Od 2001 roku Jan Truszczyński był głównym negocjatorem członkostwa Polski w UE. Cała jego kariera zawodowa, od lat 80., związana jest z UE. Był Stałym Przedstawicielem Polski przy UE (1996-2001), doradcą prezydenta ds. UE, sekretarzem stanu w MSZ.
Po wejściu Polski do UE piastował wysokie stanowiska w Komisji Europejskiej (2007-2014). Był m.in. dyrektorem generalnym ds. edukacji i kultury UE. Zna Unię od podszewki.
Jak zmienił się obraz Polski przez ostatnie 15 lat? Jak widzi Pan dziś Polskę w UE?
Gramy poniżej swojej wagi i rzeczywistych możliwości. Osiągamy gorsze wyniki niż moglibyśmy osiągać, będącym w głównym nurcie europejskim, a nie na obrzeżach.
Jestem głęboko przekonany, że nasze oficjalne zachowanie w ciągu ostatnich 3 lat spowodowało zmianę z plusa na minus. Polska kojarzy się dziś raczej z czymś, co jest samolubne i niesympatyczne niż z krajem, który jest otwarty i przyjazny dla innych. I to jest przykre.
Jednak na co dzień nie odczuwa się tego w sposób wyraźny. Gdyby pytała pani Polaków pracujących w Brukseli, czy spotykają się z objawami niechęci, lekceważenia, to raczej tego nie ma. Urzędnicy też tego nie odczuwają. Ale podłoże jest.
Co czuje człowiek, który wprowadzał Polskę do Unii, patrząc na to wszystko?
Odbieram to bardzo krytycznie. Nasza waga w procesie kształtowania i podejmowania decyzji w UE zjechała radykalnie w dół. Automarginalizacja jest niewątpliwym faktem, konsekwencją suwerenistycznej postawy PiS-u.
Bardzo poległ nasz wizerunek?
Nie ma się co łudzić. Polska z przykładu kraju, który był solidarny wobec innych, stała się przykładem kraju, który jest samolubem, dbającym wyłącznie o siebie. Dużo tracimy przez zachowanie polskich władz w związku z polityką migracyjną. To rażący, demonstrowany brak solidarności, który pozostawia w umysłach po stronie partnerów zachodnioeuropejskich trwały ślad.
Proszę przypomnieć, jak było wcześniej. Jak w poprzednich latach wyglądała pozycja Polski w UE?
Obserwowałem to z boku i wyrywkowo, bo do 2014 roku byłem urzędnikiem KE. Ale byłem świadkiem tego, jak relatywnie waga i wpływy Polski rosły. Jak coraz bardziej partnerzy liczyli się z Polską, jak traktowali ją jak normalnego partnera, średnio dużej wielkości gracza, który dbał o swoje interesy, ale nie zapominał o innych. Który ma pomysły i stara się je promować na forum UE, a jeśli je promuje to robi to w sposób sensowny.
Nie, że zaskakuje znienacka wszystkich, tylko przygotowuje grunt i działa. Tak było z Partnerstwem Wschodnim.
Polska wysondowała Szwecję byśmy wspólnie coś przedstawili, co dodało wagi i wiarygodności postulatom. Tak się gra w UE. To podręcznikowy przykład jak grać, żeby zagrać skutecznie.
A dziś mamy premiera, który powiedział, że doskonale wie, jak się w UE negocjuje. Ocenimy to po wynikach. Bo na razie nie potrafiłbym podać ani jednego przykładu wynegocjowania najlepszej transakcji przez premiera Morawieckiego. Być może on jest w stanie podać taki przykład. Ja nie.
Nie wszyscy nadają się do PE
Pamięta Pan jak zachowywał się PiS w czasie negocjacji członkowskich Polski do UE?
To było siedzenie okrakiem na płocie. To nie była Liga Polskich Rodzin, która gardłowała przeciwko wstąpieniu Polski do UE, ani Samoobrona, która działała podobnie. Ale to był eurosceptycyzm daleko posunięty i biorący się z różnic, które już wtedy występowały w społeczeństwie polskim.
