". Wywiad z legendami polskiego tatuażu

Dominik (z lewej) i Junior Fot. naTemat

Jak dziś, z perspektywy statecznych panów po czterdziestce, Sebastian i Dominik wspominają dawne czasy, gdy byli młodymi, bezkompromisowymi pionierami, którzy walczyli o to, aby nad Wisłą ozdabianie skóry stało się rzeczą normalną i społecznie akceptowalną? Czas się dowiedzieć. 
Stworzyliście uznane marki w świecie tatuażu: studia Juniorink i Azazel. Dlaczego ludzie, którzy teoretycznie powinni być swoją konkurencją biznesową, zaczęli wspólnie organizować tę imprezę?
Dominik: Sześć lat temu, gdy zabieraliśmy się za pierwszą edycję WTC, i tak wyszliśmy z założenia, że nie traktujemy tego zarobkowo. Mamy dobre pieniądze z prowadzenia naszych studiów, więc możemy skupiać się na tym, aby tutaj wyjść na zero. Chodziło głównie o fajną promocję, przy okazji dając Warszawie pierwszą naprawdę dobrą imprezę tego typu.
A z Sebastianem, czyli Juniorem, po prostu świetnie się uzupełniamy: on jest wizjonerem, dbającym o wysoki poziom artystyczny imprezy, ja jestem gościem od cyferek, pozyskiwania sponsorów. Wiesz: serce i rozum.
Wiadomo, że czasami zgrzyta, bo to współpraca dwóch mocnych charakterów, ale chyba okazuje się, że w tym szaleństwie jest metoda.
Sebastian: Przez wiele lat konwencje tatuażu w Polsce były tandetnymi kopiami niemieckich odpowiedników. Wszystko działo się wg niezmiennego wzorca: na początku imprezy ktoś coś tam pogada ze sceny, później konkursy na najlepsze dziary, po nich na scenie gra jakiś zespół, na koniec wije się goła baba i do domu.
Zamarzyło się nam, żeby zorganizować coś, co nie będzie wyłącznie tanią rozrywką, ale pokaże więcej aspektów tej branży. Elementy zabawowe? Jak najbardziej. Ale dołóżmy do nich bloki edukacyjne, seminaria dla chętnych, pokażmy nie tylko współczesne trendy w tatuowaniu, ale i tradycyjne metody sprzed tysięcy lat.

Fot. naTemat

Sami weszliście do tego świata “tysiące lat temu”. Wspominacie z nostalgią tamte czasy, gdy tatuaż był czymś przeznaczonym dla grona wybranych? Dziś wręcz trudno znaleźć kelnerkę albo fryzjera, którzy nie mają przedramion ozdobionych tuszem.
D: Nie wspominam tych czasów dobrze. W końcówce lat 90. i na początku nowego tysiąclecia świadomość tatuażu była nad Wisłą cholernie mała. Mogłeś być ambitnym artystą, próbować rozwijać się artystycznie, ale nikt nie chciał za to płacić. Statystyczny klient i tak wolał po prostu oklepanego trybala albo inną plecionkę.
S: Też nic a nic nie tęsknię za tamtymi “czasami załoganckimi”, bo owo załoganctwo polegało głównie na tym, że istniały sobie różne ekipy tatuażystów, które niby trzymały się razem, ale w ogóle się nie integrowały, łypiąc spod byka na konkurencję.
Była taka tendencja, że paramy się wiedzą tajemną: jeśli już coś umiemy, to w ostateczności podzielimy się nią z jakimś kolegą, ale pod warunkiem, że przysięgnie, że nie “sprzeda” tego dalej.
D: Fajny okres zaczął się dopiero w latach 2005 – 2008. Do Polski nie tylko zaczęli przyjeżdżać coraz lepsi artyści, zwiększając poziom rodzimej sceny. Ale, co cholernie istotne, klienci zaczęli składać zamówienia na naprawdę dobre rzeczy.
W tej branży popyt wpłynął na podaż w sposób wręcz ekstremalny. Nie przeraża was ilość studiów, które wyrosły w naszym kraju jak grzyby po deszczu?
D: No tak, wg bardzo ostrożnych szacunków w samej tylko Warszawie działa ok. 350 “oficjalnych” studiów. To bardzo dużo. A dołóżmy do tego gigantyczną ilość domorosłych tatuatorów, którzy dziabią gdzieś tam w kawalerkach.
Sytuacja przypomina Berlin sprzed jakichś 15 lat, gdy ciągnęły tam całe tabuny artystów. Otwarcie granic sprawiło, że w Polsce zaczęło działać mnóstwo takich ludzi z Ukrainy czy Białorusi.
Podkreślam: spora ich część to świetni specjaliści i fajnie, że tutaj działają. A co z resztą polskich czy zagranicznych pseudoartystów? Spokojnie, z czasem rynek sam zweryfikuje wszystkich, oddzieli ziarno od plew.
S: Sama ilość tatuażystów to jedno. Ważniejsze, jak przypadkowe osoby trafiają dziś do tej branży. Kiedyś taki człowiek był prawdziwym buntownikiem. Oprócz wrodzonego talentu i stale rozwijanych umiejętności musiał wykazać się naprawdę wielkim samozaparciem. Wyważać drzwi zamknięte na siedem spustów, nie zrażać się mnóstwem trudności.
Pamiętam, jak ponad dwie dekady temu musiałem zacisnąć zęby i przeznaczyć dwie wypłaty z supermarketu na pierwszy sprzęt do tatuowania, nie licząc, że kiedykolwiek mi się zwróci. Jak jeździłem po całej Europie, żebrząc o jakiekolwiek wskazówki od innych artystów.

