Starszy mężczyzna usiadł na murku przy ulicy. Byliśmy tam tylko my, on i kobieta, która na oko wyglądała jakby była w jego wieku. Mężczyzna miał ze sobą bongosy, na których zaczął grać. Kobieta zaczęła tańczyć. Nie przejmowali się nami, ale wszystko to działo się na oczach Hugo Cháveza.
I jak się po chwili okazało, także na oczach małej dziewczynki, która kilka kroków dalej przyglądała się tej scenie. Być może mieszkała na ulicy, być może była niedożywiona. Ci starsi państwo też zresztą mogli nic dziś nie jeść. Nie ma pewności. Choć tutaj wszystko jest możliwe. Jesteśmy w Petare. Jednym z największych slumsów na świecie. Miejscu pełnym kontrastów.
Wenezuelczycy mają dość. Kryzys w ich kraju się pogłębia, dlatego wychodzą na ulice. Demonstracje przeciwko Maduro nie są jednak pokojowe. Setki osób zostało aresztowanych, wiele osób nie żyje. Ofiary najczęściej giną od kul. Chcieliśmy zobaczyć, jak naprawdę żyją ludzie w tym kraju. To jeden z tekstów w ramach naszego cyklu o Wenezueli.
Petare to miasto w Wenezueli położone na obrzeżach Caracas, stolicy kraju. Oficjalne statystyki, które mówią o liczbie jego mieszkańców, są zdecydowanie zaniżone. W sieci można znaleźć informacje o 500 tys., ale tak naprawdę, w miejscu gdzie biedę widać na każdym kroku żyje milion, a niektórzy mówią, że nawet i dwa miliony osób.
Murowany luksus
– Nie puściłam dziś córki do szkoły. Nie była w stanie tam iść, bo ma za małe buty. Innych nie mamy... – mówi nam mieszkanka slumsów, u która wpuściła nas do siebie. Dziewczynka o której mowa ma około 12 lat. Jej stopy pokryte są odciskami od noszenia za małego obuwia. Zresztą całe czas ma je na nogach. Teraz po prostu je przydeptuje. Kobieta, która wyjaśnia nam, dlaczego jej dziecko nie jest o tej porze w szkole to Carolina Jeanville.
Carolina ma 30 lat. Przeprowadziła się do Petare z prowincji. Tu, niedaleko stolicy, miało być jej lepiej. Razem z trójką dzieci i mężem wynajmuje dom oddalony od blokowisk. Rodzina ma problemy z opłaceniem czynszu.
Ten dom, to konstrukcja zbudowana właściwie ze wszystkiego. Pozostałości budowlane, kartony, blacha falista, stare deski. W pierwszej chwili trudno oprzeć się wrażeniu, że patrzy się raczej na coś, co przypomina szałas. Szałas, który zaraz się przewróci.
W tym obiekcie jest jednak jedna murowana ściana. To „luksus” na który nie wszyscy w tej okolicy mogą sobie pozwolić, a właściwie nie może sobie na to pozwolić prawie każdy. Carolina mogła, bo jej mąż pracował na budowie.
W środku nie ma podłogi, jest klepisko. Nie zauważyliśmy też toalety. Są za to zasłony i stare kanapy. Jest też butla gazowa, dzięki której można przygotować ciepły posiłek. Choć najczęściej i tak nie ma co włożyć do garnka…
Niebezpieczna fabryka
Kilka kilometrów dalej wszystko jest murowane. To jednak wcale nie oznacza lepszego statusu społecznego osób, które tu mieszkają. Jesteśmy w opuszczonej fabryce. Ten pusty budynek na życiową przestrzeń zaadoptowali bardzo biedni ludzie.
Ich mieszkania to boksy bez okien. Z sufitów zwisają żarówki. Jakoś przecież trzeba oświetlić wnętrze, jest to możliwe jeśli oczywiście akurat nie ma przerwy w dostawach prądu. Czujemy się jak w piwnicy, ale w piwnicy nie ma telewizorów, a tu jest na nie miejsce.
Jest też sklep. Wszyscy starają się przecież żyć normalnie. Dzieci bawią się czym się da i gdzie się da. Dziura w drodze przed fabryką nadaje się do tego idealnie. Pranie suszy się na sznurkach, a kobiety przygotowują coś do jedzenia. Najpewniej z produktów, które znalazły się w sponsorowanych przez rząd paczkach żywnościowych. Paczkach, po które trzeba wystawać w długich kolejkach.
Nikt nie traktuje nas tutaj jak intruzów. Mieszkańcy są na swój sposób gościnni. Możemy swobodnie zaglądać do ich „mieszkań”. W jednym z nich kamiennym snem śpi mężczyzna. Nie przeszkadza mu żadna krzątanina. Może jest tak zmęczony, a może chodzi o coś zupełnie innego. O coś, co pomogło mu aż tak się wyłączyć.
Nie spędzamy tu dużo czasu. To jednak nie nasza decyzja. Fixerka zaczyna panikować. Pospiesza nas i każe nam wychodzić. Okazuje się, że w każdej chwili może zrobić się bardzo niebezpiecznie.