W 2003 roku były badania, które ujawniły wyraźne różnice regionalne w kwestii integracji europejskiej. Wschód, Podlasie, Lubelszczyzna, Małopolska – daleko poniżej średniej krajowej. Zachód, Wielkopolska, Lubuskie, Opolskie – daleko powyżej średniej krajowej.
Jako negocjator byłem częstym obiektem ataków PiS, czy to na forum sejmowej komisji integracji europejskiej, i na sesjach plenarnych, gdy przychodziło mi zastępować min. Cimoszewicza. Zachowanie PiS pamiętam ogólnie jako krytyczne i sceptyczne co do korzyści, jakie Polska może osiągnąć dzięki integracji. Kwestionujące jakość osiąganych przez rząd wyników. Ale to miało głębsze podłoże. To był swoisty suwerenizm, który już wtedy dominował w podejściu PiS-u.
Prawica krytykowała polskich negocjatorów, gdy negocjacje się zakończyły.
Krytycy zawsze się znajdą. Wilczym prawem opozycji jest krytykowanie wszystkiego, co robi aktualny rząd. Komentarze krytyczne nie dziwiły. Potem znajdowały odzwierciedlenie w dyskusji politycznej poprzedzającej przyjęcie traktatu akcesyjnego, referendum. Była manipulacja, jednostronność widzenia, świadomie zniekształcanie wyników negocjacji. Tak działa polityka.
Wtedy byłem gotów wejść w dowolną dyskusję z każdym, kto by kwestionował osiągnięte wtedy wyniki negocjacyjne. Na zasadzie merytorycznej argumentacji i dyskusji o tym, co było realnie możliwe do osiągnięcia.
Zawsze na to można odpowiedzieć: Pokaż, że lepiej potrafisz.
Minęło 15 lat. PiS rządzi niemal cztery lata, miał okazję pokazać, że potrafi lepiej.
Nasz wpływ na proces decyzyjny jest daleko niższy niż mógłby być na podstawie obiektywnych parametrów typu PKB, ludność, wielkość kraju na tle innych krajów członkowskich. Polityka obecnego rządu to raczej pasmo niedoróbek i suboptymalnych wyników. Nie chcę mówić – porażek. Gramy daleko poniżej naszej ligi. Jak zawodnik czwartej ligi. A byliśmy w pierwszej. I to jest kłopot.
Z Polski do Brukseli wybiera się pół rządu. Co Pan na to?
Nie wszyscy będą się nadawać do tego, by funkcjonować w PE. Jedno jest jasne. Im większa frekwencja wyborcza, tym większe szanse, że wygrają partie, które czują Europę i wiedzą jak grać, by rzeczywiście coś ugrywać, wysyłając do Brukseli ludzi, którzy wiedzą, jak to się robi.
Czyli? Co jest najważniejsze?
Żeby funkcjonować z pożytkiem w PE, trzeba wiedzieć, jak funkcjonuje machina decyzyjna. Trzeba mieć za sobą działania legislacyjne bądź zarządcze w kraju, i – niestety – znać bardzo dobrze angielski.
Nikt, kto nie ma tych parametrów, nie dostanie funkcji rzeczywistego rozgrywającego. Nie będzie ani przewodniczącym komisji parlamentarnej. Ani posłem sprawozdawcą ważnego aktu prawnego, ani tzw. shadow reporterem, czyli kooperantem posła sprawozdawcy pochodzącym z innej grupy politycznej.
Wszystkim wydaje się, że są świetni.
Krótko mówiąc, taka osoba nie ma co tam szukać. To znaczy pojedzie do Brukseli, ale nie będzie przydatna. Ani krajowi, ani UE. W jakimś sensie przyda się tylko sobie i swojej partii. Z punktu widzenia pożytku dla społeczeństwa to mało wartościowe.
Mateusz Morawiecki wśród dziesiątków urzędników
A tak walczyliśmy o tę pozycję w pierwszej lidze. Gdy Polska wchodziła do UE kojarzono nas głównie z furmankami.