Fot. naTemat

Teraz? Oto typowy scenariusz: chłopak nie ma roboty, więc mamusia mówi mu “Marianku, może dam ci trochę pieniążków, kupisz sobie maszynkę i zaczniesz tatuować, bo ponoć na tym świetnie się zarabia”.
D: Naprawdę fajnie, że tatuaż jest popularny, że jest coraz bardziej akceptowany społecznie. Dobrze też, że wśród artystów pojawia się mnóstwo “świeżej krwi”. Ale, jak w każdej innej dziedzinie, zabierają się za to również ludzie bez powołania.
Ot, jestem fryzjerem, ale nie zarabiam za dużo, więc może się przebranżowię? Zamiast nożyczek chwycę maszynkę do tatuowania, a swój talent będę weryfikował wyłącznie poprzez ilość lajków na Instagramie.
Zaczniecie hejtować młode pokolenie z perspektywy świętych krów polskiego tatuażu?
S: Zdecydowanie nie! Po prostu widzimy, że zapotrzebowanie rynkowe doprowadziło do tego, że pojawiają się ludzie z postawą roszczeniową. Zajmują się tym od niedawna, ale zaczynają od gwiazdorskich stawek i warunków pracy. Od razu zaznaczają, że będą pracować maksymalnie trzy dni w tygodniu, a w studiu zamierzają pojawiać się tylko wtedy, gdy będą mieli klienta.
Ale jest multum zajebistych młodziaków, z którymi wręcz uwielbiam pracować. Sam, pomimo długiegu stażu, wciąż czuję, że muszę się jeszcze naprawdę wiele nauczyć. A kontakt z nimi to zastrzyk energii. To jest rozwój!

Fot. naTemat

A kiedy wy sprzedaliście swoje dusze sztuce ozdabiania ciała?
S: Zacząłem 22 lata temu. Wówczas, w latach 90., zdobywanie wiedzy było totalną ekwilibrystyką. Dziś ten świat zmienił się totalnie za sprawą internetu, YouTube’a, wszelakich social mediów oraz tanich lotów.
Można rozwijać swoje umiejętności, bywać na różnych konwencjach. Wtedy kryterium było takie: czy dojadę na daną imprezę samochodem w jeden dzień.
Najdalej udawało mi się docierać na konwencję w Luksemburgu, gdzie wszyscy patrzyli ze zdziwieniem na kolesia, który przykulał się starym wozem z jakiejś Polski, 1400 kilometrów w jedną stronę.
Dziś mam swoje studio w Luksemburgu i czasami wciąż jeżdżę tam samochodem, ale to taka fanaberia, fajna wycieczka.
Pamiętam też, jak w 2001 r. poleciałem na miesiąc do Japonii, aby się tam szkolić. Niemal totalne odcięcie kraju, bo nie było mnie stać na rozmowy telefoniczne, do tego niemal nie porozumiewałem się po angielsku. Zaciskałem zęby i starałem nauczyć się jak najwięcej.
W roku 2005, po wielu latach nauki, poszedłem wreszcie na swoje i założyłem studio Juniorink.

