"Zostawiono nas jak bezdomne psy", "po prostu zgasło życie"
Brid

30 lat temu zlikwidowano PGR-y a ich świat się zawalił

Fot. Maciej Stanik

Dzwonek w zakładzie pracy zadzwoni, jak zresztą co dzień, o 7 rano. Chwilę później Kazimierz wsiądzie na kombajn. Będzie ciężko pracował przez długie godziny. Trwają żniwa, więc do domu wróci, gdy będzie już ciemno, ale sen nie będzie trwał długo… I znowu zadzwoni dzwonek.
W innym miejscu, w innym czasie młody chłopak o 7 nie będzie zaczynał pracy, będzie ją kończył. W oborze musiał być już o godzinie 5 – o 8 zaczyna przecież lekcje. Obowiązki wykonuje za swoją mamę. Nie ma innego wyjścia. Kobieta właściwie nie wstaje z łóżka. Nie może chodzić.
Helena włoży dziecko do wózka i pójdzie na pole. Dziecko, które dopiero urodziła – 6 tygodni temu. Połóg? Jaki połóg? Jej para rąk jest tutaj niezbędna.
Nikt za nich tego nie zrobi. Państwowe przedsiębiorstwo musi przecież działać. Musi być wydajne. W trakcie dożynek najpewniej wyróżnią tych najlepszych. A później? A później wszyscy o nich zapomną. Zostaną ze strachem o przyszłość, z żalem, z poczuciem niesprawiedliwości i krzywdy. I będzie ich więcej, bo to nie tylko Kazimierz, Helena i ten młody chłopak. Będzie 500 tys. takich osób. Ale wtedy, kiedy dzwonił dzwonek, nie mogli jeszcze o tym wiedzieć.

Czyszczenie sumienia

– Przyjechała do PGR-u polonezem. Powiedziała kierowcy, żeby nie gasił silnika. Chciała tylko zakomunikować ludziom, którzy normalnie przyszli do pracy, że to już koniec, i odjechać. Weszła tam i powiedziała, że to jest koniec, że nie będzie żadnej pracy, żadnego PGR-u. Wsiadła do samochodu. Odjeżdżając odwracała się za siebie. Ten widok, widok ludzi tak potwornie zagubionych, towarzyszy jej przez te wszystkie lata – opowiada Joanna Warecha. – Wyglądało to trochę tak, jakby czyściła swoje sumienie… – dodaje.
Ta historia to wspomnienia, którymi z Joanną podzieliła się pewna nieznajoma kobieta – jedna z likwidatorek PGR-u. Od tamtych wydarzeń mija właśnie 30 lat. 3 dekady wykluczenia, biedy, poniżenia, walki o zapewnienie bytu najbliższym, walki o godność. Jedną z osób, które nie odpuściły jest właśnie Joanna, ale o niej i jej staraniach będzie trochę później.
19 października 1991 roku uchwalona została ustawa o gospodarowaniu nieruchomościami rolnymi Skarbu Państwa. Na jej mocy zlikwidowano Państwowe Gospodarstwa Rolne. Było ich wtedy 1666, zajmowały powierzchnię 4 milionów hektarów. Ta decyzja zmieniła nagle i na zawsze życie prawie 2 milionów ludzi – 500 tys. pracowników PGR-ów i ich rodzin.

