Dzwonek w zakładzie pracy zadzwoni,
jak zresztą co dzień, o 7 rano. Chwilę później Kazimierz
wsiądzie na kombajn. Będzie ciężko pracował przez długie
godziny. Trwają żniwa, więc do domu wróci, gdy będzie już
ciemno, ale sen nie będzie trwał długo… I znowu zadzwoni
dzwonek.
W innym miejscu, w innym czasie młody
chłopak o 7 nie będzie zaczynał pracy, będzie ją kończył. W
oborze musiał być już o godzinie 5 – o 8 zaczyna przecież
lekcje. Obowiązki wykonuje za swoją mamę. Nie ma innego wyjścia.
Kobieta właściwie nie wstaje z łóżka. Nie może chodzić.
Helena włoży dziecko do wózka i
pójdzie na pole. Dziecko, które dopiero urodziła – 6 tygodni
temu. Połóg? Jaki połóg? Jej para rąk jest tutaj niezbędna.
Nikt za nich tego nie zrobi. Państwowe
przedsiębiorstwo musi przecież działać. Musi być wydajne. W
trakcie dożynek najpewniej wyróżnią tych najlepszych. A później?
A później wszyscy o nich zapomną. Zostaną ze strachem o
przyszłość, z żalem, z poczuciem niesprawiedliwości i krzywdy. I
będzie ich więcej, bo to nie tylko Kazimierz, Helena i ten młody
chłopak. Będzie 500 tys. takich osób. Ale wtedy, kiedy dzwonił
dzwonek, nie mogli jeszcze o tym wiedzieć.
Czyszczenie
sumienia
– Przyjechała
do PGR-u polonezem. Powiedziała kierowcy, żeby nie gasił silnika.
Chciała tylko zakomunikować ludziom, którzy normalnie przyszli do
pracy, że to już koniec, i odjechać. Weszła tam i powiedziała,
że to jest koniec, że nie będzie żadnej pracy, żadnego PGR-u.
Wsiadła do samochodu. Odjeżdżając odwracała się za siebie. Ten
widok, widok ludzi tak potwornie zagubionych, towarzyszy jej przez te
wszystkie lata – opowiada Joanna Warecha. – Wyglądało to trochę
tak, jakby czyściła swoje sumienie… – dodaje.
Ta
historia to wspomnienia, którymi z Joanną podzieliła się pewna
nieznajoma kobieta – jedna z likwidatorek PGR-u. Od tamtych
wydarzeń mija właśnie 30 lat. 3 dekady wykluczenia, biedy,
poniżenia, walki o zapewnienie bytu najbliższym, walki o godność.
Jedną z osób, które nie odpuściły jest właśnie
Joanna, ale o niej i jej staraniach będzie trochę później.
19
października 1991 roku uchwalona została ustawa o gospodarowaniu
nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa. Na jej mocy zlikwidowano
Państwowe Gospodarstwa Rolne. Było ich wtedy 1666, zajmowały
powierzchnię
4 milionów hektarów.
Ta decyzja zmieniła nagle i na zawsze życie prawie 2 milionów
ludzi – 500 tys. pracowników PGR-ów i ich rodzin.
Mało
co nas już zostało
– Przyszedł
ten nieszczęsny dzień. Byłem wtedy młodym radnym, wybranym na
pierwszą kadencję. Nagle okazało się, że prawie 700 osób na
1800 zatrudnionych w gminie Sławoborze traci pracę. Nagle się
okazuje, że wali wam się cały świat, ale mimo wszystko sobie
poradziliście. Tym pracownikom, wam, zadośćuczynienie po prostu
się należy. Polskę na to stać. To jedyna grupa zawodowa, która
została puszczona bez niczego, bo wtedy nie potrafiła krzyczeć.
Nie wyobrażam sobie, że nie nastąpi kiedyś rekompensata – kiedy ze sceny padają te słowa, na twarzach zebranych nie widać poruszenia.
Nikt się tym nie ekscytuje. Nic
dziwnego, słyszeli to już przecież setki razy, a i tak nic się
nie wydarzyło. Zwłaszcza, gdy głos zabierali politycy.
Jest
28 sierpnia. Koniec wakacji. W Słowenkowie, wsi oddalonej od
Kołobrzegu o około 29 kilometrów, spotykają się byli pracownicy
Państwowych Gospodarstw Rolnych, ich rodziny i przyjaciele. Więcej
jest tych drugich – ci pierwsi, ci którzy w przedsiębiorstwach
zostawili swoją młodość i swoje zdrowie, w dużej mierze już
odeszli.
Słowenkowo
to mała popegeerowska miejscowość. Niegdyś wszyscy jej
mieszkańcy, z jednym wyjątkiem, pracowali w Państwowym
Gospodarstwie Rolnym. Tym wyjątkiem była sprzedawczyni zatrudniona
w GS-ie.
