Zanim wyruszyliśmy do Wenezueli musieliśmy załatwić sobie fixerkę. To nasze lokalne oczy, uszy i... wszystkie inne zmysły. Dzięki fixerom można dotrzeć w miejsca, które bez nich byłyby po prostu niemożliwe. Ale fixer to nie jedyna osoba, którą musimy umówić i... opłacić przed przyjazdem do Wenezueli. Jeszcze więcej kosztowały nas usługi Diego. Diego to nasz ochroniarz, który nie ruszał się bez broni. A my nie ruszaliśmy się nigdzie bez Diego lub jego kolegi.
Do Wenezueli trafiliśmy w maju. Chwilę po kolejnych, gigantycznych protestach. Dokładnie tych, gdy
wojskowy samochód staranował tłum demonstrantów w Caracas. Kraj na skraju wojny domowej jest od wielu miesięcy pogrążony w politycznym i gospodarczym kryzysie. Do “naszego świata” trafiają mniej lub bardziej prawdziwe plotki na temat tego, co się tam dzieje, dlatego postanowiliśmy przekonać się o tym na własnej skórze.
Przed wylotem nasłuchaliśmy się wielu relacji zagranicznych kolegów po fachu, jak trudno jest wydostać się z lotniska w Wenezueli. Od czasów zamieszek uzyskanie wizy dziennikarskiej graniczy z cudem. Większość reporterów podaje się za turystów, a niektórzy dają nawet łapówki – ich “ceny” zaczynają się od 300 dolarów.
Samolot z Madrytu do Caracas jest prawie pusty. Cieszymy się z wolnych miejsc, dzięki czemu 10-godzinny lot mija względnie komfortowo. Do ostatniej chwili nie wiadomo jednak, czy w ogóle do Wenezueli zostaniemy wpuszczeni.
Opuszczamy klimatyzowaną maszynę i już w rękawie odczuwamy ciężkie powietrze. Jest wilgotno, duszno i gorąco. To uczucie, które będzie nam ciągle towarzyszyć przez najbliższe dni. Na końcu rękawa stoi umundurowany Wenezuelczyk, który wyczytuje nazwiska. Rzuca nam podejrzliwe spojrzenie, ale nie ma nas na liście. Chwile później jesteśmy przy kontroli paszportowej, która okazała się być jedną z najbardziej stresujących w życiu.
Wbrew pozorom nie ma dużych kolejek, bo w końcu mało kto przyleciał. Wenezuelka, która nas sprawdza, nie mówi po angielsku. Woła swoją przełożoną, która dokładnie przepytuje nas, po co przylecieliśmy do Caracas. – Jesteście dziennikarzami? – pyta wprost w pewnym momencie. – Nie, nie. My na wakacje. Wie pani Gran Roque – odpowiadamy i wymieniamy kilka atrakcji turystycznych, o których przeczytaliśmy w samolocie.
Celniczka patrzy podejrzliwie, dopytuje o coraz to większe szczegóły. Z tyłu głowy wciąż pamiętamy, że kilka dni temu dokładnie z tej samej granicy cofnięto dziennikarkę z Włoch.
Nam się udało. Mamy upragniony stempel w paszporcie (Polacy mogą wjeżdżać bez wiz) i mijamy bramki. Lotnisko im. Simona Bolivara różni się od tych, do których przywykliśmy w Europie. Nie wygląda nowocześnie. Wszędzie kręci się sporo mundurowych.
Zwracamy uwagę na podłogę ułożoną z setek tysięcy malutkich kwadracików. Od fixerki dowiadujemy się, że to dzieło słynnego wenezuelskiego artysty Carlosa Cruz-Dieza, a większość Wenezuelczyków
traktuje ją jako swoisty symbol i rytuał. Fotografują stopy na jej tle, a następnie wrzucają na swoje profile w social mediach. To symboliczne pożegnanie z Wenezuelą.