Mało co nas już zostało

– Przyszedł ten nieszczęsny dzień. Byłem wtedy młodym radnym, wybranym na pierwszą kadencję. Nagle okazało się, że prawie 700 osób na 1800 zatrudnionych w gminie Sławoborze traci pracę. Nagle się okazuje, że wali wam się cały świat, ale mimo wszystko sobie poradziliście. Tym pracownikom, wam, zadośćuczynienie po prostu się należy. Polskę na to stać. To jedyna grupa zawodowa, która została puszczona bez niczego, bo wtedy nie potrafiła krzyczeć. Nie wyobrażam sobie, że nie nastąpi kiedyś rekompensata – kiedy ze sceny padają te słowa, na twarzach zebranych nie widać poruszenia.
Nikt się tym nie ekscytuje. Nic dziwnego, słyszeli to już przecież setki razy, a i tak nic się nie wydarzyło. Zwłaszcza, gdy głos zabierali politycy.
Jest 28 sierpnia. Koniec wakacji. W Słowenkowie, wsi oddalonej od Kołobrzegu o około 29 kilometrów, spotykają się byli pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych, ich rodziny i przyjaciele. Więcej jest tych drugich – ci pierwsi, ci którzy w przedsiębiorstwach zostawili swoją młodość i swoje zdrowie, w dużej mierze już odeszli.
Słowenkowo to mała popegeerowska miejscowość. Niegdyś wszyscy jej mieszkańcy, z jednym wyjątkiem, pracowali w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Tym wyjątkiem była sprzedawczyni zatrudniona w GS-ie.
O przeszłości trudno tu zapomnieć. Choć to też nie tak, że ktoś usilnie stara się to zrobić. Poza tym, że wspomnienia wciąż są żywe, bo podsycane poczuciem krzywdy, to o bolesnych efektach transformacji ustrojowej przypomina popegeerowski majątek, który stoi w ruinie. Po likwidacji PGR-ów stał się własnością Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Później jego część trafiła w prywatne ręce. I to w tych rękach zaczął niszczeć.
Najwyższy budynek był niegdyś magazynem zbożowym. Na czterech piętrach, na drewnianych podłogach, znajdowało się zboże, które suszono, czyszczono i zaprawiano.
We wsi stoją też bloki, w których życie organizowały sobie rodziny z PGR-u. Jeden z nich nadal nie jest skończony. Bez drzwi, bez okien, sama cegła. Wygląda tak, jakby ktoś przed chwilą zszedł z placu budowy, tak jakby poszedł na przerwę obiadową i zaraz miał wrócić. Z tym, że stało się to wiele lat temu. Ani do budynku, ani do ludzi przez trzy dekady nikt nie wrócił z żadnym planem, z żadnym rozwiązaniem. A nadzieje przecież były duże. Tak jak i zaufanie do państwa, które zapewniało, że są ważni.
Na spotkanie do Słowenkowa przyjechał też z Wartkowa – miejscowości oddalonej o 6 km – Kazimierz Trzciński. Starszy mężczyzna o pogodnym, choć zmęczonym spojrzeniu.
– Wierzy pan, że jest jeszcze szansa na rekompensatę? – pytam.
– Ja już zrezygnowałem. Mało co nas już zostało. Z tych, co pracowali w Wartkowie, najstarszy jestem ja. Tam było 100 osób. Moi rodzice też pracowali w PGR-ze. Skoro wszyscy poumierali, to na co możemy liczyć? Zostawili i tak jak Owsiak mówi "róbta, co chceta". W Wartkowie mieszkam cały czas od 55 roku. Wszystko obserwowałem i choć 80 lat na karku, to jeszcze trochę pamiętam – przyznaje.

Tak mi to wynagrodzili

– Ludzie się załamywali wtedy. Niektórzy sobie radzili, a niektórzy całkowicie nie. Do dziś nie mogą do siebie dojść – mówi Kazimierz Trzciński. W PGR-ze w Wartkowie przepracował dokładnie 42 lata i 4 miesiące. Zatrudnił się tam zaraz po skończeniu 7 klasy szkoły podstawowej. Był traktorzystą, kombajnistą, robił wszystko, co było trzeba, od świtu do nocy.
– Orałem po nocach, żeby coś mieć. Kupiłem najpierw motor Jawę, później Junaka z koszem. Urodził się nam syn Andrzej i do 1972 roku pojeździliśmy jeszcze Junakiem, a później już kupiłem samochód. Pierwszy miałem trabanta na wiosce i woziłem ludzi na śluby, na chrzty. Ciężko się w PGR-ze napracowaliśmy, ale zawsze było wesoło. Potańcówki robiliśmy. Jeden do drugiego nie miał żadnej pretensji, ani nic – opowiada mężczyzna.
– W 1997 roku poszedłem na wcześniejszą emeryturę i wie pani... po 42 latach dostałem emeryturę 760 zł. Takimi pieniędzmi mi wynagrodzili ciężką pracę – przyznaje ze smutkiem.
Mówiono, że PGR-y są nierentowne, że są wykwitem socjalizmu. Zdecydowano więc, że "problem" musi zniknąć. Kiedy plan wszedł w życie, wiele osób udawało też, że zniknęli i ludzie tam pracujący.
– Mieliśmy 360 krów, jałowice, chlewnię z maciorami. Byki to jeszcze za dolary szły na eksport… Wielki żal, normalnie nas zostawili na łaskę losu, bez niczego. Nikt nami się nie interesował. Idźcie sobie i szukajcie – opowiada nasz rozmówca.
Kazimierz Trzciński szukał pracy wszędzie. Nie czekał z założonymi rękami, nie liczył na jałmużnę. I choć tak samo robiło wiele innych osób, łatka nierobów, tych, którzy potrafią tylko stać w kolejce po zasiłek, na wiele lat przylgnęła do tej grupy.
– Gdyby pani zobaczyła nasz PGR, to aż serce ściska. Wszystko porozwalane, drzewa zarośnięte, krzaki rosną. Żal… – mówi mężczyzna.