O
przeszłości trudno tu zapomnieć. Choć to też nie tak, że ktoś
usilnie stara się to zrobić. Poza tym, że wspomnienia wciąż są
żywe, bo podsycane poczuciem krzywdy, to o bolesnych efektach
transformacji ustrojowej przypomina popegeerowski majątek, który
stoi w ruinie. Po likwidacji PGR-ów stał się własnością Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Później jego część trafiła w prywatne ręce. I to w tych rękach zaczął niszczeć.
Najwyższy budynek był niegdyś magazynem zbożowym. Na czterech piętrach, na drewnianych podłogach, znajdowało się zboże, które suszono, czyszczono i zaprawiano.
We
wsi stoją też bloki, w których życie organizowały sobie
rodziny z PGR-u. Jeden z nich nadal nie jest skończony. Bez drzwi,
bez okien, sama cegła. Wygląda tak, jakby ktoś przed chwilą
zszedł z placu budowy, tak jakby poszedł na przerwę obiadową i
zaraz miał wrócić. Z tym, że stało się to wiele lat temu. Ani
do budynku, ani do ludzi przez trzy dekady nikt nie wrócił z żadnym
planem, z żadnym rozwiązaniem. A nadzieje przecież były duże.
Tak jak i zaufanie do państwa, które zapewniało, że są ważni.
Na
spotkanie do Słowenkowa przyjechał też z Wartkowa – miejscowości
oddalonej o 6 km – Kazimierz Trzciński. Starszy mężczyzna o
pogodnym, choć zmęczonym spojrzeniu.
– Wierzy
pan, że jest jeszcze szansa na rekompensatę? – pytam.
– Ja
już zrezygnowałem. Mało co nas już zostało. Z tych, co pracowali
w Wartkowie, najstarszy jestem ja. Tam było 100 osób. Moi rodzice
też pracowali w PGR-ze. Skoro wszyscy poumierali, to na co możemy
liczyć? Zostawili i tak jak Owsiak mówi "róbta, co chceta". W
Wartkowie mieszkam cały czas od 55 roku. Wszystko obserwowałem i
choć 80 lat na karku, to jeszcze trochę pamiętam – przyznaje.
Tak
mi to wynagrodzili
– Ludzie
się załamywali wtedy. Niektórzy sobie radzili, a niektórzy
całkowicie nie. Do dziś nie mogą do siebie dojść – mówi
Kazimierz Trzciński. W
PGR-ze w Wartkowie przepracował dokładnie 42 lata i 4 miesiące.
Zatrudnił się tam zaraz po skończeniu 7 klasy szkoły podstawowej.
Był traktorzystą, kombajnistą, robił wszystko, co było trzeba, od świtu do nocy.
– Orałem
po nocach, żeby coś mieć. Kupiłem najpierw motor Jawę, później
Junaka z koszem. Urodził się nam syn Andrzej i do 1972 roku
pojeździliśmy jeszcze Junakiem, a później już kupiłem samochód.
Pierwszy miałem trabanta na wiosce i woziłem ludzi na śluby, na
chrzty. Ciężko się w PGR-ze napracowaliśmy, ale zawsze było
wesoło. Potańcówki robiliśmy. Jeden do drugiego nie miał żadnej
pretensji, ani nic – opowiada mężczyzna.
– W
1997 roku
poszedłem na wcześniejszą emeryturę i wie pani... po 42 latach
dostałem emeryturę 760 zł. Takimi pieniędzmi mi wynagrodzili
ciężką pracę – przyznaje ze smutkiem.
Mówiono,
że PGR-y są nierentowne, że są wykwitem socjalizmu. Zdecydowano
więc, że "problem" musi zniknąć. Kiedy plan wszedł w życie,
wiele osób udawało też, że zniknęli i ludzie tam pracujący.
– Mieliśmy
360 krów, jałowice, chlewnię z maciorami. Byki to jeszcze za
dolary szły na eksport…
Wielki
żal, normalnie nas zostawili na łaskę losu, bez niczego. Nikt nami
się nie interesował. Idźcie sobie i szukajcie – opowiada nasz
rozmówca.
Kazimierz
Trzciński szukał pracy wszędzie. Nie czekał z założonymi
rękami, nie liczył na jałmużnę. I choć tak samo robiło wiele
innych osób, łatka nierobów, tych, którzy potrafią tylko stać w
kolejce po zasiłek, na wiele lat przylgnęła do tej grupy.
– Gdyby
pani zobaczyła nasz PGR, to aż serce ściska. Wszystko porozwalane,
drzewa zarośnięte, krzaki rosną. Żal… –
mówi mężczyzna.
Czy
się stoi, czy się leży
–
Wiem,
jaka to była ciężka praca. Jak żniwa były to ojciec praktycznie
nad ranem wracał do domu, bo kosili do późna w nocy. Tygodniami
schodziło, żeby jedno pole zaorać – mówi Andrzej Wieprzycki.
