Materiał jest częścią wyjątkowego cyklu #15YearChallenge, w którym w nieoczywisty sposób spoglądamy na 15 polskich lat w Unii.
Byłaś pierwszą polską dziennikarką w Brukseli...
Niezależną. Jak akredytowałam się przy Komisji Europejskiej, to był chyba 1990 rok, był w Brukseli jeszcze PAP-owiec, który był dziennikarzem poprzedniego reżimu. Tak samo w ambasadzie polskiej był tzw. prasowiec. Raz zaprosił mnie na lunch, myślałam, że będziemy rozmawiać o Unii Europejskiej, a on zaczął mnie wypytywać, co na dany temat mówią zagraniczni dziennikarze. Takie były początki.
W każdym razie nikomu w Polsce żadna Unia jeszcze się wtedy nie śniła. A ty pierwsza zaczęłaś głośno pytać, kiedy Polska wejdzie do UE.
Byłam zupełną pionierką. W Komisji Europejskiej do dziś w południe odbywają się briefingi dla prasy. Można zadawać różne pytania. I przyszłam tam pierwszy raz, z moją pierwszą akredytacją, i pomyślałam, że zadam to najważniejsze pytanie. Wstałam więc i zapytałam: Kiedy Polska wejdzie do Unii?
Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. Cała sala. A ja nie wiedziałam, o co chodzi. Dlaczego to takie śmieszne? Przecież to taka ważna sprawa, trzeba przyjąć Polskę do UE.
Ktoś w ogóle wtedy już o tym mówił?
To się dopiero zaczynało. Był 1990 rok. Negocjacje w sprawie członkostwa Polski we Wspólnocie zaczęły się dopiero w 1998 roku, ale wcześniej w 1994 Polska zawarła układ stowarzyszeniowy w którym zapisano, że jego celem jest właśnie członkostwo we Wspólnocie. Mnie się wówczas wydawało, że po tych wszystkich zmianach w Polsce, zaraz wejdziemy i będziemy częścią Zachodu. Byłam przekonana, że to jest właściwe pytanie.
Co usłyszałaś w odpowiedzi?
Że to w ogóle nie jest tematem, nie ma tego w agendzie i mnie spławili. Ale do dziś pamiętam to doskonale, bo dla mnie to było pewne upokorzenie. Wtedy był taki zwyczaj, że podczas briefingów dziennikarze nie wstawali z miejsc, do dziś zresztą, zadaje się pytania, siedząc. A ja wtedy wstałam! I tak stałam, a wszyscy się śmiali (śmiech).
Na pewno! Ale po latach zawsze z sympatią patrzę na dziennikarzy z innych krajów, obecnie z bałkańskich, którzy też zadają pytania, które nikogo nie interesują. Kiedy wejdą do UE, czy kiedy otworzą jakiś rozdział negocjacyjny. Dla wszystkich jest to tak odległe, że się z nich podśmiewają. A ja ich rozumiem, bo sama przez to przeszłam.
Nie zraziłaś się, potem zadawałaś to pytanie jeszcze z milion razy. Również podczas twojego pierwszego szczytu unijnego, na który jechałaś zdezelowanym fiatem, który się zepsuł?
Tak było! Rozkraczyliśmy się gdzieś po drodze. Szczyt w Maastricht zajmował się ważnymi rzeczami, ale mnie cały czas interesowało wejście Polski do UE. Każda okazja była dobra, żeby zapytać. Zapytałam premiera Belgii, ale i wtedy pytanie zostało potraktowane jak wzięte z księżyca.
To właściwie był taki początek historii daty, wchodzenia Polski do UE. Gdy zwiększyła się już ekipa dziennikarzy z Polski, zarzucano nam, że mamy obsesję daty, bo ciągle o nią pytaliśmy. W nieskończoność, w każdym wywiadzie.
Czy z szefem Komisji Romano Prodim, czy z główną negocjatorką Francoise Gaudenzi. Zawsze była data, data i data. Nas krytykowano za to, nie rozumiano, że to było ważne. Ale to było bardzo ważne, żeby mieć tę datę, żeby był punkt zaczepienia. Żeby przymusić UE, by ją określiła, żeby tego nie odwlekano.
Ale z tą datą wcale tak łatwo nie było.