To tutaj spotykamy się z naszą “przewodniczką”. Prowadzi nas do terenowej toyoty z przyciemnionymi szybami. To tam poznajemy Diego – naszego ochroniarza na najbliższe pięć dni. Potem przejmuje nas jego młodszy kolega. Ochrona jest kosztownym wymogiem. Ze względu na dużą przestępczość i fakt, że mamy ze sobą sporo sprzętu, nie powinniśmy poruszać się sami po mieście.
W niektórych rejonach miasta nie pozwolono nam nawet wysiadać z auta w ciągu dnia. To ze względu na “bojówki” nieuznawanego prezydenta Nicolasa Maduro, które nazywają się Los Colectivos. Ich zadaniem jest donoszenie do władz i służb o wszystkich działaniach potencjalnie wymierzonych w dobre imię reżimu.
Z lotniska do miasta jest godzina drogi. Nie ma tam żadnych punktów kontrolnych czy wojsk. Trasa przebiega całkowicie normalnie. Tak samo jak normalnie toczy się życie w samym Caracas. Normalnie jak na tamtejsze realia. Szybko przekonujemy się, że w różnych regionach świata
“norma” ma zupełnie inną definicję.
Mimo to, nie widać na pierwszy rzut oka żadnego rozkładu państwa. Po ulicach nie biegają ani bojówki, ani demonstranci. Restauracja pełna ludzi, stragany pękające od ilości owoców, w sklepach można robić zakupy. Nikt nie poluje z głodu na bezdomne psy, które zgodnie z popularną plotką miały z tego powodu całkowicie zniknąć z ulic. Tamtejsze Burki i Azory biegają w najlepsze.
Dopiero po jakimś czasie okazuje się, że może i produkty są, ale mało kogo na nie stać. Najniższa pensja wynosi 15 tys. boliwarów. Tymczasem paczka papierosów, którą kupujemy, kosztowała nas... 14 tysięcy. Zwykły krem dla dzieci to już wydatek dwa razy większy.
W jednym z takich sklepów szybko ścieramy się z tutejszą rzeczywistością, gdzie mało kto płaci gotówką. Wszyscy mają terminale, nawet sprzedawca na zwykłym straganie. Za wszystko będziemy płacić kartą prepaid’ową, którą załatwiła nam nasza fixerka. Jest zarejestrowana na jej nazwisko i żeby nią zapłacić poza PIN-em trzeba znać... ichniejszy PESEL. Musimy nauczyć się go na pamięć, najlepiej po hiszpańsku.
– Całość jest spięta z rządowym systemem podatkowym – wyjaśnia nam nasza przewodniczka.
Jest i nawet lokalny McDonald’s, ale byliśmy tam jednymi z niewielu (o ile nie jedynymi) klientami. Nikogo nie stać na takie luksusy. W takiej rzeczywistości spora część gotówki – zwłaszcza o niższych nominałach – może właściwie posłużyć jedynie jako papier. Widzieliśmy jak walały się w kałużach.
Na początku czerwca (nie)prezydent Maduro zezwolił na otworzenie granicy z Kolumbią, którą wcześniej zamknął w lutym. Nie podobało mu się, że w ten sposób zwykli Wenezuelczycy dostają leki i żywność. W efekcie tysiące obywateli stoi w kolejkach. Szacuje się, że z kraju wyjechało już ok. 15 proc. ludności.
Tutaj małe wyjaśnienie skomplikowanej sytuacji w Wenezueli, zanim przejdziemy do życia codziennego.
Wenezuela ma obecnie dwóch prezydentów. Jednym z nich jest wspomniany socjalistyczny Nicolas Maduro, który w styczniu został zaprzysiężony na drugą kadencję po tym, jak wygrał przedterminowe wybory.
Te wzbudziły oczywiście poważne podejrzenia o fałszerstwa, dlatego Parlament, które jest kontrolowany przez opozycję, owe zaprzysiężenie unieważnił. Ba, dodatkowo przegłosowali ustawę, z której wynika, że Maduro to dyktator i uzurpator.