Andrzej pochodzi ze Słowenkowa. Spędził tu całe życie, choć
teraz mieszka 8 kilometrów dalej w Sławoborze. On też pracował w
PGR-ze, 12 lat w suszarni zielonek jako magazynier.
Po
upadku PGR-ów poradził sobie – zajmował się m.in.
wideofilmowaniem, prowadził sklepy spożywcze – ale nie zapomniał
o ludziach wśród których dorastał, z którymi pracował.
Obserwował ich zmagania, próby budowania życia na nowo,
odnalezienia się w nowej rzeczywistości.
– Prezydent Wałęsa mówił, że
źle się pracowało: duże nakłady, mała produkcja. Mówił
też, że brakowało żywności. Nie zastanowił się jednak, że
wtedy żywność szła do ZSRR i do stacjonującej u nas armii, że wszystko nam
zabierali. I w momencie, kiedy nie ma żywności, likwiduje się
firmę, która jest największym jej producentem? – pyta retorycznie Andrzej Wieprzycki.
–
Balcerowicz
też mówił, że to było niewydajne, że w małym gospodarstwie
pracowało 100 osób. Trzeba jednak spojrzeć na to, jakim sprzętem
wtedy się pracowało, jakim się orało. Nie da się tamtych czasów
porównać do tego, co dziś, do nowoczesności, która eliminuje
tyle maszyn i zastępuje tylu ludzi – zaznacza mężczyzna.
Kiedy
zlikwidowano PGR-y ich pracownicy nie otrzymali żadnych odpraw,
żadnego zadośćuczynienia i żadnego wsparcia. Nie stworzono
programu, który w jakikolwiek sposób mógłby zagospodarować
możliwości i umiejętności tych ludzi. Nie dano im szansy.
Trzeba
jednak przyznać, że pomysły się pojawiały, szczególnie przed
wyborami. Wtedy rozpoczynał się festiwal obietnic. Odzywali się
przedstawiciele wszystkich ugrupowań, roztaczając wizję
dobrostanu, w jakim przyjdzie żyć byłym pracownikom PGR-ów. Mieli
dostać ziemię, mieli mieć zatrudnienie, mieli zakładać spółki
pracownicze. Nic
takiego nie miało jednak miejsca.
A społeczne wykluczenie tylko się pogłębiało.
–
Pana Balcerowicz, albo pan Wałęsa, mówią, że ludzie podchodzili do tego tak, czy się siedzi, czy się
leży, to i tak się należy, a to jest nieprawda, nikt nie zastąpił ich w
pracy – przyznaje Andrzej Wieprzycki.
W PGR-ze żyło się biednie, ale
ludziom udawało się wiązać koniec z końcem. – Ciężko
się pracowało, do późna, ale kto chciał pracować i pracował,
mógł normalnie funkcjonować. Była jakaś stabilność, ludzie
wiedzieli, jaka jest przyszłość, że rewelacji nie zarobią, ale
tyle mogą wydać, na to sobie pozwolić. A później... tragedia –
zamyśla się.
Zatrudnienia
można było szukać w Kołobrzegu, ale sytuacja była bardziej
skomplikowana niż mogłoby się wydawać. Autobusy nagle przestały
dojeżdżać do Słowenkowa, ponieważ przewoźnikom takie kursy się
nie opłacały. Ludzie nie mieli pieniędzy, więc się nie
przemieszczali.
– Dziś
prawie każdy ma samochód, ale wtedy tak nie było, więc nie
było też czym dojechać do pracy. A jak czymś się dojechało lub
ktoś zawiózł, to wydawało się na tę podróż wszystko, co się
zarobiło… Były samobójstwa, był alkoholizm. Ludzie nie
potrafili się odnaleźć, nagle świat im się zawalił, a przecież
dzieci chciały jeść – słyszę.
Dzieci
z popegeerowskiej wsi nie miały takich samych szans, jak ich
rówieśnicy z większych miejscowości. – Jeśli to był
nastolatek, to rodzice mieli do wyboru, dać mu na bilet do szkoły
albo zostawić go w domu i kupić za to jedzenie dla pozostałych –
dodaje.
– Ludzie
pewnie by protestowali, ale w tym czasie Wałęsa
obiecał
po 100 mln zł każdemu. Oni sobie pomyśleli, dobra, dostaną, to
jakoś przeżyją. Nagle się okazało, że nie ma zakładów pracy i
nie ma pieniędzy – podkreśla Andrzej Wieprzycki.
Co ja się narobiłam...
Jest
ich sześć. Siedzą przy jednym długim stole. Pomarszczone i
spracowane ręce zdradzają, że te kobiety trochę w życiu
przeżyły. – To są dziewczyny, które ze mną pracowały –
wskazał na nie chwilę wcześniej Andrzej Wieprzycki, a w jego
głosie słychać było i troskę, i szacunek. Mówił
też, że to właśnie między innymi dla nich organizuje takie
spotkania.