Helmut Kohl obiecał nam, że wejdziemy w 2000 roku, a weszliśmy dopiero w 2004. A jak już nam powiedziano, że wejdziemy w 2004 roku, to na początku wszyscy uważali, że to będzie 1 stycznia. A ja wykryłam, powiedział mi to negocjator hiszpański w KE, że wejdziemy w maju. I nadałam to w RMF FM.
Dziś aż dziwnie się o tym mówi, ale to wywołało ogromny szok, jakby te pięć miesięcy było jakąś katastrofą. Od czci i wiary mnie odsądzono. Pamiętam, że nawet ambasador Polski Marek Grela zrobił konferencję prasową, na której zapewniał, podając nazwiska wysokich urzędników, że oni go zapewnili, że wejdziemy 1 stycznia. Potem wyszło na moje. Jak w wielu sprawach (śmiech).
Ale to pokazuje, jakie było napięcie. Jak ta data była ważna do samego końca.
Powiedzmy to wyraźnie – byłaś pierwszą osobą, która podała prawidłową datę wstąpienia Polski do UE.
I pierwszą, która zaalarmowała, że Polska może spaść do rangi państw drugiej kategorii. Nicea albo śmierć. To był 2000 rok, a premier Buzek powiedział potem: „Dzięki reakcji korespondentki RMF FM, Polska uzyskała pełnoprawny status w UE”.
Tak. Gdyby nie to, że razem z moim przyjacielem z PAP Jackiem Safutą wypatrzyliśmy niekorzystną dla Polski propozycję, Polska miałaby mniej głosów w Radzie UE, choć miała tyle samo mieszkańców co Hiszpania.
A ponieważ polski rząd nie zadbał wówczas o to, by mieć na szczycie swojego przedstawiciela, to chwyciliśmy za telefony i alarmowaliśmy Warszawę. Rozmawiałam z Jackiem Saryuszem-Wolskim, który potem zadzwonił do premiera Buzka. I chociaż polska delegacja gotowa była przylecieć do Nicei nawet specjalnym samolotem, to wystarczyły telefony premiera Buzka do szefów rządów wszystkich państw UE. I Francja, która złożyła tę niekorzystną propozycję, wycofała ją.
Za moją relację ze szczytu otrzymałam jedną z pierwszych nagród Grand Press w kategorii newsa.
UE podporządkowaliśmy nasze życie osobiste
A jak zachowywali się Czesi, Węgrzy? Też tak naciskali?
Nie, nie. Trzeba to powiedzieć – my wiedliśmy tu absolutny prym (śmiech). Bruksela i kraje UE próbowały nas wygrywać. Wciąż można było gdzieś usłyszeć, że malutka Estonia czy Węgry są lepiej przygotowane i wejdą do Wspólnoty, nie czekając na Polskę. Zarzucano nam, że Polacy są histeryczni, ale nam chyba najbardziej na tym zależało. Byliśmy największym krajem. Jeśli chodzi o dziennikarzy byliśmy najmocniejszą ekipą.
„Idzie polska mafia” – tak o was mówiono. Napisałaś to w swojej książce.
Tak było. „Polska mafia”, „histerycy”, różnie nas określano. Na pewno się wyróżnialiśmy.
Czyli jako Polacy zburzyliście trochę ówczesny unijny spokój?
Na pewno zwróciliśmy uwagę na Polskę. I na pewno mieliśmy swoją rolę do odegrania. Teraz to widzę. Poprzez zadawanie pytań, które również nie zawsze podobały się Warszawie. Byliśmy absolutnie niezależnymi dziennikarzami.
A później, po latach, jeden z członków ówczesnego rządu polskiego, przyznał w rozmowie ze mną, że my, dziennikarze, denerwowaliśmy ich strasznie. I ja strasznie ich denerwowałam. Wiem o tym. Ale przyznał też, że odegraliśmy wielką rolę. Bo zmuszaliśmy ich przez cały czas do pracy, do mobilizacji.
Byliśmy trochę ich sumieniem, że przez cały czas musieli wszystko przyspieszać, żeby Polska była jak najlepiej przygotowana. Myśmy wszystkie błędy piętnowali, ciągle było, że Polska się spóźnia, Polska nie na czas. To ich denerwowało, ale taka była nasza rola.