Czy się stoi, czy się leży

– Wiem, jaka to była ciężka praca. Jak żniwa były to ojciec praktycznie nad ranem wracał do domu, bo kosili do późna w nocy. Tygodniami schodziło, żeby jedno pole zaorać – mówi Andrzej Wieprzycki. Andrzej pochodzi ze Słowenkowa. Spędził tu całe życie, choć teraz mieszka 8 kilometrów dalej w Sławoborze. On też pracował w PGR-ze, 12 lat w suszarni zielonek jako magazynier.
Po upadku PGR-ów poradził sobie – zajmował się m.in. wideofilmowaniem, prowadził sklepy spożywcze – ale nie zapomniał o ludziach wśród których dorastał, z którymi pracował. Obserwował ich zmagania, próby budowania życia na nowo, odnalezienia się w nowej rzeczywistości.
– Prezydent Wałęsa mówił, że źle się pracowało: duże nakłady, mała produkcja. Mówił też, że brakowało żywności. Nie zastanowił się jednak, że wtedy żywność szła do ZSRR i do stacjonującej u nas armii, że wszystko nam zabierali. I w momencie, kiedy nie ma żywności, likwiduje się firmę, która jest największym jej producentem? – pyta retorycznie Andrzej Wieprzycki.
– Balcerowicz też mówił, że to było niewydajne, że w małym gospodarstwie pracowało 100 osób. Trzeba jednak spojrzeć na to, jakim sprzętem wtedy się pracowało, jakim się orało. Nie da się tamtych czasów porównać do tego, co dziś, do nowoczesności, która eliminuje tyle maszyn i zastępuje tylu ludzi – zaznacza mężczyzna.
Kiedy zlikwidowano PGR-y ich pracownicy nie otrzymali żadnych odpraw, żadnego zadośćuczynienia i żadnego wsparcia. Nie stworzono programu, który w jakikolwiek sposób mógłby zagospodarować możliwości i umiejętności tych ludzi. Nie dano im szansy.
Trzeba jednak przyznać, że pomysły się pojawiały, szczególnie przed wyborami. Wtedy rozpoczynał się festiwal obietnic. Odzywali się przedstawiciele wszystkich ugrupowań, roztaczając wizję dobrostanu, w jakim przyjdzie żyć byłym pracownikom PGR-ów. Mieli dostać ziemię, mieli mieć zatrudnienie, mieli zakładać spółki pracownicze. Nic takiego nie miało jednak miejsca. A społeczne wykluczenie tylko się pogłębiało.
– Pana Balcerowicz, albo pan Wałęsa, mówią, że ludzie podchodzili do tego tak, czy się siedzi, czy się leży, to i tak się należy, a to jest nieprawda, nikt nie zastąpił ich w pracy – przyznaje Andrzej Wieprzycki.
W PGR-ze żyło się biednie, ale ludziom udawało się wiązać koniec z końcem. – Ciężko się pracowało, do późna, ale kto chciał pracować i pracował, mógł normalnie funkcjonować. Była jakaś stabilność, ludzie wiedzieli, jaka jest przyszłość, że rewelacji nie zarobią, ale tyle mogą wydać, na to sobie pozwolić. A później... tragedia – zamyśla się.
Zatrudnienia można było szukać w Kołobrzegu, ale sytuacja była bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać. Autobusy nagle przestały dojeżdżać do Słowenkowa, ponieważ przewoźnikom takie kursy się nie opłacały. Ludzie nie mieli pieniędzy, więc się nie przemieszczali.
– Dziś prawie każdy ma samochód, ale wtedy tak nie było, więc nie było też czym dojechać do pracy. A jak czymś się dojechało lub ktoś zawiózł, to wydawało się na tę podróż wszystko, co się zarobiło… Były samobójstwa, był alkoholizm. Ludzie nie potrafili się odnaleźć, nagle świat im się zawalił, a przecież dzieci chciały jeść – słyszę.
Dzieci z popegeerowskiej wsi nie miały takich samych szans, jak ich rówieśnicy z większych miejscowości. – Jeśli to był nastolatek, to rodzice mieli do wyboru, dać mu na bilet do szkoły albo zostawić go w domu i kupić za to jedzenie dla pozostałych – dodaje.
– Ludzie pewnie by protestowali, ale w tym czasie Wałęsa obiecał po 100 mln zł każdemu. Oni sobie pomyśleli, dobra, dostaną, to jakoś przeżyją. Nagle się okazało, że nie ma zakładów pracy i nie ma pieniędzy – podkreśla Andrzej Wieprzycki.

Co ja się narobiłam...