Następca Hugo Chaveza jest szczerze znienawidzony przez część Wenezuelczyków. Doprowadził do gospodarczej i politycznej ruiny kraju.
35-letni lider opozycji Juan Gaido ogłosił się tymczasowym prezydentem Wenezueli. Powołał się na przepisy o stwierdzeniu nieważności wyborów. Jego decyzja została uznana przez ok. 50 krajów na całym świecie, w tym Stany Zjednoczone.
Efekt? Dwóch nienawidzących się prezydentów i kraj pogrążony w runie, którego obywatele co jakiś czas wychodzą masowo protestować.
Tutaj czeka na nas Petare, największy slums Ameryki Łacińskiej i jeden z największych slumsów na świecie. O nim opowiemy wam jednak w oddzielnym tekście.
Zza szyby naszej przemykającej terenówki widzimy sporo murali. Jedne z Chavezem, drugie z Maduro, a jeszcze inne z dwoma politykami naraz. Nad wszystkim króluje znajdujące się na wzgórzu Petare, które mogłoby być encyklopedyczną definicją samowolki budowlanej.
My mijamy Petare i trafiamy kawałek dalej, do Caucaguita, kolejnej miejscowości-slumsu. Na jego terenie znajduje się tzw. “Miasto z Patyków”. To co prawda tylko kilka domów, ale zostały one zbudowane dosłownie z tego, co udało się znaleźć na ulicy. Definicja “domu” jest tutaj rozumiana bardzo luźno.
Nasza fixerka prosi o zachowanie anonimowości ze względów bezpieczeństwa. Dzięki swojemu doświadczeniu i historii zawodowej ma naprawdę sporo koneksji i jest w stanie pokazać nam nie tylko miejsca, ale i ludzi, których z kimś innym nie mielibyśmy okazji zobaczyć.
Choć obecnie Wenezuela to z naszego punktu widzenia trochę "trzeci świat", fixera można pozyskać względnie prosto. Przez internet, na specjalnych grupach na Facebooku. Gdy już ją znaleźliśmy, dzięki niej z ochroną poszło łatwiej (co nie znaczy, że taniej).
W Caucaguita poznajemy Lidera Społeczności, który będzie oprowadzał nas po okolicy. To Henry, przynajmniej tak na niego wszyscy wołają. W jego domu często wydawane są obiady dla najbiedniejszych dzieci, to często ich jedyny posiłek w ciągu całego dnia.
Dom Henry'ego znajduje się wśród bloków otoczonych drutem kolczastym. Wszystko jest zaniedbane, wręcz obskurne. Widzimy to jednak tylko my. Przed wejściem stoi kolejka matek z dziećmi. Wszystkie mają plecaki w tych samych kolorach – flagi Wenezueli. Nie mają co jeść, ale plecaki zawdzięczają rządowemu programowi.
To kolejny przejaw reżimowego socjalu. Prezydent Maduro w 2016 roku zaczął przekazywać najbiedniejszym produkty pierwszej potrzeby. Także jedzenie jak np. mąka, ryż, fasola, makaron, mleko czy cukier. Były dostarczane pod same drzwi w szarym, kartonowym pudełku z grafiką Chaveza i Maduro. W czasie kryzysu dostawy jednak stały się coraz rzadsze. Niektórzy nie otrzymali ich od trzech miesięcy.
– Nie bójcie się – wyrywa nas z zamyślenia Henry, widząc nasze niepewne spojrzenia dookoła siebie.
Jego obecność sprawia, że jesteśmy nietykalni. W innym przypadku niewykluczone, że autochtoni postanowiliby zapoznać się z nami bliżej w niekoniecznie miły dla nas sposób. To, co rzuca się w oczy, to fakt, że często trudno na pierwszy rzut oka ocenić wiek danej osoby. Nie mam pojęcia, czy kobieta, którą widzę ma 20, 30 czy 40 lat. Równie dobrze pasuje do każdego z nich.