To było tradycyjne widzenie Polski i trwało to długi czas. Do naszej akcesji i jeszcze po. Wynikało z mechanistycznego podejścia większości mediów, niewystarczającej wiedzy o kraju za Odrą i lenistwa. To nas drażniło.
Jak traktowano polskich negocjatorów? Odczuwał Pan, że patrzą z góry, bo Polska to jakiś kraj ze wschodu?
To nie było widoczne. Ale to miało miejsce. To było nieuchronne. Taki okres obserwacji, co nowy potrafi, i czy dobrze zrobiliśmy, że wpuściliśmy go tutaj, do swojego grona. Nie dziwię się. Ale na to nakładał się pewien element wyższości kulturowej Zachodu w stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej.
Ile osób uczestniczyło w negocjacjach?
Nad wejściem Polski do Unii pracowały tysiące ludzi w całej administracji polskiej. Sam zespół negocjacyjny, kiedy powstał, liczył 19 osób, obsługiwanych przez kilkudziesięciu młodych urzędników. Kiedy ja przejąłem pałeczkę z rąk mojego wielkiego poprzednika Jana Kułakowskiego, zespół został zmniejszony do 12 osób. Ale to był wierzchołek góry lodowej. Ja byłem tylko jednym z trybików.
Czy Mateusz Morawiecki był w zespole? Premier pochwalił się, że sam negocjował przystąpienie Polski do UE 20 lat temu.
Młody Mateusz Morawiecki był w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej. Pracował we wstępnej fazie, opuściwszy urząd, zanim zaczęły się efektywne negocjacje w którejkolwiek dziedzinie. Był wśród dziesiątków , dziesiątków urzędników przygotowujących grunt pod przyszłe negocjacje.
Negocjacje rozpoczęły się w 1998 roku, zakończyły 13 grudnia 2002 roku.
Czasu było mało, a roboty do wykonania bardzo dużo. To wymagało nie tylko motywacji, ale również ciężkiej pracy dużych zespołów ludzkich.
Naszym, negocjatorów, zadaniem było przygotowywanie gruntu pod decyzje Rady Ministrów czy postulaty negocjacyjne Polski, filtrowanie tego, co możliwe realistycznie do wykonania od tego, co niepotrzebne, bądź przesadnie dyktowane interesami wąskiej grupy nacisku.
Byliśmy tubą, spikerem, który przedstawiał osiągnięte wyniki Polsce. Prawdziwych negocjacji wymagały okresy przejściowe. Trzeba było krok po kroku przekonywać partnera, że nasz postulat nie bierze się z powietrza. Nic z tego, co położyliśmy na stole negocjacyjnym, nie było przyjmowane w ciemno.
Szprotki, klatki dla kur i absurdy
Pamięta Pan Sprattus Sprattus Balticus?
Szprot bałtycki. Oczywiście, że pamiętam. Chodziło o to, by szprot bałtycki stał się rybką, która jest objęta wspólną polityką rybacką UE. I to się udało.
Tylko zarzucano nam, że wymyślamy sobie nowy gatunek. „Dotychczas żadne grono naukowe w Europie i na świecie nie zidentyfikowało istnienia oddzielnego gatunku szprota Sprattus sprattus balticus” – ogłosiła UE.
Wtedy szprota łowili rybacy polscy, w mniejszym stopniu litewscy i bardzo mocno łotewscy. Wszystkie te kraje miały wejść do UE, a z państw położonych nad Bałtykiem w Unii były wówczas tylko Dania, Szwecja i Finlandia, które nie odławiały szprota. A jeśli już, to na paszę, a nie dla konsumpcji ludzkiej. Dlatego szprot ich nie martwił, im wystarczało objęcie wspólną polityką rybołówczą dorsza i śledzia. Natomiast my, wchodząc do UE, chcieliśmy dołączyć szprota.
Pytam o to, ponieważ młodzi ludzie, którzy urodzili się w UE lub dojrzewali wraz z nią, raczej nie wiedzą, jak bardzo o najdrobniejsze rzeczy trzeba było walczyć. UE to nie tylko otwarte granice. To była też długość ryb albo np. klatki dla kur niosek.