Jest ich sześć. Siedzą przy jednym długim stole. Pomarszczone i spracowane ręce zdradzają, że te kobiety trochę w życiu przeżyły. – To są dziewczyny, które ze mną pracowały – wskazał na nie chwilę wcześniej Andrzej Wieprzycki, a w jego głosie słychać było i troskę, i szacunek. Mówił też, że to właśnie między innymi dla nich organizuje takie spotkania.
– Tak zostałem wychowany przez rodziców, że ludzi trzeba traktować odpowiednio. Zasłużyli na to, dlatego, że ciężko pracowali. Te panie seniorki, widzi pani, jak one wyglądają, są spracowane. Jak im u schyłku życia nie zrobić przyjemności? – dodał.
– My najstarsi pracownicy jesteśmy – mówi jedna z kobiet, kiedy się do nich dosiadam.
– Najstarsza to jestem ja, bo dzisiaj 90 lat kończę – wtrąca inna. To pani Helena. Na ziemie odzyskane przyjechała z ówczesnego województwa kieleckiego. W PGR-ze pracowała przez 30 lat od 1957 roku. 
– Pani, co ja się narobiłam. Co ja worków się nadźwigałam, co ja z mężczyznami kartofli do wagonów się nanosiłam. I krowy się doiło. Nie było butów nawet dobrych, tylko gumowce takie się zakładało, co woda w nich chlapała. Trzeba było gnój wynosić na widłach. Urodziłam dziecko, miało 6 tygodni, dziecko w wózek i za kosiarzem trzeba było iść i odbierać zboże. Dużo przeżyłam. Narobiłam się tyle, że mam dosyć, a teraz się choruje. Nogi jak bolą... – zaznaczyła.
Kiedy tak opowiadała, nie zauważyła nawet zamieszania wokół niej. Ktoś wręczył jej kwiaty, ktoś zaśpiewał sto lat. Ktoś bardzo się wzruszył.

Kogo to interesuje?