– Tak
zostałem wychowany przez rodziców, że ludzi trzeba traktować
odpowiednio. Zasłużyli
na to, dlatego, że ciężko pracowali. Te panie seniorki, widzi
pani, jak one wyglądają, są spracowane. Jak im u schyłku życia
nie zrobić przyjemności? – dodał.
– My
najstarsi pracownicy jesteśmy – mówi jedna z kobiet, kiedy się
do nich dosiadam.
– Najstarsza
to jestem ja, bo dzisiaj 90 lat kończę – wtrąca inna. To pani Helena. Na ziemie odzyskane przyjechała z ówczesnego województwa kieleckiego. W PGR-ze pracowała przez 30 lat od 1957 roku.
– Pani,
co ja się narobiłam. Co ja worków się nadźwigałam, co ja z
mężczyznami kartofli do wagonów się nanosiłam. I krowy się
doiło. Nie było butów nawet dobrych, tylko gumowce takie się zakładało, co woda
w nich chlapała. Trzeba było gnój wynosić na widłach. Urodziłam
dziecko, miało 6 tygodni, dziecko w wózek i za kosiarzem trzeba
było iść i odbierać zboże. Dużo przeżyłam. Narobiłam się
tyle, że mam dosyć, a teraz się choruje. Nogi jak bolą... –
zaznaczyła.
Kiedy
tak opowiadała, nie zauważyła nawet zamieszania wokół niej. Ktoś
wręczył jej kwiaty, ktoś zaśpiewał sto lat. Ktoś bardzo się
wzruszył.
Kogo to interesuje?
– To
jest dla mnie ogromny zaszczyt, ogromna duma, że mogę być częścią
tak wspaniałej społeczności. Przez
ponad 20 lat, trochę jak samotny jeździec, jeździłam po Polsce i
upominałam się o tych ludzi. Ciągle słyszałam, proszę
pani kogo to interesuje, przecież PGR-y dawno już zostały
zlikwidowane. A mnie cały czas to interesuje i uważam, że to jest
ostatni moment na to, żeby rządzący ponad wszelkimi podziałami
politycznymi podnieśli ręce za wypłatą odszkodowań i
zadośćuczynienia dla byłych pracowników PGR-ów i ich rodzin –
kiedy Joanna wypowiada te słowa, łamie jej się głos.
Joanna
Warecha wychowała się w PGR-ze. Jej mama była zootechniczką, tata
kierownikiem gospodarstwa. W domu może i nie było luksusów, ale za
to zawsze był szacunek do ludzi, do ich ciężkiej pracy. Pamiętała
o tym także wtedy, kiedy trafiła do Telewizji Polskiej, z którą
zawodowo związała się na wiele lat.
Cały
czas mówiła o ludziach z PGR-ów. Zrobiła o nich film, napisała
książkę. Zorganizowała kilka ważnych akcji. Jedną z nich była
"Your
story, My voice" – znani ludzie,
tacy jak choćby Wojciech Malajkat, Maja Ostaszewska, Grażyna
Wolszczak, Maria Peszek, czytali wspomnienia pracowników byłych państwowych
przedsiębiorstw.
Wcześniej
wysłała do wszystkich posłów, europosłów, senatorów, do
prezydenta, do byłych prezydentów, do premierów, obecnego i
byłych, do marszałków województw, do biskupów, do wszystkich
redakcji w Polsce, woreczki z ziemią z byłego PGR-u, z ziarnami
zbóż i z historią konkretnego pracownika. Nikt na to nie
zareagował... Nikt.
Chciała
nie tylko opowiadać o zapomnianych, zostawionych bez
perspektyw, chciała też, aby ktoś wziął odpowiedzialność za
to, co się stało i udzielił wsparcia tej grupie społecznej.
– Kiedy
trzy lata temu jeden z wiceministrów rodziny pracy i polityki
społecznej powiedział w Sejmie, że nie wiadomo gdzie są te
miejsca i gdzie są ci ludzie, bo swego czasu była reforma
administracyjna kraju, postanowiłam, że sama będę jeździła od
PGR-u do PGR-u i tych ludzi policzę, przeprowadzę ankiety.
Pokażę miejsca, w których byli, pokażę, że żyją –
podkreśla.
Tym
tematem – projektem, który mógłby zawstydzić polityków,
pokazując ich zaniedbania – Joanna zainteresowała też
Amerykanów, a konkretnie Centrum Pulitzera.
– Dla
mnie samej jest to duże zaskoczenie, ponieważ byłam przekonana, że
bardzo dużo ludzi już nie ma, co też jest prawdą, ale wciąż
żyje ponad 50 proc. społeczności, która w wyniku likwidacji
PGR-ów straciła właściwie wszystko, co mogła – zaznacza i
dodaje, że temat państwowych przedsiębiorstw wciąż obecny jest w
rozmowach byłych pracowników.