Ma dwójkę dzieci, jedno z nich choruje na niedożywienie – to tutaj powszechny problem. Wchodzimy w kolejne wąskie korytarze wśród improwizowanych domów wykonanych z falistej blachy. Jeśli kiedykolwiek wyobrażaliście sobie slums, jest dokładnie tak jak wyglądał w waszych głowach.
Zabrzmi to jak żenująca i stereotypowa klisza, ale po mieszkańcach nie widać dramatu, który dostrzegamy z naszej perspektywy. Śmieją się, żartują, zagadują. Są ciekawi, kim są goście Henry'ego.
– Jesteście z Polski? A co to za kraj? – nazwa naszego państwa nic im nie mówi.
Oczy otwierają się ze zrozumieniem dopiero, gdy używamy słowa-klucza, czyli: “Jan Paweł II”.
Zupełnie inny świat czeka nas w dzielnicy Municipio Bolivariano Libertador. Choć Hugo Chavez nie żyje już od ponad 6 lat, tutaj jego kult ma się doskonale. Podobnie jak poparcie dla (nie)prezydenta Madutro. Na ulicach rządzą wspomniani Los Colectivos, czyli "oczy i uszy" państwa.
Niemal na każdej ulicy można znaleźć murale. Niektóre z nich naprawdę przepiękne, tak bardzo kontrastujące z biedotą i brzydotą. To dzieła w niemal każdej możliwej konfiguracji. Sam Chavez, Chavez z Maduro, Chavez z Fidelem Castro, sam Maduro, mozaikowy Chavez, same oczy Chaveza. Przykłady można mnożyć.
Jedziemy w dół dzielnicy i tutaj widzimy obrazki, których spodziewaliśmy się przed przylotem. Opancerzony samochody i posterunki Gwardii Narodowej, wszystko otoczone workami z piaskiem. Nie możemy zatrzymać się nawet na chwilę, to teren Los Colectivos. Kawałek dalej znajduje się pałac Miraflores, skąd Maduro podejmuje (lub próbuje podejmować) swoje decyzje.
Docieramy do czegoś, co z europejskiej perspektywy może być atrakcją turystyczną. Wsiadamy do kolejki górskiej, która dowozi ludzi na szczyt zbocza. Tutaj to zwykła forma transportu. Zanim jednak wysiądziemy z samochodu dostajemy od naszego ochroniarza życzliwe polecenie, żeby tutaj nie mówić po angielsku. Tak jakbyśmy swoim wyglądem nie budzili wystarczająco wątpliwości.
Wszystkie bramki do metra są otwarte. – To przez kryzys. Rząd uznał, że ludzie są tak biedni, nie mają pieniędzy, więc nie ma sensu pobierać opłat za przejazd – mówi nasza fixerka.
Niewiele lepiej jest przy przystankach autobusów miejskich, gdzie widzimy ogromne kolejki. – I tak są mniejsze niż jeszcze miesiąc temu – dodaje fixerka i pokazuje na szybą wagonika z namazanym napisem "Maduro". Nie mamy wątpliwości, kto tu rządzi.
I choć opuściliśmy już dzielnicę slumsów, budynki, które tu widzimy, wyraźnie odbiegają od znanych nam standardów.
Jedną z rzeczy, która zrobiła przygnębiające wrażenie, był widok najbiedniejszych i przeważnie bezdomnych nastolatków. Do ich świata wprowadza nas Alexandra, aktywistka, którą poznaliśmy także dzięki naszej fixerce. – Mieszkają na ulicy z przeróżnych powodów. Niektórzy zostali porzuceni przez rodziców, inni wpadli w narkotyki czy inne używki. Śpią w okolicy skweru – opowiada.
Parę drzew, jeden pomnik, kilka ławek i – o ironio – plac zabaw. Myją się w rzece, ryzykując życie. Żeby do niej dotrzeć, muszą przebiec przez ruchliwą autostradę. – Jeden z "nowych" zginął tutaj kilka miesięcy temu – dodaje nasza przewodniczka po tym świecie.
