Ile trwa i kosztuje zrobienie manicure'u hybrydowego w domu?
Styl życia

Spróbowałam, ale tego się nie spodziewałam

Nie było sromotnej porażki ani też olśniewającego sukcesu. Były za to nieoczekiwane pułapki podstępnych konsystencji i radość z efektów pracy rąk własnych.
Żadnej ze swoich chałupniczych stylizacji nie ściągałam nazajutrz ze wstydem i wbrew obawom nie zniszczyłam płytki paznokcia. Dla kogo są domowe zestawy do manicure'u hybrydowego i na co musi uważać nowicjuszka, przeczytacie poniżej.
Żeby w miarę możliwości jak najrzetelniej przedstawić blaski (i cienie) robienia hybryd w domu, należałoby zacząć od moich wcześniejszych doświadczeń i przyzwyczajeń związanych z dbaniem o paznokcie. Okazało się, że to wcale nie zdolności manualne są tu decydujące, ale właśnie nawyki, za którymi idą oczekiwania.
W manikiu-pedikiu-rzystkę bawię się na potrzeby niniejszego tekstu już od ponad miesiąca. Dodatkowo do testowania zestawów do robienia paznokci zaangażowałam trzy zaprzyjaźnione dziewczyny.

Dziewczyna i lakiery

Paznokcie zaczęłam malować w liceum. Pamiętam modę na krwistą czerwień (a potem szał na kolor miętowy a la Chanel 2010), ale przede wszystkim męki nad długo schnącymi Rimmelami i innymi Maybellinami.
Jedna warstwa wychodziła nierówno, druga zastygała jeszcze wolniej niż pierwsza. Nie czekałaś wystarczająco długo? Zaczynałaś od początku. Taka tam gra w drabiny i węże na płytce paznokcia.
Wkrótce odkryłam polerkę i że kolor najlepiej nakładać na odżywkę. Szło lepiej. Pewnie nie bez udziału coraz lepszych lakierów (rzecz jasna wciąż nie tych hybrydowych) w przystępnych cenach.
Potem w drogeriach zaroiło się od top coatów obiecujących twardość diamentu i lustrzany połysk. Tak idyllicznie to może nie było, ale kilka lat później umiałam zrobić przyzwoicie wyglądający i dość trwały manicure.
Przed erą hybryd w profesjonalnym salonie byłam może dwa razy – jasne, że paznokcie wyglądały lepiej, ale różnica nie była na tyle kolosalna, żeby wydawać kilkadziesiąt złotych, zwłaszcza że po tygodniu było po manicurze.
No, a potem nadeszła era nowego, wspaniałego paznokcia, który miał spełnić obietnice o twardości diamentu i lustrzanym połysku. Hybryda.

Magia UV

Z początku podchodziłam do tematu jak pies do jeża. Zawsze wolałam kosmetyczne nowości w postaci kremów i perfum niż "przełomowych technologii" dostępnych tylko w profesjonalnych gabinetach.
Pierwszy raz zrobiłam sobie manicure hybrydowy kilka lat temu, gdy co druga znajoma miała już "swoją" manikiurzystkę. Byłam tak zachwycona, że z miejsca umówiłam się i na pedicure.
Ale po jakimś półroczu nowe, wspaniałe paznokcie zaczęły mnie irytować. Oto dwa razy w miesiącu spędzałam na nich ponad trzy godziny, nie licząc dojazdów, powrotów, konieczności znalezienia terminu i umówienia się (Booksy chyba jeszcze nie było, albo ja o nim nie wiedziałam).
Do tego dochodziło nieustanne widmo nieestetycznego odrostu. No i rzecz jasna pieniądze. Niezniszczalne pazury i owszem, fajne, ale za trzy stówy miesięcznie można kupić kilka ciekawszych rzeczy.
Tym sposobem wróciłam do klasycznych lakierów albo olewałam temat nie bez udziału mody na naturalny – a raczej "naturalny" – wygląd paznokci w typie manicure'u japońskiego.
Na hybrydy chodziłam od czasu do czasu – przed imprezami, wyjazdami, jakimś weselem. Na pedicure – w sezonie sandałowym, czyli powiedzmy od maja do września. Tym bardziej że każde założenie krytego buta na zwykły lakier kończyło jego żywot, a do pokazywania niepomalowanych paznokci u stóp, w przeciwieństwie do tych u rąk, mam awersję.
Jak się można domyślić, nie traktuję manicure'u jako jakiejś (czyjejkolwiek, w tym własnej) "wizytówki". Nie jestem też fanką super długiego szponu, a 3/4 zdobień, które migają mi tu i ówdzie, wydaje mi się tandetna.
Te ramy doświadczeń i oczekiwań nakreślam z prostego powodu – odkąd bawię się w manicure hybrydowy w domu, spotkałam się ze skrajnie różnymi opiniami. Począwszy od "super, czy to trudne?" aż po "nie wyszłabym z domu z czymś takim".