– Nawet
jeden pan, pan Dyzio z Wądroża na Dolnym Śląsku, powiedział mi "proszę panią tego się po prostu nie da wyrzucić z pamięci. To
tak silnie w nas siedzi, jest zakorzenione, że tego nie da się
wymazać" – przytacza jedną z rozmów.
Społeczność
byłych pracowników PGR-ów i ich rodzin nie została objęta żadnym
systemowym rozwiązaniem. Mieszkańcy wielu popegeerowskich
miejscowości nadal borykają
się ze skutkami tamtych decyzji, choćby z komunikacyjnym
wykluczeniem.
Do
niektórych wsi dojeżdża tylko szkolny autobus. Sytuacja
skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy zaczęła się pandemia i
zajęcia odbywały się online. Wtedy nie dojeżdżało tam nic. –
Niestety
nadal jest dzielnie na tych lepszych i gorszych. Społeczność
popegeerowska jest od tylu lat najbardziej wykluczoną grupą w
Polsce – zaznacza Joanna.
–
Czy
komuś mogło odpowiadać to, że ci ludzie tak byli postrzegani?
Czy mogło to być swego rodzaju usprawiedliwienie – są nierobami,
więc nie ma co się nad nimi pochylać? – zastanawiam się.
– Myślę,
że politycy bardzo wzmacniali to naznaczenie bycia człowiekiem z
PGR-u. Było wiadomo, że ta grupa zostanie poświęcona na ołtarzu
transformacji. Górników, hutników się bano, bo byli zorganizowani
– odpowiada.
– A
tutaj było wiadomo, jeśli odetniemy komunikację, zamkniemy zakład
pracy, ludzie będą w takim chaosie, że niczego nie zrobią. Czym
mieli dojechać do stolicy? Przecież zabrano im wszystkie narzędzia,
które umożliwiały im zrobienie czegokolwiek ze swoim życiem. Poza
tym ich życie było tam. Dla nich wyjazd 80km od domu to była
wyprawa. Było wiadomo, że nie przyjadą do Warszawy, a jak nie
przyjadą, nie będą strajkować, nie będą palić opon –
podkreśla Joanna.
W
1997 roku na mały ekran trafił dokument "Arizona" w reżyserii Ewy
Borzęckiej. 46-minutowa opowieść o życiu mieszkańców wsi
Zagórki to obraz patologii, która miała się tam rozgościć pod
upadku PGR-u. Tytułowa "Arizona" to tanie wino, po które w
kolejce w sklepie mieli ustawiać się miejscowi.
Ewa
Borzęcka została nagrodzona za swoją pracę m.in. Złotym
Lajkonikiem podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Dopiero później
okazało się, że dokument z dokumentem niewiele mógł mieć
wspólnego, ale o tym tak głośno już nie było.
– Ten
film jeszcze bardziej naznaczył tych ludzi. Wywarł ogromny wpływ
na społeczne postrzeganie, na te kalki, stereotypy, które zostały
utrwalone. Dzisiaj powoli to zostaje odczarowywane, ale to efekt
ogromnej pracy. Mnóstwo jej jeszcze przed nami – mówi Joanna.
O
ten film pytam też Andrzeja Wieprzyckiego. Oczywiście, że go
oglądał, ale i on uważa, że poniżył ludzi. –
Prawda
jest taka, że na potrzeby tego filmu pani redaktor kupiła świniaka,
świniak był prowadzany na sznurku... Ściągnęła najgorszy
element z okolicznych miejscowości, to nie byli ludzie z Zagórek, i
go poiła. Niestety
tak to poszło w świat, że ludzie z PGR-u piją. Tylko ich
ośmieszyła. To jest zasługa pani Borzęckiej – wyjaśnia.
Mieszkańcy
Zagórek od lat nie wypowiadają się w mediach. Nie chcą, żeby
ktokolwiek o nich mówił, bo zawsze źle się to dla nich kończyło.
Taką zawarli między sobą umowę.
Co
nam państwo da?
– Mama
pracowała w suszarni w Kalinie. Tata zatrudnił się tam później.
Kiedy zlikwidowali PGR-y, nastał senator i to wykupił. Zatrudnił
ludzi, najpierw 140 osób u niego pracowało, a później zaczął
modernizować. Wiadomo, nowości wchodziły, więc zaczął ludzi
zwalniać. Ze 140 osób zrobiło się 14. W naszej okolicy naprawdę
ciężko z pracą – opowiada jeden z mieszkańców Słowenkowa.