O, to faktycznie był problem! Wypłynął w ostatniej fazie negocjacji w sposób dość dziwaczny, ponieważ sektor rolny zaczął domagać się, by Polska dodatkowo wystąpiła o rozwiązanie przejściowe, pozwalające na utrzymanie przez długi czas klatek o małych wymiarach, które – mówiąc wprost – były niedobre dla kur.
Co brzmiało absurdalnie i wywoływało śmiech. Wchodzimy do UE, walcząc o klatki, w dodatku małe. Dziś nikt już o tym nie pamięta.
Sprawa polegała na tym, że miały wejść w życie nowe przepisy unijne dotyczące dobrostanu zwierząt. W związku z tym hodowcy broilerów na Zachodzie Europy na dużą skalę wyzbywali się starych klatek, które można było kupić niemal za bezcen. I Polacy je kupowali. Nikt nie pomyślał, że nowe przepisy obejmą też Polskę. Kto by na to zwracał uwagę, skoro można było tanio kupić klatkę?
A potem sektorowi rolnemu udało się przekonać rząd, że Polska ma tu tak duży interes gospodarczy, że bezwzględnie musi wystąpić o rozwiązanie przejściowe. Bo jak nie, to cały sektor broilerów w Polsce padnie, grozi nam mini katastrofa.
Trochę wyolbrzymiam, ale sam pamiętam jak na Radzie Ministrów przez dwie godziny trwała dyskusja poświęcona klatkom dla kur. Uczestniczyłem w niej jako główny negocjator. Znałem na pamięć wszystkie wymiary klatek – i tych nowych, i starych.
Miał pan poczucie absurdu?
Prywatnie mogłem uważać, że jest to przesadzone i raczej trzeba się dostosować do wymogów dotyczących dobrostanu zwierząt niż wymuszać specjalne rozwiązania. Argument ekonomiczny wydawał mi się mocno naciągany. Trudno było uwierzyć, że wyspecjalizowani producenci drobiu nie zdawali sobie sprawy, że kupują towar, który przestanie być przydatny. Ale stało się jak się stało. Sprawę załatwiliśmy.
Często Polacy się tak stawiali?
Na przykład, gdy przystępowaliśmy do negocjacji w dziedzinie ochrony środowiska, wielu polskich decydentów uważało, że nasze prawo i nasza praktyka w tym zakresie jest tak wysoce zaawansowana i rozwinięta, że nie będzie nam jakaś Unia dyktować, co mamy robić. Bo my sami wiemy to doskonale i właściwie to od nas można brać nauki, jeśli chodzi o ochronę przyrody, a nie żebyśmy my mieli skądś importować jakieś wzory.
Tego typu podejście było bardzo wyraźne. Niejeden w ten sposób rozumował i nie dopuszczał do uszu wiedzy płynącej z Brukseli, bez względu na opcję polityczną. Punkt wyjścia był taki – nie będzie nam Unia się wtrącać, my sami wiemy doskonale, co trzeba robić, żeby było dobrze.
Które negocjacje były najtrudniejsze?
Zdecydowanie rolnictwo. Najwięcej postulatów negocjacyjnych, większość uzasadniona i potrzebna, ale wygórowana, a część wręcz nierealna, jak np. wspólna organizacja rynku ziemniaków. Nikt tego nie chciał poza Polską, bo nie było takiej potrzeby. To było wydumane.
Rolnicy nie byli w stanie odpuścić najbardziej nierealnego postulatu. Było takie nastawienie, nie tylko w rolnictwie: jeśli moja sprawa nie zostanie załatwiona, tak jak ja chcę, to cała ta Unia funta kłaków niewarta.
Jak bardzo polska duma dawała się wtedy we znaki?
Przeżyłem to już w 1991 roku, kiedy kończyliśmy umowę stowarzyszeniową z UE, zostały tylko drobiazgi do umówienia. Do końca życia zostanie mi ta historia w pamięci. Dzień, w którym miałem negocjować wzrost stopniowy kontyngentu taryfowego na pieczarki blanszowane. Zażądałem maksimum. Kolega z KE odpowiedział: „Nigdy tyle nie dam”. Spotkaliśmy się jednak w połowie drogi.