Relacjonując każdy etap i szczegóły negocjacji patrzyliśmy na ręce negocjatorom i nie dopuszczaliśmy, by negocjacje członkowskie odbywały się w zaciszu gabinetów. O wszystkim od razu informowaliśmy.
Mieliście poczucie misji?
Absolutnie tak. Dopiero później zdaliśmy sobie z tego sprawę. Wejściu do UE podporządkowaliśmy nasze życie osobiste. Niektórzy mieli dzieci, z którymi prawie się nie widzieli i potem się to odbiło na życiu rodzinnym. Niektórzy zbyt późno odkryli życie rodzinne.
Pamiętam, przyjechała koleżanka, dziennikarka z Polski. I tak rozmawiamy prywatnie, pytam, co jest dla niej najważniejsze. A ona: Założyć rodzinę, mieć dzieci. Pamiętam jak dziś, pomyślałam: Co za idiotka. My tu do UE wchodzimy, wprowadzamy Polskę do Unii, a ona o dzieciach? (śmiech). Przyznaję, że miałam taką myśl, którą na szczęście potem udało mi się zweryfikować. Bo po negocjacjach sama urodziłam dziecko.
Pamiętam, jak w czasie negocjacji bombardowałaś nas telefonami. Naciskałaś, że coś jest ważne, że trzeba o tym pisać, a my tego nie czuliśmy. Byłaś na posterunku niemal 24 godziny na dobę, a to nie była epoka internetu. Ale chyba nikt nie myślał, że to uzależnienie.
Żyliśmy tym od rana do wieczora. Gadaliśmy tylko o Unii. To był obłęd. Gdy skończyły się negocjacje, już było wiadomo, że wejdziemy do UE, to dla nas wszystkich był trudny okres. To było takie poczucie, że nic wspanialszego i lepszego już w życiu nie zrobimy. Przecież wprowadziliśmy Polskę do UE.
Niektórzy nawet popadli w depresję. Ja też miałam depresję, takie poczucie, że to już koniec. Co jeszcze lepszego mogę w życiu zrobić? Wtedy napisałam książkę. Uważałam, że jak to jest ważne, to może dla innych też będzie ważne. Wtedy nie było książek o UE pisanych prostych językiem. Książka ukazała się tuż przed referendum w Polsce.
Jako ciekawostkę powiem ci, że całkiem niedawno, polski urzędnik pracujący w Komisji Europejskiej na dosyć wysokim stanowisku, młodszy ode mnie, powiedział, że po przeczytaniu tej książki, zdecydował się na pracę w Brukseli.
Twoja książka to kopalnia wiedzy o polskich negocjacjach i Unii w ogóle. Wszyscy kandydaci na europosłów powinni ją przeczytać. Ale naprawdę wejście Polski do Unii zakończyło się u niektórych depresją?
Zaobserwowałam takie objawy u innych osób, nawet u negocjatorów, również zagranicznych. Porozmawiałam z nimi i z tymi wszystkimi informacjami poszłam do psychiatry. A psychiatra powiedział: Nazwijmy to syndromem postkopenhaskim, od szczytu w Kopenhadze, który zakończył negocjacje członkowskie. Do szczytu w Kopenhadze żyliście negocjacjami, wprowadzaniem kraju do UE.
Jak maratończyk, który biegnie, nagle się zatrzyma i nie ma już celu. I myśmy w taką czarną dziurę wpadli.
Pierwsze kroki negocjatorów
Jak was traktowano na początku? Patrzono na was z góry? Jacyś dziennikarze z postkomunistycznego kraju?
Oprócz tego śmiechu, właściwie nie. Ale partnerami do wymiany informacji staliśmy się dopiero w momencie, gdy zaczęły się negocjacje.
A jeśli chodzi o sprzęt techniczny, to jako radio RMF FM wręcz wyprzedzałam wszystkich kolegów. Nasze radio od razu było nowoczesne, od razu mieliśmy nowoczesny sprzęt do nagrywania. Długi czas koledzy z bardzo szacownych rozgłośni, np. RFI czy belgijskiego radia publicznego chodzili ze szpulowymi „Nagrami” na plecach, cięli taśmy i łypali zazdrosnym okiem na mój mały sprzęcik do nagrywania.
Pod tym względem absolutnie ich wyprzedzałam. To było ciekawe, że dziennikarz z państwa na dorobku, miał lepszy sprzęt niż znane, zachodnie rozgłośnie.