Love me vs. Adorable

Testowałam zestawy startowe dwóch polskich marek: Semilaca i Neonaila. Z prostego powodu – i nie jest nim reklama, o którą zresztą trudno byłoby w przypadku dwóch konkurujących ze sobą firm pojawiających się w jednym artykule.
Gdy kilka tygodni temu pisałam o dziewczynach, które podczas pandemii przerzuciły się na domową hybrydę (i w większości przypadków już przy niej zostały), padały nazwy tylko tych dwóch marek. Podobnie było w zamkniętych grupach dla kobiet na Facebooku, gdzie prosiłam o polecenie produktów.
Oba zestawy (Adorable Neonaila i Love Me Semilaca) kosztują około 250 złotych, a od czasu do czasu można je dostać w promocjach. 

Zestawy startowe do manicure'u hybrydowego, które testowałam, wyróżniają się lampami o dużej mocy. Używają ich także profesjonalne stylistki

Zawartość też jest podobna. W obu znajdziemy: polerkę, pilnik, patyczki do odsuwania skórek, dużą rolkę wacików bezpyłowych, odtłuszczający płyn do płytki paznokcia, aceton do ściągania manicure'u, baza i top coat (o tym, co do czego za chwilę).
Różnią się tak naprawdę szczegółami – w zestawie Neonaila jest pięć kolorów w miniaturowych buteleczkach, za to w tym od Semilaca trzy duże lakiery (w tym przypadku kolory można wybrać samodzielnie). W Love Me mamy dodatkowo matowy top coat, a w Adorable – oliwkę do skórek.
Moc lamp UV/LED też jest właściwie analogiczna (swoją drogą oba modele widziałam w profesjonalnych salonach) – 21/48 i 24/48 W. Co do zasady, im większa moc, tym krótszy czas utwardzania lakieru – w tym przypadku poniżej minuty, czyli naprawdę krótko.
Obie lampy mają czujniki ruchu, więc włączają się samoistnie, i odczepiane spody – na co warto zwrócić uwagę podczas wyboru lampy, jeśli chcemy robić też domowy pedicure hybrydowy.
Aleksandra Śledziona
ekspertka marki Semilac
Uczucie "pieczenia paznokci"  nie występuje u wszystkich, ale jest zjawiskiem naturalnym, towarzyszącym procesowi utwardzania lakieru lub żelu (polimeryzacji) pod wpływem światła UV. Nie jest to powód do niepokoju, a tym samym do przerwania wykonywania stylizacji. Zwykle pieczenie możemy odczuwać mocniej, gdy nałożymy grubszą warstwę bazy lub topu, nasze paznokcie są przepiłowane, jest ciepły dzień lub utwardzamy paznokcie w mocnej lampie.
Opisu pracy nie będę różnicowała na marki z banalnego powodu. Szczerze powiedziawszy, nie zauważyłam większych różnic – a dotychczas robiłam trzy razy manicure (trzecie podejście macie na zdjęciach) i dwa razy pedicure zmieniając za każdym razem zestaw.
Powyżej niektóre elementy zestawów startowych i – przede wszystkim – lampy. Ta od Semilaca ma wiatraczek chłodzący, zaś lampa Neonaila otwór z tyłu umożliwiający przepływ powietrza.
Może nieco łatwiej malowało mi się paznokcie większymi pędzelkami (albo jestem po prostu leniwa), ale znajoma, która testowała oba zestawy, miała w tej kwestii przeciwne odczucia.
O tym, jak robi się manicure hybrydowy, wiedziałam właściwie tyle, co widziałam w salonie, a że jestem tą okropną klientką, która jednocześnie czyta coś na telefonie, widziałam niewiele. Obejrzałam dwa filmiki instruktażowe na YouTubie (jest ich od groma) i stwierdziłam, że jakoś to będzie.