Fot. naTemat

D: Mnie tatuaże zaintrygowały jako dzieciaka, miałem może sześć albo siedem lat. Pamiętam, że gdy siostra zabierała mnie na basen, przysiadałem się do ludzi z tatuażami; takimi średnimi, niekoniecznie wykonanymi na wolności i przyglądałem się z zaciekawieniem.
Skłoniło mnie to do tego, żeby w wieku 12 lat zacząć próby tatuowania samego siebie. Natomiast jako piętnastolatek wskoczyłem na kolejny poziom: jestem w Warszawie i widzę szyld “Tatuażysta z Tajlandii”. Podjarany tą egzotyką, wchodzę. No a tu ściema – w środku siedzi Polak. Ale i tak zaczynam prosić o tatuaż.
Namawianie go, żeby wykonał go nieletniemu, trwało długo, latałem mu po piwo do sklepu, wynosiłem śmieci ze studia. Ale wreszcie się udało: wyszedłem stamtąd z Indianinem na ramieniu. Mam go do dziś, nigdy go nie zamażę. Miałem szczęście, bo po latach okazało się, że ów “Taj” jest wspaniałym, bardzo dziś cenionym artystą. Swoją drogą, obecnie pracuje w studiu Juniorink.
No a w roku 1999 założyłem w Milanówku swoje pierwsze studio Azazel.

Fot. naTemat

Oprócz niego masz trzy filie w Warszawie i jedną w Edynburgu. Szkocja to chyba dobre miejsce do prowadzenia interesów, przecież Brytyjczycy lubią się tatuować na potęgę.
D: Tak, chociaż robią to byle jak. Tamtejsi klienci bardzo często proszą o takie głupoty, że ręce opadają. Wiesz, w Polsce dobry tatuaż, jeśli zestawić go z zarobkami, to naprawdę spory wydatek, więc podchodzi się do niego z większym pietyzmem.
Typowy Szkot działa natomiast tak: stara idzie do galerii handlowej po buty, a więc ja w tym czasie skoczę zrobić sobie nową dziarę, żeby pokazać wieczorem chłopakom przy piwie i się pośmiać.
Ale dodajmy, że Brytyjczycy, którzy chcą czegoś naprawdę dobrego, chętnie oddają się w ręce polskich artystów.
No właśnie, pod tym względem od dawna jesteśmy chyba uznawani za potęgę.
S: Zdecydowanie tak. Jeżeli bawimy się dziś we wspominki, to wrócę do tych lat 90., gdy w Empiku zdobywało się jakiś zachodni magazyn z tatuażami i patrzyło na zdjęcia z szeroko otwartymi oczami: “Rany, jak to? Przecież to niemożliwe, tego się nie da zrobić”!

Fot. naTemat

Dziś często ludzie z tzw. Starej Europy są równie zaskoczeni, widząc dokonania naszych artystów. Polacy są doceniani na całym świecie i bardzo chętnie zatrudniani w najlepszych studiach.
D: Cieszy jeszcze inna rzecz: mnóstwo rodaków, którzy zdobyli uznanie za granicą, wraca. Po prostu w naszym kraju naprawdę dobry tatuaż stał się na tyle poszukiwany przez klientów, że najlepszym artystom przestaje się finansowo opłacać dalsze tkwienie na emigracji.
S: Zdecydowanie. Jako Polak nie muszę mieć absolutnie żadnych kompleksów. Dziś nasza ojczyzna to w świecie tatuażu to tzw. wielki świat.

Michał Jośko
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Michał Jośko

dziennikarz lifestyle'owy