A potem, przy okazji polskich dni w NATO, przyjechał nasz żółto - niebieski wóz transmisyjny, nadawaliśmy na żywo. W Brukseli to było coś nowego. Zazdrościli nam, pod tym względem byliśmy bardzo do przodu.
Długo uczyłaś się UE? Nam w Warszawie negocjacje wydawały się takie długie, nudne, żmudne. Mało kto rozumiał, o co z tą Unią chodzi.
Na początku sama nic nie rozumiałam. Przychodziłam na briefingi do Komisji Europejskiej, bardzo dobrze znałam francuski i w ogóle nie mogłam zrozumieć o co chodzi. Wtedy trzeba było na nich bywać, to było jedyne miejsce, gdzie można było zadać pytanie, czy zdobywać informacje. Nie było internetu, nie było transmisji online. Trzeba było mieć znajomości, poznawać urzędników.
Na początku chodziłam na te briefingi i nie rozumiałam nic. Najpierw trzeba było poukładać sobie wszystkie instytucje. Trudniejsze było posługiwanie się skrótami, bo to wszyscy tutaj uwielbiają. A także wyrażeniami. Potem nawet nasi negocjatorzy widzieli, że jak znają te wyrażenia to jest szybciej i łatwiej. Bo jak wszyscy je znają, to nie trzeba opowiadać naokoło.
Pamiętam, jak denerwowało nas słowo „prezydencja”. Nie mogliśmy się do tego przyzwyczaić, próbowaliśmy używać „przywództwo”, ale to nie było to.
Mi w radiu przez długi czas mówili: Żadna prezydencja, nie ma takiego słowa. Ale w końcu przeszło. Kiedyś nasz negocjator Jan Truszczyński powiedział takie zdanie: “Polska w implementacji i transpozycji acquis communautaire odnotowała mixed record”.
A ja: Przepraszam, mógłby pan to po polsku powiedzieć? Ja to musiałam do radia powiedzieć po polsku. Do dziś się z tym zmagam. Jestem w pewnym sensie tłumaczem, muszę przekazywać to słownictwo w sposób zrozumiały. Nieraz trzeba było tworzyć słowa i decydować, którego będzie się używać.
Gdy przejechali polscy negocjatorzy, jak sobie z tym radzili?
Też mieli ciężko. Ale oni w ogóle byli dosyć nieprzygotowani. Sami dobrze nie znali unijnego prawa, bo skąd mieli znać? A mieliśmy się dostosować do tego prawa, przyjmować dyrektywy. Nie bardzo też wiedzieli jak to będzie wyglądać, że to będą negocjacje z wieloma krajami, nie widzieli roli KE. Trudno było im się w tym odnaleźć. Był problem zrozumienia wszystkich instytucji. Wydaje mi się, że byli też trochę naiwni.
Raz jeden z nich zdradził mi i Jędrzejowi Bieleckiemu z „Rzeczpospolitej” stanowisko negocjacyjne polskiego rządu, niemal został za to zdymisjonowany.
A jak się zachowywali na unijnych salonach?
Niestety, niektórym wychodziła słoma z butów. Czasami było duże popijanie na koktajlach. Czasami było wstyd.
Myśmy na początku w ogóle nie mieli ludzi. Nie było takich, którzy nie byli związani z poprzednim systemem, a którzy znali języki i jeszcze mieli kontakty międzynarodowe. Nie było kadr. Korzystaliśmy z ludzi na emigracji. Dlatego postawiono m.in. na Jana Kułakowskiego, który został pierwszym polskim ambasadorem przy Wspólnotach, a potem pierwszym negocjatorem wejścia Polski do UE.
On miał belgijski paszport z którego wkrótce zrezygnował, był uważany za tego, który odnajdzie się na salonach, bo działał w międzynarodowych związkach chrześcijańskich, znał osobiście ówczesnego szefa KE Jacquesa Delorsa, znał języki. I głównie dlatego był polskim negocjatorem.
Mam do niego wielki szacunek. Wybijał się i rzeczywiście potrafił rozmawiać z zachodnimi politykami. Jednak nie znał szczegółów negocjacji. Techniczne sprawy – w sumie najważniejsze – go nudziły, pozostawiał je swoim współpracownikom.
Kto z ówczesnych władz według ciebie najbardziej zasłużył się dla wejścia Polski do UE?