Jego
mama jeszcze
2 lata temu, w wieku 60 lat, jeździła na zbiory kwiatów do
Holandii. – Wreszcie padło jej kolano, ale w tym roku i tak
chciała jechać. Zmieniła zdanie po ultimatum moim i mojej żony,
jedziesz, to my się stąd wynosimy. Tutaj
u nas ze Słowenkowa dużo ludzi porozchodziła się po różnych
firmach, byle gdzie, aby znaleźć pracę, aby pracować, aby
zarabiać, bo co nam państwo da? Nic
– podkreśla mój rozmówca.
Mężczyzna
ma około 35 lat. Nie może więc zbyt wiele pamiętać z czasów,
gdy funkcjonowały PGR-y. Pamięta za to, że praktycznie nie widywał
swojego taty, który po likwidacji Państwowych Gospodarstw Rolnych
wyjechał do Niemiec do pracy.
Toczyła ich depresja
– Kiedy
przychodzą do mnie te ankiety, to w odpowiedziach na pytanie "Czy
w państwa miejscowości ludzie odbierali sobie życie?" czytam: 7
osób, 8, 6, 4. Rzadko się zdarza, żeby była postawiona kreska, że
nikt nie odebrał sobie życia. To były samobójstwa osób w różnym
wieku. Płeć nie miała specjalnie znaczenia. Nie zajmowaliśmy się
tym, a był to przecież skutek tego, co tych ludzi spotkało –
wyjaśnia Joanna.
W popegeerowskich miejscowościach pyta też o to, jak wyglądało
życie zaraz po upadku PGR-ów. – To była potworna panika, lęk,
tragedia. Ludzie mówią o koszmarze, mówią "zostawiono nas jak
bezdomne psy", "nastała cisza", "po prostu zgasło życie".
To są tak mocne określenia, że jeśli dziś ktoś by poszedł do
lekarza psychiatry i mówił o tym, że towarzyszy mu lęk, że się
boi, to pewnie zdiagnozowany byłby przynajmniej epizod depresyjny, a
tu zostawiono całe rodziny – podkreśla kobieta.
Wtedy
nie mówiono jednak o depresji. Wybierano raczej takie określenia,
jak "nieroby", bo część osób nie miała siły, żeby podnieść
się z łóżek. – Zostali
gdzieś w szczerym polu, w blokach, w barakach. Jeśli pojawiał się
alkohol, to pojawiał się z bezradności. Nigdy nie otrzymali
żadnej pomocy
– mówi Joanna Warecha.
Do
Joanny trafiła też historia chłopaka z Warmii. Jego mama ciężko
pracowała w oborze do czasu, nie była w
stanie chodzić, ale brakowało jej trzech przepracowanych lat do
tego, aby otrzymała jakąkolwiek rentę. Dlatego ten chłopak, gdy
miał 12 lat, chodził za matkę do pracy, doił krowy. Raz w
miesiącu przychodzono do nich do domu i wtedy schorowana kobieta
podpisywała listę płac.
– Ten
chłopak musiał iść do udoju o 4 czy 5 rano, a 8 szedł do szkoły,
więc często był tak zmęczony, że nawet się nie wykąpał, więc
był wyzywany od pegeerusów, od brudasów, od śmierduchów –
opowiada
Joanna.
Choć
takich historii jest dużo więcej, choć są poruszające,
tragiczne, to nikt tych ludzi nie chciał usłyszeć. – Nie
dano im szansy, żeby mogli się wypowiedzieć. Uznano ich za
nieudaczników, a nieudacznik, zdaniem rządzących, nie ma nic
ciekawego do powiedzenia – słyszę.
Choć temat ten został politycznie i społecznie
wyparty, choć był ignorowany, to takich głosów odzywa się coraz więcej. Ludzie chcą mówić. Musiały minąć
3 dekady, aby w debacie publicznej na nowo znalazła się dla nich
przestrzeń.
– Myślę, że pandemia w dużym stopniu to przyspieszyła. Gdy ludzie się
zorientowali, że jest taka niepewność, że nie będzie pracy, że
jakieś branże są pozamykane i że to nie była ich decyzja, tylko
decyzja kogoś innego, to być może bardziej zrozumieli, jak mogli
się czuć ludzie, którzy z dnia na dzień stracili cały swój
świat, całe swoje życie, swój rytm, bo przecież PGR to były
praca i dom jednocześnie – mówi Joanna.
Wyrównać
szanse
–
Jeszcze
w tym roku ruszymy z programem wsparcia dla miejscowości
popegeerowskich. To jest ważne, aby wyrównać szanse tych, którzy
zostali tak boleśnie dotknięci niesprawiedliwością polskiej
transformacji – mówił premier Mateuszu Morawiecki w ubiegłym
roku we wrześniu podczas III Ogólnopolskiego Święta "Wdzięczni
polskiej wsi" w Bralinie.