Ruch jest ogromny, auta pędzą jedno za drugim. Jeden z nich chwyta mnie za rękę i mówi wprost: – Jeśli się zatrzymasz i rozmyślisz w trakcie, zginiesz. Biegniemy do końca – po czym pociągnął rękę, a chwilę potem byliśmy już po drugiej stronie.
Tak poznałem Gringo, jednego z bezdomnych nastolatków, który ma takie przezwisko ze względu na swoją jaśniejszą karnację.
Rzeka to jednak nie tylko kwestia higieny. To także kopalnia skarbów. W jej nurcie chłopaki mogą znaleźć wartościowe rzeczy. Wygląda to i strasznie, i niebezpiecznie. Rzeka wydaje się być rzeką tylko z nazwy. W rzeczywistości lądujemy pod mostem, dookoła mnóstwo śmieci, butelki, opony, smród. To bardziej ściek, a nie rzeka.
Chłopcy ostrożnie wchodzą do środka. Nurt jest dość silny, ale żaden z nich nie ma oporów przed nurkowaniem w tej śmierdzącej zupie (łącznie z zanurzaniem główy). Garściami wyciągają drobne, czarne kamienie i sprawdzają, czy pomiędzy nimi nie ma czegoś wartościowego.
– Parę dni temu znalazłem tu srebrny łańcuszek – chwali się Gringo. Pieniędzy za niego nie dostanie, ale może uda mu się go na coś wymienić. Pieniądze tutaj to bardzo umowna kwestia. Najniższe nominały często walały się po ulicach, bo najzwyczajniej w świecie nie są nic warte.
Wśród tej grupki wyrzutków dostrzegamy młodą dziewczyną w zaawansowanej ciąży.
– Który miesiąc? - zagadujemy z pomocą fixerki.
– ... – odpowiedziała nam cisza. Dziewczyna nie potrafiła tego nawet określić. Później aktywistka umówi ją na spotkanie z ginekologiem.
Do chłopaków wróciliśmy jeszcze kilka dni później, z samego rana. Część z nich dopiero się budzi, inni już od jakiegoś czasu przebierają w stosach śmieci przy ulicy. Jeden z nich znajduje resztki z cukierni, zbiera je pieczołowicie w kartonowe pudełko i po chwili zaczyna częstować resztę. To jedyne co dziś znajdą, późniejsze połowy w rzece także okazały się nieskuteczne.
Gringo wpuścił nas tam, gdzie mieszka. To wysoki na dwa metry dach śmietnika znajdującego się przy skwerze. Wśród koców przewraca się jeszcze ktoś z boku na bok. Wyżej znajduje się mała półka: zdjęcie, jakaś zabawka i świeczka. To wszystko, co posiada.
Wieczorem próbuję dodzwonić się do Polski. Z polskiej karty sim – cisza. Zmieniam kartę na wenezuelski prepaid. Komunikat, którego nie rozumiem. Pytam naszej „przewodniczki” o co chodzi. Okazuje się, że rząd zablokował połączenia wychodzące poza kraj ze względu na wysokie koszty tychże połączeń.
Połączyć się możesz tylko przez telefon stacjonarny albo z budek telefonicznych wciąż dość powszechnych na ulicach miast. Pozostaje mi tylko połączenie z whats up’a. Nomen omen internet pozostaje całkiem niezawodny.
Pamiętacie kult Chaveza i Maduro, o którym pisaliśmy chwilę temu? Podobnie działa to w przypadku Juana Gaido. Manifestacje jego poparcia są często utrzymane w tajemnicy do ostatniej chwili – wszystko ze względów bezpieczeństwa.
Jedna z nich odbędzie się w sobotę, o czym dowiadujemy się tego samego dnia rano. Nasz ochroniarz przytomnie wręcza nam kamizelki kuloodporne – tak w razie czego.
Jedziemy na miejsce. Na ulicach jest względnie pusto, co jakiś czas mijamy policyjne pick-upy, auta z armatkami wodnymi czy opancerzone samochody, które widzieliśmy w relacjach telewizyjnych. Tak, te, które wjeżdżały w tłum ludzi.