To co udaje nam się jeszcze uchwycić, to znowu obecność Chaveza. Zresztą w Petare jego podobiznę, a zwłaszcza oczy, można zobaczyć na każdym kroku. Na murach, na płotach, na ścianach domów. Jest wszędzie i obserwuje jak jego socjalistyczny sen (który zresztą przyniósł mu trzykrotną reelekcję) zmienił się w koszmar mieszkańców Wenezueli.
Nieplanowany scenariusz Chaveza
Ludzie nadal go kochają. Może już nie wszyscy, ale to przecież on dał im tak rozbudowaną opiekę socjalną. Niektórych rozpieścił za bardzo. Mogliby iść do pracy, ale tego nie robią. Dowodem na to jest widok młodych mężczyzn na ulicach Petare w samo południe. Nawet nasza przewodniczka zastanawia się, dlaczego nie próbują znaleźć zatrudnienia.
Tutejsza gospodarka zaczęła się załamywać w 2014 roku. Kryzys jest widoczny właśnie zwłaszcza w takich miejscach. Ta bieda to efekt niedoborów i hiperinflacji. Setki, jeśli nie tysiące ludzie codziennie pojawiają się w jadłodajniach, kuchniach instalowanych w slumsach. Chcą zjeść choćby talerz ciepłej zupy. Może to być zresztą ich jedyny posiłek. Niedożywienie, to słowo słyszymy tu chyba najczęściej.
Reżim Maduro stworzył program żywnościowy CLAP. To paczki, które zawierają podstawowe produkty takie jak np. ryż, makaron, czy mleko w proszku. W założeniu miały trafiać do najuboższych Wenezuelczyków raz w miesiącu. Dziś paczki do potrzebujących docierają coraz rzadziej.
W Petare działa też wiele organizacji pozarządowych, które próbują aktywizować lokalną społeczność, ale przede wszystkim dożywiają matki i dzieci. Wiele dzieci umiera z głodu. Zakup specjalnego odżywczego mleka wielokrotnie przerasta możliwości finansowe rodziców.
My jednak takich scen nie widzimy. Nie chodzi jednak o to, że bieda schowana jest w czterech ścianach tamtejszych wenezuelskich domów. Bieda to przede wszystkim dzieci mieszkające na ulicy.
Na ulicy można się bardziej najeść
Katie, nasza przewodniczka po Petare, mieszka tu od urodzenia. Nie myśli o wyprowadzce. Jest działaczką społeczną. Zajmuje się bezdomnymi dziećmi, którym bardzo chce pomóc. Wierzy, że mają jeszcze szansę na lepszą przyszłość.
Kiedy jej, nazwijmy ich, podopieczni znaleźli w śmietniku ścinki ciasta i poczęstowali ją nimi, nie odmówiła. Zaczęła jeść to co oni, bo chciała pokazać, że jest dla nich i z nimi. Być może dlatego właśnie jej ufają.
Dzieci, które mieszkają na ulicy, mogły tam trafić z wielu powodów. Mogły uciec z domów, ale mogły też być z nich wyrzucone np. za narkotyki. Wiele nieletnich osób przyłącza się też do ulicznych gangów.
Niektórzy wybierają bezdomność, bo mają dość przemocy w rodzinie. Inni mają dość głodu. Może to zabrzmi dziwnie, ale jak nas przekonują, na ulicy, w śmietnikach można znaleźć dużo więcej jedzenia niż w domu.
Śpią na ulicy, kąpią się w fontannach lub w rzekach. Cenne dla nich rzeczy chowają choćby w kanałach burzowych.
Te dzieci nie są wychudzone, nie są też brudne. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazuje na to, że żyją w taki sposób. Kiedy widzimy ich na ławce w parku, wyglądają jak normalna grupa znajomych.
Dom dziecka lepszy od rodzinnego
Kiedy Antonio trafił do sierocińca miał trzy miesiące. Był niedożywiony. Ważył 2,5 kg. Dziś ma już rok, tak samo jak Mesias, którego rodzice oddali do domu dziecka zaledwie dwa dni po jego narodzinach. Jego mama była nastolatką.
Takich historii w Casa Hogar Padre Luciano (dom dziecka) można usłyszeć dużo więcej. Nie jest to jednak tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Bo rodzice tych dzieci, to żadna patologia. To ludzie, którzy być może musieli podjąć najtrudniejszą decyzję w swoim życiu.
Oddają swoje dzieci do sierocińca z troski o nie. Wiedzą, że w domu dziecka będą miały co jeść. Będą miały dach nad głową i będą bezpieczne. Zresztą to też nie tak, że nigdy więcej nie spotkają się z nimi. Starają się je odwiedzać.
Krajobraz z baniakami
Kiedy pojawiliśmy się w Petare, pierwsze co rzuciło nam się w oczy, to niebieskie baniaki. Najczęściej umieszczone są na dachach lub wyższych piętrach domów. Ludzie posiadają niebywałą umiejętność szybkiego dostosowania się do trudnych warunków. Potrafią znaleźć rozwiązania ułatwiające życie w czasie kryzysu.