– To jest dla mnie ogromny zaszczyt, ogromna duma, że mogę być częścią tak wspaniałej społeczności. Przez ponad 20 lat, trochę jak samotny jeździec, jeździłam po Polsce i upominałam się o tych ludzi. Ciągle słyszałam, proszę pani kogo to interesuje, przecież PGR-y dawno już zostały zlikwidowane. A mnie cały czas to interesuje i uważam, że to jest ostatni moment na to, żeby rządzący ponad wszelkimi podziałami politycznymi podnieśli ręce za wypłatą odszkodowań i zadośćuczynienia dla byłych pracowników PGR-ów i ich rodzin – kiedy Joanna wypowiada te słowa, łamie jej się głos.
Joanna Warecha wychowała się w PGR-ze. Jej mama była zootechniczką, tata kierownikiem gospodarstwa. W domu może i nie było luksusów, ale za to zawsze był szacunek do ludzi, do ich ciężkiej pracy. Pamiętała o tym także wtedy, kiedy trafiła do Telewizji Polskiej, z którą zawodowo związała się na wiele lat. 
Cały czas mówiła o ludziach z PGR-ów. Zrobiła o nich film, napisała książkę. Zorganizowała kilka ważnych akcji. Jedną z nich była "Your story, My voice" – znani ludzie, tacy jak choćby Wojciech Malajkat, Maja Ostaszewska, Grażyna Wolszczak, Maria Peszek, czytali wspomnienia pracowników byłych państwowych przedsiębiorstw.
Wcześniej wysłała do wszystkich posłów, europosłów, senatorów, do prezydenta, do byłych prezydentów, do premierów, obecnego i byłych, do marszałków województw, do biskupów, do wszystkich redakcji w Polsce, woreczki z ziemią z byłego PGR-u, z ziarnami zbóż i z historią konkretnego pracownika. Nikt na to nie zareagował... Nikt.
Chciała nie tylko opowiadać o zapomnianych, zostawionych bez perspektyw, chciała też, aby ktoś wziął odpowiedzialność za to, co się stało i udzielił wsparcia tej grupie społecznej.
– Kiedy trzy lata temu jeden z wiceministrów rodziny pracy i polityki społecznej powiedział w Sejmie, że nie wiadomo gdzie są te miejsca i gdzie są ci ludzie, bo swego czasu była reforma administracyjna kraju, postanowiłam, że sama będę jeździła od PGR-u do PGR-u i tych ludzi policzę, przeprowadzę ankiety. Pokażę miejsca, w których byli, pokażę, że żyją – podkreśla.
Tym tematem – projektem, który mógłby zawstydzić polityków, pokazując ich zaniedbania – Joanna zainteresowała też Amerykanów, a konkretnie Centrum Pulitzera.
– Dla mnie samej jest to duże zaskoczenie, ponieważ byłam przekonana, że bardzo dużo ludzi już nie ma, co też jest prawdą, ale wciąż żyje ponad 50 proc. społeczności, która w wyniku likwidacji PGR-ów straciła właściwie wszystko, co mogła – zaznacza i dodaje, że temat państwowych przedsiębiorstw wciąż obecny jest w rozmowach byłych pracowników.
– Nawet jeden pan, pan Dyzio z Wądroża na Dolnym Śląsku, powiedział mi "proszę panią tego się po prostu nie da wyrzucić z pamięci. To tak silnie w nas siedzi, jest zakorzenione, że tego nie da się wymazać" – przytacza jedną z rozmów.
Społeczność byłych pracowników PGR-ów i ich rodzin nie została objęta żadnym systemowym rozwiązaniem. Mieszkańcy wielu popegeerowskich miejscowości nadal borykają się ze skutkami tamtych decyzji, choćby z komunikacyjnym wykluczeniem.
Do niektórych wsi dojeżdża tylko szkolny autobus. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy zaczęła się pandemia i zajęcia odbywały się online. Wtedy nie dojeżdżało tam nic. – Niestety nadal jest dzielnie na tych lepszych i gorszych. Społeczność popegeerowska jest od tylu lat najbardziej wykluczoną grupą w Polsce – zaznacza Joanna.
– Czy komuś mogło odpowiadać to, że ci ludzie tak byli postrzegani? Czy mogło to być swego rodzaju usprawiedliwienie – są nierobami, więc nie ma co się nad nimi pochylać? – zastanawiam się.
– Myślę, że politycy bardzo wzmacniali to naznaczenie bycia człowiekiem z PGR-u. Było wiadomo, że ta grupa zostanie poświęcona na ołtarzu transformacji. Górników, hutników się bano, bo byli zorganizowani – odpowiada.
– A tutaj było wiadomo, jeśli odetniemy komunikację, zamkniemy zakład pracy, ludzie będą w takim chaosie, że niczego nie zrobią. Czym mieli dojechać do stolicy? Przecież zabrano im wszystkie narzędzia, które umożliwiały im zrobienie czegokolwiek ze swoim życiem. Poza tym ich życie było tam. Dla nich wyjazd 80km od domu to była wyprawa. Było wiadomo, że nie przyjadą do Warszawy, a jak nie przyjadą, nie będą strajkować, nie będą palić opon – podkreśla Joanna.
W 1997 roku na mały ekran trafił dokument "Arizona" w reżyserii Ewy Borzęckiej. 46-minutowa opowieść o życiu mieszkańców wsi Zagórki to obraz patologii, która miała się tam rozgościć pod upadku PGR-u. Tytułowa "Arizona" to tanie wino, po które w kolejce w sklepie mieli ustawiać się miejscowi.
Ewa Borzęcka została nagrodzona za swoją pracę m.in. Złotym Lajkonikiem podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Dopiero później okazało się, że dokument z dokumentem niewiele mógł mieć wspólnego, ale o tym tak głośno już nie było.
– Ten film jeszcze bardziej naznaczył tych ludzi. Wywarł ogromny wpływ na społeczne postrzeganie, na te kalki, stereotypy, które zostały utrwalone. Dzisiaj powoli to zostaje odczarowywane, ale to efekt ogromnej pracy. Mnóstwo jej jeszcze przed nami – mówi Joanna.
O ten film pytam też Andrzeja Wieprzyckiego. Oczywiście, że go oglądał, ale i on uważa, że poniżył ludzi. – Prawda jest taka, że na potrzeby tego filmu pani redaktor kupiła świniaka, świniak był prowadzany na sznurku... Ściągnęła najgorszy element z okolicznych miejscowości, to nie byli ludzie z Zagórek, i go poiła. Niestety tak to poszło w świat, że ludzie z PGR-u piją. Tylko ich ośmieszyła. To jest zasługa pani Borzęckiej – wyjaśnia.
Mieszkańcy Zagórek od lat nie wypowiadają się w mediach. Nie chcą, żeby ktokolwiek o nich mówił, bo zawsze źle się to dla nich kończyło. Taką zawarli między sobą umowę.

Co nam państwo da?

– Mama pracowała w suszarni w Kalinie. Tata zatrudnił się tam później. Kiedy zlikwidowali PGR-y, nastał senator i to wykupił. Zatrudnił ludzi, najpierw 140 osób u niego pracowało, a później zaczął modernizować. Wiadomo, nowości wchodziły, więc zaczął ludzi zwalniać. Ze 140 osób zrobiło się 14. W naszej okolicy naprawdę ciężko z pracą – opowiada jeden z mieszkańców Słowenkowa.
Jego mama jeszcze 2 lata temu, w wieku 60 lat, jeździła na zbiory kwiatów do Holandii. – Wreszcie padło jej kolano, ale w tym roku i tak chciała jechać. Zmieniła zdanie po ultimatum moim i mojej żony, jedziesz, to my się stąd wynosimy. Tutaj u nas ze Słowenkowa dużo ludzi porozchodziła się po różnych firmach, byle gdzie, aby znaleźć pracę, aby pracować, aby zarabiać, bo co nam państwo da? Nic – podkreśla mój rozmówca.
Mężczyzna ma około 35 lat. Nie może więc zbyt wiele pamiętać z czasów, gdy funkcjonowały PGR-y. Pamięta za to, że praktycznie nie widywał swojego taty, który po likwidacji Państwowych Gospodarstw Rolnych wyjechał do Niemiec do pracy.