Docieramy do celu. Czeka tam kilkusetosobowy tłum, o dziwo nie widać policji. Zamieszki – jeśli wybuchają – to dopiero po zakończeniu wiecu. Ludzie czekający na Guaido reprezentują pełny przekrój wiekowy. Są transparenty, wuwuzele, gwizdki, czapki w barwach kraju. Nie czuć żadnego niebezpieczeństwa, choć kamizelka na klatce piersiowej ciąży.
Guaido przyjeżdża po godzinie. Jest witany jak boski namiestnik. Każdy chce go dotknąć czy podać mu rękę. Stoimy tuż obok. Tymczasowy prezydent wygłasza 40-minutową ognistą przemowę i prosi o pomoc nie tylko obywateli, ale i Stany Zjednoczone. To walka o władzę, praworządność i poprawę życia Wenezuelczyków.
Tłum otacza jego samochód, ochroniarze muszą stworzyć specjalny korytarz, żeby był w stanie przejść. Każdy liczy na jeszcze jeden uścisk dłoni, ale ochroniarze skutecznie to uniemożliwiają. Guaido jest jak wenezuelski Obama.
Drzwi się zatrzaskują, konwój rusza, ale ludzie jeszcze przez kilkanaście sekund skandują jego nazwisko, pozdrawiają, a niektórzy nawet się modlą.
Chwilę potem skwer pustoszeje, wszyscy wracają do swojej codzienności. Po 10 minutach nie ma już prawie śladu po wiecu, pozostają jedynie "niedobitki". To pojedynczy zamaskowani młodzi ludzie, ale nie dochodzi do żadnych zamieszek. Po wydarzeniach sprzed kilkunastu dni nikt nie pali się do walki ze służbami.
Takich spotkań z Guaido zaliczamy jeszcze kilka. Wszystkie mają podobny schemat. Niektóre są jednak sporo krótsze. Polityk pojawia się i znika zaledwie po 20 minutach. Ludzie twierdzą, że boi się porwania lub zamachu. I nie bez powodu.
Cel uczestników jest tylko jeden: podejść najbliżej Guaido. Ulega także ksiądz, który robi sobie z nim selfie. Chwilę później obaj panowie rozdaję zupę i pieczywo.
Prawdziwym wyzwaniem okazało się jednak dotarcie nie na wiec, a do szpitala, gdzie trafiliśmy także dzięki naszej fixerce. A raczej dzięki jej kontaktowi z tamtejszym lekarzem. To publiczny szpital dziecięcy, do którego nigdy nie chcielibyście trafić.
Na miejscu jest sporo policji. Polecono nam, by zaparkować parę ulic obok, żeby nie wzbudzić podejrzenia funkcjonariuszy. Do środka z lekarzem ostatecznie wchodzi tylko jedna osoba.
To krępy, na oko 40-letni mężczyzna. Jest wystraszony, ale bardzo zależy mu, by pokazać, z czym ma do czynienia na co dzień. Na hasło "aparat" blednie, ostatecznie udaje nam się namówić go, by "przemycił" mniejszy model w swoim fartuchu. Słyszę, żebym lepiej się nie odzywał – w okolicy i wewnątrz szpitala jest sporo Los Colectivos. Tak, tych rządowych donosicieli.
Zanim wchodzimy na sale, lekarz pokazuje szafkę z lekami. A raczej samą szafkę, w której powinny być leki. Świeci pustkami, brakuje nawet podstawowych leków przeciwbólowych, które my możemy kupić nawet w kolejce przy kasie w Biedronce.
Brakuje też wody w kranach. W jednej z sali nie ma dachu, niedawno się zawalił, bo nie był remontowany od dekady. W pomieszczeniu obok czeka nas widok sprzętu medycznego – i owszem, jest go tutaj trochę, ale nie działa. Zepsuł się, a naprawić nie ma za co.