Wieczorem był briefing, każdy mówił, co uzyskał. Mówię o pieczarkach, a przedstawiciel ministerstwa rolnictwa wstaje oburzony: „To absolutnie jest nie do zaakceptowania!. Niemożliwe. Jak tak ma być, to lepiej, żeby w ogóle też umowy stowarzyszeniowej nie było! Piszę do ministra rolnictwa, żeby nie wyrażał zgody na umowę stowarzyszeniową”. To jest przykład tego, jak często ludzie koncentrowali się na swojej sprawie, dostrzegając wyłącznie drzewo. Lasu już nie widząc.
Jaki wpływ takie podejście Polaków miało na negocjacje?
Jeśli ma się taki punkt wyjścia, to trudno dopuścić do siebie, że trzeba tu i ówdzie coś zmienić. Wchodząc do organizacji opartej na prawie, musimy się do tego prawa dostosować, a nie uważać, że w naszym ogródku dalej będziemy robić po swojemu, a oni nie będą nam się wtrącać.
To powodowało trudności. Zarówno jeśli chodzi o tempo i wewnętrzną jakość procesu dostosowawczego po stronie polskiej, jak i wyniki tego procesu. Bo na początku wszystko szło powoli.
Ta straszna UE
Wątpił pan kiedykolwiek, czy damy radę? Był taki moment?
Nie. Ale niezachwianej pewności nikt mieć nie mógł. Twarde dane statystyczne, wskazywały, że jako państwo jesteśmy przygotowani do członkostwa w UE. Więcej, również firmy mają rosnącą wiedzę o tym, jak poruszać się na tym rynku. Ale dopiero po wejściu do UE zaczęło się okazywać, że diabeł nie jest taki straszny jak go malują. Że wszyscy dają radę.
Pamiętam różne spotkania przed referendum akcesyjnym w całym kraju. Miałem ich kilkadziesiąt. Do dziś pamiętam, jak wielkie pokłady niepewności się podczas nich wyłaniały. I strachu jak to będzie. Bali się rolnicy. Bali się mali przedsiębiorcy, uważali, że zostaną wymieceni z rynku, przyjedzie konkurencja z Zachodu i ich wykosi.
Bali się emeryci i renciści, bo skądś się wzięło przekonanie, że będzie spadek siły nabywczej i w UE w ogóle się nie utrzymamy. Bały się gospodynie domowe, bo co włożę do garnka, wszystko zacznie drożeć w błyskawicznym tempie. Suma strachów była dość duża. Żadne dane liczbowe nie były w stanie ludzi przekonać. Ale często była nadzieja.
W styczniu 2003 roku ponad 40 proc. Polaków uznało, że jest jakaś nadzieja w związku z wejściem Polski do UE. Ale taka, że może nam nie będzie lepiej, ale przynajmniej dla własnych dzieci to zróbmy. Nikt się nie spodziewał, że będzie to oznaczało faktycznie przyspieszenie w rozwoju, skok w infrastrukturze, możliwości dla młodej generacji. Takich oczekiwań nie żywiono. Raczej był strach, obawa.
Ale był moment, gdy wejście Polski do UE faktycznie było zagrożone.
To się brało z relatywnego opóźnienia procesów dostosowawczych w Polsce, w latach 1999-2000. Wiązało się to z gigantycznymi czterema reformami podjętymi przez rząd AWS. Rząd był w nie zaangażowany i w pewnym stopniu było zrozumiałe, że nie przywiązywano aż takiej wagi do UE, nie było czasu na zajmowanie się nią.
W tamtym okresie było widoczne, że Polska relatywnie opóźniała się w stosunku do Czech czy Węgier. Partnerzy nie chcieli czekać aż Polska wyrobi się, nadgoni. Nie chcieli, żeby rozszerzenie było politycznie uzależnione przez kogokolwiek.
Wszystko szło powoli. Dopiero potem pojawiło się przyspieszenie. Świadomość, że trzeba zrobić coś na czas, bo będziemy mieli kłopoty i nie wejdziemy do UE, następowała stopniowo, ale rosła.