Toczyła ich depresja

– Kiedy przychodzą do mnie te ankiety, to w odpowiedziach na pytanie "Czy w państwa miejscowości ludzie odbierali sobie życie?" czytam: 7 osób, 8, 6, 4. Rzadko się zdarza, żeby była postawiona kreska, że nikt nie odebrał sobie życia. To były samobójstwa osób w różnym wieku. Płeć nie miała specjalnie znaczenia. Nie zajmowaliśmy się tym, a był to przecież skutek tego, co tych ludzi spotkało – wyjaśnia Joanna.
W popegeerowskich miejscowościach pyta też o to, jak wyglądało życie zaraz po upadku PGR-ów. – To była potworna panika, lęk, tragedia. Ludzie mówią o koszmarze, mówią "zostawiono nas jak bezdomne psy", "nastała cisza", "po prostu zgasło życie". To są tak mocne określenia, że jeśli dziś ktoś by poszedł do lekarza psychiatry i mówił o tym, że towarzyszy mu lęk, że się boi, to pewnie zdiagnozowany byłby przynajmniej epizod depresyjny, a tu zostawiono całe rodziny – podkreśla kobieta.
Wtedy nie mówiono jednak o depresji. Wybierano raczej takie określenia, jak "nieroby", bo część osób nie miała siły, żeby podnieść się z łóżek. – Zostali gdzieś w szczerym polu, w blokach, w barakach. Jeśli pojawiał się alkohol, to pojawiał się z bezradności. Nigdy nie otrzymali żadnej pomocy – mówi Joanna Warecha.
Do Joanny trafiła też historia chłopaka z Warmii. Jego mama ciężko pracowała w oborze do czasu, nie była w stanie chodzić, ale brakowało jej trzech przepracowanych lat do tego, aby otrzymała jakąkolwiek rentę. Dlatego ten chłopak, gdy miał 12 lat, chodził za matkę do pracy, doił krowy. Raz w miesiącu przychodzono do nich do domu i wtedy schorowana kobieta podpisywała listę płac.
– Ten chłopak musiał iść do udoju o 4 czy 5 rano, a 8 szedł do szkoły, więc często był tak zmęczony, że nawet się nie wykąpał, więc był wyzywany od pegeerusów, od brudasów, od śmierduchów – opowiada Joanna.
Choć takich historii jest dużo więcej, choć są poruszające, tragiczne, to nikt tych ludzi nie chciał usłyszeć. – Nie dano im szansy, żeby mogli się wypowiedzieć. Uznano ich za nieudaczników, a nieudacznik, zdaniem rządzących, nie ma nic ciekawego do powiedzenia – słyszę.
Choć temat ten został politycznie i społecznie wyparty, choć był ignorowany, to takich głosów odzywa się coraz więcej. Ludzie chcą mówić. Musiały minąć 3 dekady, aby w debacie publicznej na nowo znalazła się dla nich przestrzeń.
– Myślę, że pandemia w dużym stopniu to przyspieszyła. Gdy ludzie się zorientowali, że jest taka niepewność, że nie będzie pracy, że jakieś branże są pozamykane i że to nie była ich decyzja, tylko decyzja kogoś innego, to być może bardziej zrozumieli, jak mogli się czuć ludzie, którzy z dnia na dzień stracili cały swój świat, całe swoje życie, swój rytm, bo przecież PGR to były praca i dom jednocześnie – mówi Joanna.