Wenezuelczyków obejmuje także specyficzne ubezpieczenie zdrowotne. W szpitalu czeka na nich jedynie łóżko i opieka personelu, wszystkie leki muszą przynieść sami. Stąd tak wielkie kolejki na granicy z Kolumbią czy handel na czarnym rynku.
Horror zaczyna się jednak kawałek dalej, gdzie znajdują się pacjenci. Połowę sali intensywnej terapii zajmują kolejne zepsute urządzenia jak np. respiratory. Po drugiej stronie za zasłoniętą folią stoją dwa działające urządzenia podłączone do rocznego dziecka.
Nie lepiej było w innym szpitalu, do którego trafiliśmy. Poczekalnie są po brzegi wypełnione chorymi. Na łóżkach leżą pacjenci, w jednej sali dziewięciu dorosłych mężczyzn. Część po operacji, część... aż trudno to nazwać. Przerażający jest widok mężczyzny z gigantyczną naroślą na szyi. – To umieralnia, a nie szpital – słyszę.
Przy łóżku jednego z nich siedzi córka, pogodzona z losem ojca, który wije się z bólu. Jest tutaj trochę leków, ale często przeterminowane. Mimo to, używa się ich w sytuacjach krytycznych.
W tym momencie zaczyna się robić nerwowo. Jedna z pielęgniarek żywo rozmawia przez telefon i gestykuluje wskazując na nas palcem. Przyzwyczailiśmy się już, że nie możemy pozostawać długo w jednym miejscu, dlatego szybko chowamy sprzęt i opuszczamy szpital.
Wszyscy leczą się jak mogą. Studenci uczelni medycznej przyjmują też okoliczne dzieci. Kilkunastoosobowa kolejka przed budynkiem czeka na poradę pediatry, psychologa, ortopedy czy stomatologa. Konsultacje są bezpłatne. Jeden ze studentów kilka godzin później zabiera nas na tyły uczelni. Czeka tam gigantyczny stos szpitalnych łóżek, które już zaczynają rdzewieć. – Nie mam pojęcia, czemu ktoś je tu wrzucił, skoro wszędzie brakuje sprzętu – mówi.
Czasami musimy przesiąść się z naszej terenowej Toyoty i poruszać się zdezelowaną furgonetką. Wszystko po to, by nie wzbudzać podejrzeń. Mimo to, podczas tego kilkunastodniowego pobytu nie czuliśmy niebezpieczeństwa. Albo inaczej: nie czuliśmy takiego niebezpieczeństwa, jakiego można by się spodziewać, patrząc na doniesienia z telewizji i internetu.
Udaje się nam przekonać fixerkę, żeby pospacerować ulicami i rynkiem. Tam widoki już dobrze nam znane: wielkie kolejki do autobusów, ale i wenezuelska codzienność. Ludzie wracający do domów, po drodze odwiedzający pobliski targ, na którym można kupić wszystko. Także wymienić walutę lub ostrzyc się u fryzjera pod gołym niebem pięć metrów dalej.
O ironio, na poważniejszą kontrolę natrafiamy ostatniego dnia naszego pobytu. Zatrzymuje nas dwójka mężczyzn z długą bronią i w kamizelkach kuloodpornych. Okazuje się, że to policja. Każą nam wysiąść z auta i przeszukuję jego wnętrze wraz z naszymi walizkami.
Tutaj do akcji wkracza nasz ochroniarz, którzy powołuje się na rządowe koneksje i straszy ich konsekwencjami. To blef, ale skuteczny. Puszczają nas.
Na lotnisku – ku naszemu zaskoczeniu – kolejka. Czekamy blisko godzinę do odprawy. Pod naszymi nogami mozaika. Żegnamy się z Wenezuelą.
To jeden z tekstów w ramach naszego cyklu o Wenezueli. W kolejnych odsłonach pokażemy Wam historię Petare, gigantycznego slumsu, a także portrety demonstrantów i dokładne wyjaśnienie sytuacji politycznej.