Na pewno Geremek i Buzek. Choć Buzek też na początku miał średnie pojęcie o UE, ale pomału się wdrożył. Dziś mam dla niego wielkie uznanie, bo w UE zajmuje się bardzo szczegółowymi tematami, zwłaszcza energetyką – wszelkimi siłami blokował Nord Stream2.
Ale w tamtym czasie polscy politycy mieli to do siebie, że byli na dużym stopniu uogólnienia. Myśleli frazesami. Bez konkretów. Wszystko było strasznie ogólne.
Kto był najbardziej konkretny?
Konkrety znał doskonale drugi polski negocjator Jan Truszczyński, który objął tę funkcję po Kułakowskim, gdy SLD zdobyło władzę. Truszczyńskiemu jednak brakowało umiejętności zjednywania sobie ludzi, którą posiadał Kułakowski. Śmiałam się wówczas, że dopiero połączenie Kułakowskiego z Truszczyńskim dałoby – idealnego polskiego negocjatora.
Jednak jakoś poradziliśmy sobie z tymi brakami (śmiech). Był oczywiście Jacek Saryusz-Wolski, którego zasług także nie można pominąć. To on wprawił w ruch machinę dostosowania polskiego prawa do unijnego. Bez tego nigdy byśmy nie weszli do Wspólnot.
Próby zamknięcia ust
Wspomniałaś, że jako dziennikarze denerwowaliście Warszawę. Dlaczego?
Miałam informacje, których bardzo często polskie władze nie miały. To była zupełnie inna sytuacja niż teraz. My dziennikarze, byliśmy tutaj w Brukseli, mieliśmy znajomych dyplomatów, i w państwach członkowskich, i w Komisji Europejskiej, wyciągaliśmy od nich informacje.
Natomiast Polska była wówczas zewnętrznym krajem dla UE, z którym się negocjuje i nie zawsze mówiono mu różne rzeczy. Trzeba przyznać, że unijni dyplomaci lubili podać coś przez prasę. Albo w ten sposób coś wysondować. A my musieliśmy uważać, żeby nie dać się wkręcić. Bardzo to polskie władze denerwowało. Mieliśmy bardzo ostre spięcia z naszymi negocjatorami z Warszawy.
Co się na przykład działo?
Uderzenia otrzymywaliśmy z obu stron. Raz jeden minister powiedział mi, że jestem tubą Komisji Europejskiej, a równocześnie rzecznik komisarza do spraw rozszerzenia Guntera Verheugena powiedział mi, że jestem polską nacjonalistką.
Miałam świetne kontakty z dyplomatami z różnych krajów. Oczywiście trzeba je było wychodzić, wypracować. Zawsze miałam niewyparzony język, zawsze coś się nie podobało różnym władzom. Raz rzecznik KE nakrzyczał na mnie, powiedział, że nie będzie mi już udzielał więcej informacji, ale zaraz zyskałam źródło gdzie indziej.
Bruksela pod tym względem jest super miejscem. Tu nie można stłamsić dziennikarza. Często próbowano mi zamknąć usta, ale tutaj tego się nie da. Jak w KE nie chcą ci czegoś powiedzieć, to pójdziesz do państwa członkowskiego. Gdy narazisz się w Warszawie, to znajdziesz informacje w państwach członkowskich, w Komisji, w Parlamencie Europejskim. Jest tak dużo źródeł informacji, że naprawdę można dobrze się tu czuć jako niezależny dziennikarz.
Jak próbowano zamykać ci usta?
Gdy zaczęłam ujawniać nasze stanowiska negocjacyjne, to nasz negocjator w Warszawie zaczął pisać sprostowania dosłownie do wszystkiego, łącznie z podpisem pod zdjęcie.
To był czas, kiedy polskie władze w ogóle próbowały nas trochę ukrócić, przystopować, żeby informacje były bardziej przez nie kontrolowane. Doszło do tego, że negocjatorzy, którzy przyjeżdżali z Warszawy, nie mieli prawa się z nami spotykać.
Nie wyobrażam sobie, że ciebie to powstrzymało.
Z jednym negocjatorem spotkaliśmy się w tajemnicy, w nocy. Powiedział: dobrze, spotkamy się, na przystanku autobusowym o północy. Nie chciał się z nami spotkać w hotelu, żeby nikt nie zobaczył. Z ekspertami też spotykaliśmy się po kryjomu. Nie wiem, czy teraz wielu dziennikarzy chciałoby się spotykać po nocy ze „źródłami”.