Wyrównać szanse

– Jeszcze w tym roku ruszymy z programem wsparcia dla miejscowości popegeerowskich. To jest ważne, aby wyrównać szanse tych, którzy zostali tak boleśnie dotknięci niesprawiedliwością polskiej transformacji – mówił premier Mateuszu Morawiecki w ubiegłym roku we wrześniu podczas III Ogólnopolskiego Święta "Wdzięczni polskiej wsi" w Bralinie.
Do popegeerowskich miejscowości, do gmin, w których funkcjonowały PGR-y, miało trafić 250 mln złotych z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. – Jak usłyszałem, co oni mówią, co oni chcą zrobić, że to jest program dla byłych pracowników PGR-ów, to zaprotestowałem. Powiedziałem, że absolutnie nie przykładamy do tego ręki. W ogóle nie mówcie o tym, że to jest zadośćuczynienie dla byłych pracowników PGR-ów. Żaden z tych programów nie jest dla nich – podkreśla Andrzej Wieprzycki.
Mężczyzna uważa, że to dobrze, że rząd próbuje coś zrobić, że nareszcie zaczyna się mówić o problemie, ale jednocześnie zaznacza, że "to są tylko słowa, wypowiadane po to, żeby medialnie zaistnieć".
Wiele gmin, z tych, które skorzystały z pieniędzy, zrobiło coś, ale ogólnie dla społeczności, nie dla byłych pracowników PGR-ów, którym środki te były, jeśli wierzyć rządowym zapewnieniom, dedykowane. Przykładem jest choćby gmina Grodziec w woj. Wielkopolskim, najbiedniejsza popegeerowska w tamtym regionie, gdzie pieniądze zostały przeznaczone na... budowę nowego urzędu gminy.
Dzięki pieniądzom z funduszu powstają też nowe drogi i chodniki, a to są przecież zadania własne gminy. – Gminy te pieniądze wykorzystują, cieszą się z tego, nie dziwie się, bo ich wizerunek się poprawia, ale jaki to ma wpływ na życie tych pracowników? Mam kontakty z sołtysami w małych wioskach, więc wiem, że są takie sytuacje, że pojawia się w nich wójt z przewodniczącą, którzy mówią "Tutaj nie ma, co robić, tutaj nic nie było i nie będzie. Trzeba ładować tam, gdzie są wyborcy" – opowiada Andrzej.
Podczas tegorocznego święta "Wdzięczni polskiej wsi" premier Mateusz Morawiecki złożył kolejną obietnicę - kontynuację programu wsparcia popegeerowskich gmin. Tym razem mowa jest o miliardzie złotych. Za rok ta kwota ma być jeszcze wyższa.
– Z tego miejsca tutaj, w gminie Bobolice, chcę także powiedzieć o wielkim rozwoju naszego programu. Programu dla wsi popegeerowskich. Tych wsi, które zostały całkowicie zepchnięte na margines – mówił.
– Dzisiaj najbardziej trzeba pomóc tym ludziom wyremontować ich mieszkania, zdjąć eternit z dachów. Problem polega jednak na tym, że 96 proc. mieszkań byłych pracowniku PGR-ów jest wykupna przez nich. I dzisiaj gmina mówi, my nie możemy w żaden sposób pomóc remontować tym ludziom domów, bo gmina nie może robić remontów na budynkach prywatnych. Koło się zamyka – podkreśla Andrzej Wieprzycki.
A są przecież osoby, których na taki remont nie stać. Nie stać choćby wdowy po pracowniku PGR-u. Kobieta do dziś nie ma łazienki. Wykupiła mieszkanie, ale na wykończenie go nie wystarczyło jej pieniędzy.
Te mieszkania – choć budowane m.in. za część trzynastek pracowników PGR-ów, z funduszu remontowego – kazano im wykupować po tym, kiedy pozbawiono ich pracy i środków do życia. Ludzie zaciągali kredyty, bo bali się, że stracą i to, że ktoś przyjdzie i ich stamtąd wyrzuci.
– Mówimy cały czas jasno, np. na video debatach z ministrem Pudą, z wiceministrem Szefernakerem, chcemy zadośćuczynienia podobnego do górników. Jeżeli jednej grupie dajemy, to dlaczego innym nie? Niektórzy pytają, dlaczego nagle teraz? Nam ludziom z PGR-u dyrekcja mówiła, że nie ma pieniędzy, bo musimy zrobić to, wybudować tamto, więc się godziliśmy na to i robiliśmy swoje. Tak było też po upadku PGR-ów. Ciągle nie było pieniędzy. Nagle się okazuje, że pieniądze są na 500+, na 14 emerytury, na odprawy dla górników, ale dla nas nie ma – zaznacza nasz rozmówca.
– Dlaczego teraz? Bo po pierwsze widzimy, że są pieniądze, a po drugie nazwa Prawo i Sprawiedliwość do czegoś zobowiązuje. Chcemy tej sprawiedliwości. Załatwcie w końcu tę sprawę. Jest nas coraz mniej. Ludzie odchodzą – podkreśla.
Byli pracownicy PGR-ów, choć zajmowali się ziemią przez wiele lat, pracując w zakładzie, nie mają statusu rolnika. Nie mogą kupić ziemi, choć może to zrobić np. ksiądz. Dlatego walka toczy się także o to, aby mieli takie same przywileje w KOWR-ze, jak rolnik indywidualny.
– W tym roku mieliśmy spotkanie online z ministrem rolnictwa, społeczność popegeerowska, i to było przykre doświadczenie. Minister rolnictwa, który odpowiada za rozwój obszarów wiejskich w Polsce, nie wiedział o tym, że w ogóle taka społeczność istnieje. To było tak przykre. Zaczął mówić, że bardzo się cieszy, że się spotkaliśmy online, że będzie duże wsparcie dla małych i średnich gospodarstw… Kiedy powiedzieliśmy, że to nie jest ta grupa, był zaskoczony – mówi Joanna.