Takim są właśnie niebieskie baniaki. Wody w tutejszych domach nie ma od miesięcy. W baniakach zbiera się więc deszczówka. Słyszymy, że czasami pojawiają się beczkowozy, ale jesteśmy też świadkami sytuacji, kiedy to dzieci kąpią się w wielkiej kałuży, a inna kobieta w tym samym czasie napełnia wodą z tej kałuży butelki
Drut kolczasty
Ten wenezuelski slums, to nie tylko domy ze wszystkiego i boksy. Są bardziej standardowe dzielnice. W tych częściach Petare widać architektoniczny chaos. Dwu, trzykondygnacyjne domy, wyglądają tak, jakby były budowane naprędce i jakby czekały, aż ktoś dobuduje kolejne piętra.
Wiele z nich przypomina zakład karny. Kraty, wysokie mury, a nawet druty kolczaste. Niektóre ogrodzenia są pod napięciem. Ludzie się boją. Nie ze względów politycznych, choć mieszkają tu zarówno zwolennicy Maduro, jak i zwolennicy Guaido. Boją się kradzieży.
Choć nie czujemy zagrożenia, to mamy świadomość, że w Petare jest niebezpiecznie. Samochód, którym się poruszamy ma przyciemnione szyby. Zresztą takie ma większość aut. Fixerka wyjaśnia nam, że to ważne, bo dzięki temu nie widać kto z nami jedzie i co przewozimy. W innym przypadku zdarzało się, że ktoś podjeżdżał na motocyklu, wybijał szybę i kradł cenne przedmioty.
Tak było też, kiedy materiał w Petare przygotowywała turecka telewizja. Ich samochód nie miał przyciemnianych szyb. Operator mimo wielu próśb o to, aby schował kamerę, cały czas robił zdjęcia. Odpowiadał, że byli już w tylu miejscach i nic się nie stało, więc tu też nic im nie grozi. Jednak w pewnym momencie pojawił się przy nich człowiek z bronią i kazał oddać sprzęt.
Strach sprawił, że zakratowane są też sklepy. Zakupy robi się przez mały lufcik, który daje właścicielowi poczucie bezpieczeństwa. Tak... sklepy mimo panującego kryzysu są nadal otwarte i całkiem dobrze zaopatrzone.
Mieszkańców slumsów nie stać na wiele. Właściwie nie stać ich na nic. Ludzie pracują, ale hiperinflacja spowodowała, że za jedną pensję, wypłacaną w lokalnej walucie czyli bolivarach, nie są w stanie kupić podstawowych produktów. Wspiera ich pomoc społeczna. Pieniądze mogą też mieć z nielegalnych źródeł, dlatego nie mogą trzymać ich na kontach.
Usługi fryzjerskie
Być może łatwiej jest je wydać na targowisku. Tu nie ma krat. Jest za to gwarno. Na stoiskach można znaleźć naprawdę wszystko. Sok z mango jest tańszy od coli. To co przykuwa naszą uwagę, to uliczne usługi fryzjerskie. Nie trzeba czekać długo w kolejce, bo fryzjer stoi obok fryzjera.
Jest kryzys. Wenezuelczykom nie żyje się łatwo. Ale nawet w takich warunkach ludzie starają się zachować pozory normalności. Być może to właśnie to pozwala przetrwać trudny czas.
Mieszkańcy Petare co niedziela pojawiają się też na mszy. My też tu jesteśmy. Kościół jest pełen odświętnie ubranych ludzi. Są bardzo wierzący. Nie obrazili się na Boga, że żyją w takich warunkach, że nie mają czego włożyć do garnka.
Widać biedę, ale wbrew pozorom widać też radość. Ci ludzie nie narzekają, nie mają do nikogo żalu, że muszą mieszkać w takich warunkach, a przynajmniej my tego nie słyszymy. Wspominają tylko, że za Chaveza było lepiej…
Pretare jest jak dzieła jednego z najsłynniejszych wenezuelskich artystów Carlosa Cruz-Dieza. To niesamowita mozaika, złożona ze sprzeczności. W tym gigantycznym slumsie nie ma jedzenia i wody. Ludzi nie stać na leki, ale jednocześnie potrafią tańczyć na ulicy, która w niektórych miejscach wygląda jak wielki śmietnik. Obok przechodzą schludnie ubrane dzieci, które wracają ze szkoły. Mają na sobie mundurki i obowiązkowe śnieżnobiałe koszulki. Ich koledzy są bezdomni.
Wszystko to w kraju, który ma dwóch prezydentów. W kraju, który jeszcze nie tak dawno temu, ze względu na ogromne złoża ropy, pretendował do bycia najbogatszym w regionie. W kraju, który był obietnicą lepszego życia dla tysięcy Kolumbijczyków, którzy się tu przenieśli.
A dziś? Dziś to Wenezuelczycy uciekają do Kolumbii i Brazylii. Dziś jest tu bardzo duszno.