Do
popegeerowskich miejscowości, do gmin, w których funkcjonowały
PGR-y, miało trafić 250 mln złotych z
Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. – Jak usłyszałem, co oni
mówią, co oni chcą zrobić, że to jest program dla byłych
pracowników PGR-ów, to zaprotestowałem. Powiedziałem, że
absolutnie nie przykładamy do tego ręki. W ogóle nie mówcie o
tym, że to jest zadośćuczynienie dla byłych pracowników PGR-ów.
Żaden z tych programów nie jest dla nich – podkreśla Andrzej
Wieprzycki.
Mężczyzna
uważa, że to dobrze, że rząd próbuje coś zrobić, że nareszcie
zaczyna się mówić o problemie, ale jednocześnie zaznacza, że "to
są tylko słowa, wypowiadane po to, żeby medialnie zaistnieć".
Wiele
gmin, z tych, które skorzystały z pieniędzy, zrobiło coś, ale
ogólnie dla społeczności, nie dla byłych pracowników PGR-ów,
którym środki te były, jeśli wierzyć rządowym zapewnieniom,
dedykowane. Przykładem jest choćby gmina Grodziec w woj.
Wielkopolskim, najbiedniejsza popegeerowska w tamtym regionie, gdzie
pieniądze zostały przeznaczone na... budowę nowego urzędu gminy.
Dzięki
pieniądzom z funduszu powstają też nowe drogi i chodniki, a to są
przecież
zadania własne gminy. – Gminy
te pieniądze wykorzystują, cieszą się z tego, nie dziwie się, bo
ich wizerunek się poprawia, ale jaki to ma wpływ na życie tych
pracowników? Mam kontakty z sołtysami w małych wioskach, więc
wiem, że są takie sytuacje, że pojawia się w nich wójt z
przewodniczącą, którzy mówią "Tutaj nie ma, co robić, tutaj
nic nie było i nie będzie. Trzeba ładować tam, gdzie są wyborcy" – opowiada Andrzej.
Podczas tegorocznego święta "Wdzięczni polskiej wsi" premier Mateusz Morawiecki złożył kolejną obietnicę - kontynuację programu wsparcia popegeerowskich gmin. Tym razem mowa jest o miliardzie złotych. Za rok ta kwota ma być jeszcze wyższa.
– Z tego miejsca tutaj, w gminie Bobolice, chcę także powiedzieć o wielkim rozwoju naszego programu. Programu dla wsi popegeerowskich. Tych wsi, które zostały całkowicie zepchnięte na margines – mówił.
– Dzisiaj
najbardziej trzeba pomóc tym ludziom wyremontować ich mieszkania,
zdjąć eternit z dachów. Problem polega jednak na tym, że 96 proc.
mieszkań byłych pracowniku PGR-ów jest wykupna przez nich. I
dzisiaj gmina mówi, my nie możemy w żaden sposób pomóc
remontować tym ludziom domów, bo gmina nie może robić remontów
na budynkach prywatnych. Koło się zamyka – podkreśla Andrzej Wieprzycki.
A są przecież osoby, których na taki remont nie stać. Nie stać choćby wdowy po pracowniku PGR-u. Kobieta do dziś nie ma łazienki. Wykupiła mieszkanie, ale na wykończenie go nie wystarczyło jej pieniędzy.
Te
mieszkania – choć budowane m.in. za część trzynastek
pracowników PGR-ów, z funduszu remontowego – kazano im wykupować
po tym, kiedy pozbawiono ich pracy i środków do życia. Ludzie
zaciągali kredyty, bo bali się, że stracą i to, że ktoś
przyjdzie i ich stamtąd wyrzuci.
– Mówimy
cały czas jasno, np. na video debatach z ministrem Pudą, z
wiceministrem Szefernakerem, chcemy zadośćuczynienia podobnego do
górników. Jeżeli jednej grupie dajemy, to dlaczego innym nie?
Niektórzy pytają, dlaczego nagle teraz? Nam
ludziom
z PGR-u dyrekcja mówiła, że nie ma pieniędzy, bo musimy zrobić
to, wybudować tamto, więc się godziliśmy na to i robiliśmy
swoje. Tak było też
po upadku PGR-ów. Ciągle nie było pieniędzy. Nagle się okazuje,
że pieniądze są na 500+, na 14 emerytury, na odprawy dla górników,
ale dla nas nie ma – zaznacza nasz rozmówca.
– Dlaczego
teraz? Bo po pierwsze widzimy, że są pieniądze, a po drugie nazwa
Prawo i Sprawiedliwość do czegoś zobowiązuje. Chcemy tej
sprawiedliwości. Załatwcie w końcu tę sprawę. Jest nas coraz
mniej. Ludzie odchodzą – podkreśla.
Byli
pracownicy PGR-ów, choć zajmowali się ziemią przez wiele lat,
pracując w zakładzie, nie mają statusu rolnika. Nie mogą kupić
ziemi, choć może to zrobić np. ksiądz. Dlatego walka toczy się
także o to, aby mieli takie same przywileje w KOWR-ze, jak rolnik
indywidualny.