Widzieliśmy, że choć jesteśmy dużym państwem, to jednak nie warto testować, czy rzeczywiście może dojść do sytuacji, w której już wszyscy będą gotowi, będą mieli wszystko zapięte na ostatni guzik, a my będziemy w połowie drogi. Była świadomość, że nie ma co drażnić cierpliwości politycznej partnerów, trzeba przyspieszać negocjacje.
Łapał się pan czasem za głowę w czasie negocjacji? Bywało, że miał pan dość?
Takie rzeczy się nie zdarzały. Ale były rzeczy, które mnie frustrowały.
Często sztywność koleżanek i kolegów po stronie europejskiej. Takie zachowanie a’la Ajatollah. „Ja wiem najlepiej jak powinno być. I nie dopuszczam odstępstw od tego, co uważam za normę wykonawczą. W związku z tym nie uwzględniam argumentów przedstawianych przez kraj kandydujący do UE”. To zachowanie nie było nagminne, ale ono występowało. I drażniło za każdym razem, gdy było je widać w działaniu.
Sprawa polskich pielęgniarek. Było paru urzędników, którzy odpowiadali za te sprawy merytorycznie, i nikt im nie mógł podskoczyć. Wymuszali stanowisko na całej KE i siłą rzeczy na całej UE. I nie dawało się ich przekonać, że polskie pielęgniarki nie są zawodowo gorzej przygotowane jak pielęgniarki z Litwy, Łotwy czy Estonii, bo tu rysowała się różnica traktowania.
Nie działały racjonalne argumenty i fakty. Było tylko: „Nie, bo my inaczej to interpretujemy. Nie zgadzamy się i koniec”. Chodziło o punkty w programie nauczania, które były w UE, a których nie było w programie naszych liceów pielęgniarskich.
Nas to drażniło. Do tego dochodziły podwójne standardy. Bo różnica w interpretacji w praktyce powodowała, że pielęgniarki z dawnego ZSRR witano w UE, a polskich pielęgniarek nie, bo miały braki kwalifikacyjne.
A co frustrowało po stronie polskiej?
Po naszej stronie zdarzało się podejście, że jakoś to będzie. Bruksela domagała się danych, liczb, statystyk, zmian z roku na rok. W efekcie bezlitośnie wydłubywano nam wszystkie niedomogi i pominięcia w statystykach, które przedstawialiśmy.
Sami, jako zespół negocjacyjny, byliśmy jak filtr jakościowy. Staraliśmy się nie przepuszczać niedoróbek, czy braków do Brukseli, ale to się nie zawsze udawało. Część instytucji miała refleks utajniania wszystkiego. Mieliśmy np. duże trudności z wydobywaniem danych od Głównej Komendy Policji, Straży Granicznej, GUC. Niezbędne było pokazywanie, jak się dostosowujemy do wymogów strefy Schengen, współpracy Europolu, ale trudno było wydobyć statystyki, które pokazywałyby w jakim stopniu te instytucje się dostosowują. „My tu mamy tajemnice państwowe, tych danych nie możemy nawet wam przekazać, a co dopiero Brukseli” – takie było podejście.
Ulga. Wreszcie koniec
Zdarzało się wychodzenie z negocjacji?
Też szczerze mówiąc nie. Ale czasem było widać wzburzenie. Tak było 13 grudnia 2002 roku, w czasie końcowego szczytu w Kopenhadze. W finalnej fazie rokowań zdecydowaliśmy się na sześć postulatów negocjacyjnych, co do których rząd polski sądził, że powinny dać się przeforsować. Główne tematy to dodatkowe środki dla polskiego budżetu oraz tzw. kwota mleczna, ale chodziło nam także m.in o uznanie przez kraje 15-tki kwalifikacji polskich pielęgniarek.
Postulaty zostały klepnięte w nocy, w Kopenhadze, już po przyjeździe polskiej delegacji. Był premier Leszek Miller, wicepremierzy Pol, Kalinowski, Kołodko, Cimoszewicz, Danuta Hubener. Pojawiło się oficjalne „go ahead” ze strony premiera. Wtedy ja i dwaj koledzy, Piotr Serafin i Sławek Tokarski, zostaliśmy oddelegowani do sporządzenia finalnej wersji i wydrukowania postulatów na małej drukarence przywiezionej z Warszawy.