Polerka w dłoń!

Manicure hybrydowy zaczyna się klasycznie – opiłowanie paznokci, odsunięcie skórek drewnianymi patyczkami (kupiłam w drogerii cążki do skórek, ale byłam w stanie wyciąć je dokładnie tylko prawą ręką na lewej).
Aleksandra Śledziona
ekspertka marki Semilac
Do ścierania powierzchni paznokcia przed wykonaniem manicure'u hybrydowego nie należy używać pilnika. Przed wykonaniem stylizacji delikatnie matowimy paznokcie bloczkiem polerskim o odpowiedniej gradacji (180), wykonując ruchy w jedną stronę, bez dociskania. Istotnie jest również prawidłowe ściąganie lakieru hybrydowego – przy tej czynności również może dojść do naruszenia płytki paznokcia. Dlatego nie chcąc jej przepiłować, można przed nałożeniem nowej stylizacji pozostawić cienką warstwę poprzednio zaaplikowanej bazy, pod warunkiem, że nie jest zapowietrzona. 
Po zmatowieniu przecieramy paznokcie płynem odtłuszczającym przy pomocy wacików bezpyłowych. Wbrew pozorom nie są żadnym wymysłem ani też dodatkowym kosztem – jeśli użyjecie tych zwykłych, jak amen w pacierzu skończy się wyciąganiem ich mikro-kłaków z lakieru (albo hybrydą z włoskami, co kto lubi).
No i tutaj dochodzimy do pierwszej warstwy lakieru, a raczej – bazy. Ten etap można zresztą pominąć, o ile zaopatrzymy się w specjalne lakiery hybrydowe, które nie wymagają bazy ani top coatu.
Tym sposobem, zamiast czterech warstw można położyć dwie, ale że nie ma cudów – tego typu manicure będzie się trzymał co do zasady krócej.
W moim przypadku schody zaczęły się już na tym etapie. Wiedziałam, że warstwa ma być cienka, ale szybko okazało się, że to nie takie proste, bo bazy do hybryd mają to do siebie, że są gęste i gumowate.
Przynajmniej nie zalałam skórek, co jest bodajże największym problemem, gdy za robienie manicure'u hybrydowego zabiera się nowicjuszka.
Jedna ręka pod lampę, druga ręka pod lampę (czas utwardzania najlepiej sprawdzić przed malowaniem), wyciągam i coś nie gra. Baza nadal się lepi. Wkładam jeszcze raz – to samo.
Zaczynam więc google'ować jednym palcem "dlaczego baza się klei?". Tym sposobem dowiaduję się o istnieniu tzw. warstwy dyspersyjnej. W skrócie: baza klei się, bo ma się kleić, zresztą podobnie jak kolejne warstwy koloru. Dzięki temu lepiej łączy się z kolejnymi warstwami. 
Aleksandra Śledziona
ekspertka marki Semilac
Sugerowanych przez producenta czasów utwardzania nie należy lekceważyć – zazwyczaj są one rekomendowane na podstawie badań i testów jakości tak, aby uzyskać trwałą stylizację hybrydową. Wydłużenie czasu utwardzania może negatywnie wpłynąć na trwałość manicure'u – kolor może zmienić odcień, a top (warstwa wykańczająca) będzie bardziej podatny na zarysowania. Jeśli chcemy malować i utwardzać każdy paznokieć pojedynczo, najlepszym rozwiązaniem będzie wkładanie do lampy tylko jednego palca.