Można było inaczej

Pałubicki Paweł prowadzi gospodarstwo, spółkę, która była budowana na bazie spółki pracowniczej stworzonej w latach 90. – Wspólnicy, udziałowcy, to byli pracownicy PGR-ów, a właściwie już następne pokolenia. Działamy bez zachodniego kapitału. Niedługo 30 lat nam wybije – mówi przedsiębiorca.
Czy to oznacza, że scenariusz inny niż ten, który doprowadził do tragicznej sytuacji tysięcy ludzi, którego efektem są oglądane dziś w wielu miejscowościach ruiny popegeerowskiego majątku, był możliwy?
– Można było inaczej. Świętej pamięci ojciec trafił tam jako likwidator majątku. Po tym, jak w międzyczasie udało się umorzyć różne zadłużenia i kary, padł pomysł, żeby zawiązać spółkę pracowniczą. Taka spółka miała wtedy prawo pierwokupu, jeśli 50 proc. udziałowców stanowili pracownicy zakładu. I tak to przetrwało do dziś, chociaż branża, mamy fermę trzody chlewnej, jest bardzo ciężka. Ale działamy – wyjaśnia Paweł Pałubicki.
Choć zakład podzielił się na kilka mniejszych, to firma nigdy nie była zamknięta, nigdy – nawet w trudnych czasach – nie brakowało na wynagrodzenia. Dla uczciwości trzeba też jednak dodać, że nie wszystkim, którzy próbowali coś zdziałać, się to udało. Ryzyko było bardzo duże. 
– Nam nie dali takiej szansy. Kiedy podzielono kombinat na zakłady, każdemu zakładowi przypisano - jeśli były - długi. Jeśli więc chciało się założyć spółkę pracowniczą, trzeba było przejąć te długi i mieć zabezpieczenie finansowe. A skąd mieliśmy mieć pieniądze, przecież pracowaliśmy w PGR-ze, zarabialiśmy tak jak zarabialiśmy? Znam ludzi, którzy, żeby mieć środki konieczne do założenia takiej spółki, wyjechali do Norwegii – mówi Andrzej Wieprzycki.

Co będzie dalej?

Czy ci ludzie wierzą, że ktoś może sobie jeszcze o nich przypomnieć? – zadaje pytanie Joannie.
– Są bardzo nieufni. Każdy mówi o tym, że odszkodowanie to jest coś, co nam się należy, ale wielu osobom chodzi też o taką prozaiczną sprawę, o to, żeby ktoś przeprosił. Słowo przepraszam do tej pory nie padło – podkreśla.
– Ludzie w 1991 roku zostali wyrzuceni na bruk, nikt nie pytał, co będzie dalej, nikt nie zapewnił im spokojniej przyszłości, ani zabezpieczenia finansowego. O to walczymy, żeby to zadośćuczynienie było, ale nie ma woli politycznej, więc nie wiem, jak to się skończy... Z Asią będziemy walczyć póki sił nam starczy – dodaje Andrzej Wieprzycki.
Jak gnój
Jak gnój nas wyrzucono! Pamiętam żniwa w PGR-ze.
Od świtu do późnej nocy kombajny zboże młóciły,
 a w magazynie "Petkusy" na okrągło "chodziły".
Zapach świeżo wymłóconego zboża z niczym nie jest porównywalny.
Przez bardzo wiele, wiele lat ten widok był bardzo realny.
Aż przyszedł czas zmian...
Ziemię potem i krwią tych ludzi zroszoną oddano w ręce prywatne,
a pracowników PGR-ów, jak gnój za płot wyrzucono.
Minęło bardzo wiele lat.
Dzierżawcy bogactwa się dorobili.
O byłych pracownikach PGR-ów posłowie głośno nie mówili.
Hołota!
Tak pewnie o nas myśleli i nigdy "pegeerusów" pod ochronę nie wzięli.
A My jesteśmy tacy sami jak Wy!
Może nie tak wykształceni, ale zapewniam, że każdy z nas
swoje życie i zdrowie ceni.
Krystyna Aleksandra Nawój

Aneta Olender
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Aneta Olender

reportażystka