O ósmej rano rozpoczęła się pierwsza runda rozmów Millera z premierem Danii. Miller przedstawił mu 6 postulatów. Rasmussen był wzburzony. Powiedział: „W ten sposób to nie da się niczego osiągnąć. Ja proszę pana nie wróżę powodzenia. Ja z tymi postulatami do swoich kolegów iść nie mogę. To za dużo, co pan chce”.
Mógł być impas. Co robić? Wracać do Warszawy? Nic się nie udało? I tu się pokazuje umiejętność negocjatora. Miller powiedział mu wtedy: „No, ale pan może przedstawić te postulaty jako mediator, informując tylko, że Polska położyła to na stole. Pan nie musi ich ani prezentować, ani bronić. Wystarczy mi tylko, jeśli zechce pan przedstawić kolegom z czym Polska przyjechała do Kopenhagi”.
Tak też się stało. Cały dzień negocjowania, z przerwami, parę indywidualnych rozmów Rasmussena z Millerem, bez udziału kogokolwiek. Finalnie wynegocjowaliśmy prawie wszystko, z czym przyjechaliśmy. To były prawdziwe negocjacje, do ostatniej chwili.
W sumie Polska wynegocjowała najwięcej okresów przejściowych ze wszystkich kandydatów – w 43 sprawach.
I relatywnie były one najdłuższe. Niektóre kończyły się w grudniu 2017 roku. W czasie wstępowania Polski do UE mieliśmy masę kontaktów bilateralnych. Na najwyższym szczeblu staraliśmy się urabiać, przekonywać kluczowych partnerów do stanowiska Polski.
13 grudnia w Kopenhadze to był koniec. Co Pan poczuł?
Moment bardzo dużej ulgi. Między godziną 19.00 a 19.15 ktoś wyszedł z sali obrad i powiedział delegatom polskim, że załatwiony został ostatni temat. Powiedział: Jesteście w UE. W tym sensie, że negocjacje zostały zakończone.
Ludzie rzucali się sobie w objęcia. Było uczucie natychmiastowej ulgi. Miałem towarzyszyć premierowi i ministrom na spotkaniu z prasą, ale po drodze utknąłem, bo koleżanki i koledzy z grona urzędników europejskich i krajów członkowskich podchodzili i gratulowali. Spóźniłem się. Z sympatią wspominam, że cieszyli się wszyscy. Że nareszcie ta wieloletnia orka została zakończona i wstępujemy do czegoś nowego.
Z Kopenhagi wracaliśmy w środku nocy. Najpierw, natychmiast po przylocie, sesja Rady Ministrów, na której premier przedstawił wynik negocjacji. Następnie spotkanie w dużo szerszym kręgu, z którego w pamięci zostało mi tylko rzucenie się sobie w objęcia Adama Michnika i Leszka Millera.
Dziś znów tyle się w UE dzieje. Stajemy przed wyborami, które mogą być znaczące.
Oczekuję, że na spotkaniach wyborczych, balony nadmuchane przez tę czy inną partię, będą fachowo nakłuwane przez pytających, którzy będą testować rzeczywiste kompetencje i przydatność kandydatów do PE.
Nie brakuje Brukseli? Tych rozmów, negocjacji, napięcia?
Nie. Bardzo mi odpowiada to, co robię obecnie. Trochę działam w tzw. Team Europe, grupie ekspertów znających się na UE. Trochę zajmuję się wykładaniem na jednej z uczelni prywatnych w Warszawie. I to mi całkowicie wystarcza. Absolutnie nie chciałbym już zasuwać po 12 i więcej godzin dziennie. Mam prawie 70 lat. W tym wieku warto zająć się czymś zupełnie innym.
Ale odczuwam satysfakcję, patrząc jak przez te 15 lat Polska, dzięki UE, się rozwinęła.
Rozmawiała: Katarzyna Zuchowicz