Nadzieja w patyczku

Lakiery hybrydowe najbardziej przypominają konsystencją te klasyczne, więc z pozoru idzie mi dobrze. Jest drobny szkopuł. Zwyczajne lakiery zasychając, zmniejszają swoją objętość, więc wiedziona przyzwyczajeniem koloru sobie nie żałuję. Po chwili mamy to – zalane skórki po raz pierwszy.
Usiłuję ratować sytuację drewnianymi patyczkami. Zużywam cztery, ale efekty są umiarkowane, a w okolicach palca serdecznego fatalne – zamiast pozbyć się nadmiaru lakieru, wtarłam go w skórki, a w tym przypadku żaden marker ze zmywaczem nie pomoże.
I tak pakuję paznokcie pod lampę, bo pierwsze koty za płoty, czy jakoś tak.
Druga ręka, choć malowana lewą, paradoksalnie wychodzi lepiej, bo wiem, na co uważać. Na kolejną warstwę koloru się nie decyduję, bo pierwsza jest na tyle gruba, że nie chcę pogarszać sytuacji.

 Ania na potrzeby materiału robiła manicure hybrydowy po raz pierwszy

Po utwardzeniu lakieru przychodzi czas na top coat. Paznokcie maluje się jak marzenie, bo lakier jest rzadki (no i przezroczysty, więc nie do końca widzę, że coś partaczę).
Utwardzam top coat, a paznokcie wreszcie przestają się kleić. Top podratował efekt końcowy, ale oczywiście i nim zalałam nim część skórek. Tam, gdzie nie było pod spodem koloru, udaje mi się go nieco oskubać.
Mój dziewiczy (choć szkarłatny) manicure hybrydowy najlepiej wygląda po kilku dniach, gdy paznokcie odrobinę odrastają i zalane skórki nie są aż tak widoczne.
Pomimo chwil grozy przy lampie jestem z niego względnie zadowolona. Może nie do końca wygląda jak manicure, bardziej jak przyzwoicie pomalowane paznokcie, ale nie jest znowu tak tragicznie, żebym musiała go ściągać.

Inherent Vice

Problem zaczyna się po jakichś 8-9 dniach. I nie jest nim bynajmniej trwałość, ale grubość warstw – lakier odstaje na tyle, że podczas mycia głowy zaczepiam nim o włosy (przed czym wcześniej chroniły mnie najwidoczniej skórki).
No to usuwamy. W salonie miła pani podważyłaby całość frezarką, ale tutaj muszę pomęczyć się sama (i bez wsparcia frezarki). A męczę się solidnie, bo najpierw muszę zetrzeć pilnikiem top coat.
Szybko okazuje się, że nawaliłam go tyle, że nie jest to robota na 15 minut, tylko na jakąś godzinę. Wiem to z prostego powodu – używam jasnego pilniczka, na którym długo nie widać nawet śladu lakieru.
Gdy wreszcie docieram do koloru, wystarczy "już tylko" nasączyć waciki bezpyłowe acetonem i ściśle owinąć folią aluminiową (wystarczy spożywcza).
Jestem na tyle sprytna, żeby uciąć sobie wcześniej 10 pasków (lepiej nieco szersze niż za wąskie), ale już nie na tyle, żeby wpaść na to, że lewą ręką z aluminiowymi naparstkami nie będę w stanie owinąć sobie prawej.
Czekam więc 10 minut, a po zdjęciu folii usuwam resztki lakieru drewnianymi patyczkami.
Idzie tak sobie, więc aceton trzymam na drugiej ręce o pięć minut dłużej. Pomaga. Ściągnięcie hybrydy zajmuje mi niemal dwie godziny, a więc nieco więcej niż jej nałożenie. Na razie nie zapowiada się to na deal życia.
Ale że nie od razu Rzym zbudowano, następnego dnia robię kolejne podejście. Tym razem stawiam na lakier brokatowy, który okazuje się jednocześnie lepszym, ale i gorszym wyborem (jakkolwiek to brzmi).
Lepszym, bo i jego oślepiający blask (serio) będzie sprawnie maskował niedoróby. Gorszym, bo brokat odbija światło w różnych kierunkach, więc trudno mi pomalować równo boki paznokcia.