Jednak my wówczas nie oglądaliśmy się na godziny pracy czy zmęczenie. Byliśmy w zasadzie non stop w pracy. Z taką misją, że wejście Polski do UE jest najważniejsze.
Jak świętowaliście wejście Polski do UE?
Byliśmy bardzo zdegustowani, że po zakończeniu szczytu w Kopenhadze nie było żadnego elementu świątecznego, żadnej lampki wina, żadnego „Welcome”. Nic. Po prostu szczyt się skończył i tyle. Uważaliśmy, że powinien być jakiś akcent świąteczno-radosny, że Polska wchodzi do UE i tego bardzo nam zabrakło.
Sami postanowiliśmy to naprawić. Któryś z dziennikarzy wyciągnął butelkę winą, rozlaliśmy je do plastikowych kubeczków i stwierdziliśmy, że idziemy świętować do baru. Tam pierwszy raz w życiu się upiłam. Byliśmy tylko my, polscy dziennikarze.
Jak walczymy o polskie interesy
I momentalnie minęło 15 lat. Widzisz coś, co się najbardziej zmieniło w tym czasie?
Tak. Wówczas Wspólnota jednoczyła jednak – wszystkich ponad podziałami. Gdy powstała komisja europejska w Sejmie by dostosować polskie prawo do europejskiego to zgodnie w niej współpracowali wszyscy od lewej strony do prawej. W interesie Polski. Także w pierwszych kadencjach Parlamentu Europejskiego polscy europosłowie widzieli przede wszystkim interes Polski.
Istniało coś takiego, jak Klub polski. Ponad podziałami. Klub polski polegał na tym, że wszyscy europosłowie spotykali się co miesiąc przed sesjami plenarnymi w Strasburgu, na których były głosowania. I ustalali, jak będą głosować w interesie Polski. Były też spotkania z ministrami i przedstawicielami rządu polskiego, którzy przedstawiali stanowisko rządowe. Każdy potem głosował jak chciał, ale była próba ponadpartyjnego ustalenia wspólnego stanowiska.
Dziś tego Klubu już nie ma. Przestał istnieć pod koniec poprzedniej kadencji. I jest to bardzo smutne, bo niemieccy, włoscy czy francuscy eurodeputowani mają takie spotkania i ustalają stanowisko.
Że nie zawsze potrafimy w Unii walczyć o nasze interesy tak, jak powinien taki kraj jak Polska. Obecny europarlament, który właśnie odchodzi tylko raz – dopiero teraz – i tylko w jednej sprawie zdobył się na taką współpracę.
Stało się to przy ustalaniu pakietu mobilności, czyli unijnych przepisów, które uderzały w polskie firmy przewozowe. Po raz pierwszy nasi posłowe z PiS, PO, SLD zaczęli współpracować, ustalać wspólne stanowisko, spotykać się, rozmawiać. Przy wypowiedziach nadal musieli sobie wsadzać szpilki. Ale jednak cały czas było to polskie stanowisko. I jest to przykre, że tak mało tego było w czasie ostatniej kadencji PE.
Co więcej podobało mi się, że jednocześnie pierwszy raz potrafiliśmy wykorzystać istniejące procedury. Skoro nie zadziałały argumenty, Polacy zaczęli zasypywać poprawkami, złożyli ich 1600, żeby zakorkować ten projekt, żeby głosowanie się nie odbyło. To sprytny pomysł. Pokazało to, że coś się da. Że aby zrobić 1600 poprawek, to trzeba pracować, znać się na tym. I można działać ponad podziałami.
Tego nie było przy 27:1 w sprawie Tuska.
To naprawdę było smutne. Tu, niestety, po prostu śmiano się z kandydatury Jacka Saryusza-Wolskiego. Bo w Brukseli wszyscy wiedzieli, że nie może być tak, by europoseł, który nigdy nie był premierem, został szefem Rady Europejskiej, czyli podsuwał kompromisy kanclerz Niemiec czy prezydentowi Francji…
Jak oceniano to w kuluarach? Co mówiono?