–
W
tym roku mieliśmy spotkanie online z ministrem rolnictwa,
społeczność popegeerowska, i to było przykre doświadczenie.
Minister rolnictwa, który odpowiada za rozwój obszarów wiejskich w
Polsce, nie wiedział o tym, że w ogóle taka społeczność
istnieje. To było tak przykre. Zaczął
mówić, że bardzo się cieszy, że się spotkaliśmy online, że
będzie duże wsparcie dla małych i średnich gospodarstw… Kiedy
powiedzieliśmy, że to nie jest ta grupa, był zaskoczony – mówi
Joanna.
Można
było inaczej
Pałubicki
Paweł prowadzi gospodarstwo, spółkę, która była budowana na
bazie spółki pracowniczej stworzonej w latach 90. – Wspólnicy,
udziałowcy, to byli pracownicy PGR-ów, a właściwie już następne pokolenia. Działamy bez zachodniego kapitału. Niedługo
30 lat nam wybije – mówi przedsiębiorca.
Czy
to oznacza, że scenariusz inny niż ten, który doprowadził do
tragicznej sytuacji tysięcy ludzi, którego efektem są oglądane
dziś w wielu miejscowościach ruiny popegeerowskiego majątku, był
możliwy?
– Można
było inaczej. Świętej pamięci ojciec trafił tam jako likwidator majątku.
Po tym, jak w międzyczasie udało się umorzyć różne zadłużenia
i kary, padł pomysł, żeby zawiązać spółkę pracowniczą. Taka
spółka miała wtedy prawo pierwokupu, jeśli 50 proc. udziałowców
stanowili pracownicy zakładu. I tak to przetrwało do dziś, chociaż
branża, mamy fermę trzody chlewnej, jest bardzo ciężka. Ale
działamy – wyjaśnia Paweł Pałubicki.
Choć
zakład podzielił się na kilka mniejszych, to firma nigdy nie była
zamknięta, nigdy – nawet w trudnych czasach – nie brakowało na
wynagrodzenia. Dla
uczciwości trzeba też jednak dodać, że nie
wszystkim, którzy próbowali coś zdziałać, się to udało. Ryzyko było bardzo duże.
– Nam
nie dali takiej szansy. Kiedy
podzielono kombinat na zakłady, każdemu zakładowi przypisano -
jeśli były - długi. Jeśli więc chciało się założyć spółkę
pracowniczą, trzeba było przejąć te długi i mieć zabezpieczenie
finansowe. A skąd mieliśmy mieć pieniądze, przecież pracowaliśmy
w PGR-ze, zarabialiśmy tak jak zarabialiśmy? Znam ludzi, którzy,
żeby mieć środki konieczne do założenia takiej spółki,
wyjechali do Norwegii – mówi Andrzej Wieprzycki.
Co będzie dalej?
Czy
ci ludzie wierzą, że ktoś może sobie jeszcze o nich przypomnieć?
– zadaje pytanie Joannie.
– Są
bardzo nieufni. Każdy mówi o tym, że odszkodowanie to jest coś,
co nam się należy, ale wielu osobom
chodzi też o taką
prozaiczną sprawę, o to, żeby ktoś przeprosił. Słowo
przepraszam do tej pory nie padło – podkreśla.
–
Ludzie
w 1991 roku zostali wyrzuceni na bruk, nikt nie pytał, co będzie
dalej, nikt nie zapewnił im spokojniej przyszłości, ani
zabezpieczenia finansowego. O to walczymy, żeby to zadośćuczynienie
było, ale nie ma woli politycznej, więc nie wiem, jak to się
skończy... Z Asią będziemy walczyć póki sił nam starczy –
dodaje Andrzej Wieprzycki.
Jak gnój nas wyrzucono! Pamiętam żniwa w PGR-ze.
Od świtu do późnej nocy kombajny zboże młóciły,
a w magazynie "Petkusy" na okrągło "chodziły".
Zapach świeżo wymłóconego zboża z niczym nie jest porównywalny.
Przez bardzo wiele, wiele lat ten widok był bardzo realny.
Aż przyszedł czas zmian...
Ziemię potem i krwią tych ludzi zroszoną oddano w ręce prywatne,
a pracowników PGR-ów, jak gnój za płot wyrzucono.
Dzierżawcy bogactwa się dorobili.
O byłych pracownikach PGR-ów posłowie głośno nie mówili.
Tak pewnie o nas myśleli i nigdy "pegeerusów" pod ochronę nie wzięli.
A My jesteśmy tacy sami jak Wy!
Może nie tak wykształceni, ale zapewniam, że każdy z nas
swoje życie i zdrowie ceni.
Krystyna Aleksandra Nawój