Wszyscy się śmiali, mówili, że to groteskowe. Na początku zanim pojawiła się kandydatura Saryusz-Wolskiego, to niektórzy przywódcy w unijnych stolicach rozważali “filozoficzny problem” możliwych konsekwencji wyboru szefa Rady Europejskiej wbrew krajowi z którego pochodzi.
Mówiono, że rzeczywiście „jest problem”. Jednak gdy pojawiła się kandydatura Saryusz-Wolskiego zrozumieli, że Warszawie chodzi przede wszystkim o pozbycie się Donalda Tuska z powodu “polsko-polskich animozji”, zrozumieli, że nie chodzi o jakiegoś rzeczywistego, innego kandydata Polski wokół którego można by stworzyć koalicję państw.
Kandydatury Saryusz-Wolskiego nie potraktowano poważnie. Uznano, że nie można pozwolić, by jeden rząd z którym w dodatku są problemy dyktował całej Unii co ma robić.
Gdybyś miała porównać polską politykę zagraniczną dziś i 10, 15 lat temu. Jako dziennikarz, który jest na co dzień w Brukseli, bardzo odczuwasz różnicę i jej skutki?
Odczuwam. Wszyscy odczuwamy. To, że z Timmermansem mamy nie najlepsze stosunki, to się przekłada na stosunki z całą KE. Rząd może zapewniać, że tak nie jest, że ma świetne relacje, ale to się przekłada. Polska nie ma takich relacji, które pozwalałyby załatwić coś na telefon. Niedawno obserwując negocjacje w jakieś sprawie zapytałam jednego z rozmówców: – Mrugacie do Polaków, że na to byście się zgodzili?
- Ale my nie mamy do kogo mrugać. Oni z nami nie rozmawiają – odpowiedział.
Że w wielu dziedzinach polski rząd nie ma nawet kontaktów. Poza oficjalnymi, które muszą być. Warszawa zraziła do siebie Komisję Europejską, która jednak bardzo często jest po stronie krajów członkowskich, tych słabszych. Taka sytuacja może być wykorzystana przez niektóre kraje członkowskie, którym zależy, by Polska – w momencie gdy będzie uchwalany budżet – nie była mocnym krajem. Ale takim, któremu zawsze można zamknąć usta, mówiąc: Pilnuj swojej praworządności.
Polska na własne życzenie doprowadziła się do takiej sytuacji. Ale też trzeba widzieć drugą stronę. W interesie niektórych krajów jest utrzymywanie Polski w roli chłopca do bicia.
Czy pamiętasz podobny moment kiedykolwiek w ciągu tych 15 lat?
Nie. No nie. Choć jednocześnie nie mam złudzeń, że Timmermansowi służy to w kampanii wyborczej. Już od dłuższego czasu prowadzi swoją kampanię. Tego nie da się nie dostrzec. Znakomicie połączył obronę wartości z osobistą karierą. Ale trzeba patrzeć do przodu. Mam nadzieję, że z obecnego kryzysu coś pozytywnego może się narodzić.
Ja na przykład widzę, może to ciebie zaskoczy, wielkie zainteresowanie Unią w Polsce. To jest oczywiście absolutny odprysk. Ale nigdy polskie media i społeczeństwo nie interesowałyby się tak UE, gdyby nie to, co się dzieje. Paradoksalnie świadomość ludzi i instytucji bardzo wzrosła.
Dziś każdy wypowiada się na temat TSUE, na temat Komisji Europejskiej. Dawniej mogłam się zapluwać, nawet w czasie negocjacji. Nikt nawet za bardzo nie odróżniał jednej instytucji od drugiej. Nie było aż takiego zainteresowania i takiej świadomości.
Dlatego myśląc o przyszłości, myślę o pozytywach, o tym, że ludzie będą świadomi. Nie będzie już powrotu do ślepego podążania za Brukselą, ani takiego godnościowego, że tylko nasz interes jest najważniejszy. To się wypośrodkuje. Mam nadzieję, że to co mamy to okres przejściowy.
I jeszcze wyjdzie z tego coś dobrego w przyszłości. Że zaczniemy kiedyś - realizować nasz interes narodowy w Unii, poprzez zawieranie sojuszy, znajomość unijnego prawa, poprzez własne inicjatywy.
Tyle się dzieje, a martwiłaś się, że jak Polska wejdzie do UE to koniec. Nie masz już dość? Ciągle kręci cię Unia?