Do brzegu!

Tutaj należy wspomnieć o ważnym elemencie, który wcześniej pominęłam. W przypadku manicure'u hybrydowego należy zawsze zabezpieczyć tzw. wolny brzeg, czyli krawędź paznokcia, co przedłuża trwałość. Wystarczy lekko pomalować (albo może raczej dotknąć) krawędzi lakierem – może to być np. jedna warstwa koloru i top coat.
Tym razem manicure wychodzi lepiej. Zalewam skórki tylko przy trzech (a nie sześciu) palcach, ale przede wszystkim staram się trzymać cienkich warstw. Popłaca – lakier przylega gładko do odrastającego paznokcia, a z brokatowym pazurem pochodzę dwa tygodnie bez najmniejszego odprysku.
Przy drugim podejściu zauważam kilka hybrydowych prawideł. Po pierwsze, nieco dłuży paznokieć maluje się zdecydowanie łatwiej, bo zmniejsza się ryzyko dotknięcia pędzelkiem do opuszka.
Dochodzi jeszcze kwestia trwałości. Chociaż dwa tygodnie to niezły wynik, z manicurem z salonu mogłam spokojnie chodzić i trzy. Z prostego powodu – profesjonalne stylistki paznokci malują je aż do samych skórek, więc odrost zaczyna rzucać się w oczy później.
Ja, usiłując nie zalać skórek, nie podjeżdżałam pędzelkiem aż tak blisko. To oczywiście kwestia doświadczenia, ale i tu z pomocą przychodzi YouTube.
Okazuje się, że jak się nie ma wprawy, można zastąpić ją miniaturowym pędzelkiem o spiczastej końcówce, którym dociąga się lakier aż po skórki.
Pewnie i do tego trzeba doświadczenia, ale ta metoda wydaje mi się prostsza niż zrobienie tego samego pędzlem z lakieru. W każdym razie mam zamiar spróbować przy czwartym podejściu.

Do ilu razy sztuka

Manicure znów zajmuje mi około dwóch godziny, ale tym razem dlatego, że decyduję się utwardzać każdą warstwę koloru oddzielnie. W ten sposób bardziej skupiam się na tym, co robię (albo tylko mi się tak wydaje).
Dla odmiany ściąganie hybrydy jest znacznie krótsze (pół godziny?). Moją trzecią próbę widzicie na zdjęciach. Tym razem usiłuję zmieścić się w "salonowym" czasie, a więc pół godziny na jedną rękę. Pośpiech niestety widać – poprzedni manicure udał się lepiej.
Z kolei Ania (niebieskie paznokcie, zestaw Semilaca) robi manicure hybrydowy po raz pierwszy i ma tyle czasu, ile potrzebuje. 
Testuję też naklejki wodne, czyli bodajże najprostszy sposób zdobienia paznokci. Kupuję je za kilka złotych w sklepie internetowym, droższa jest już dostawa.
Naklejki wycina się z arkusza, zdejmuje folię ochronną, wkłada do wody (użyłam spodeczka), a gdy po chwili odchodzą od papieru, nakłada się je na paznokieć i wygładza.
Najlepiej umieścić je na płytce przed nałożeniem top coatu, ale że nie mam w redakcji pęsety i muszę zadowolić się palcami, naklejki nakładam na utwardzone już paznokcie. Na to idzie kolejna warstwa top coatu, co w praktyce oznacza jedno – perspektywę kolejnego żmudnego ściągania.

Stopy do obrobienia

Pedicure porzuciłam na dobre po drugim podejściu – wykonanie go w domu jest nie tylko niewygodne, ale też znacznie trudniejsze od manicure'u.
Niech dowodem będzie to, że lakier z większości paznokci u stóp zdjęłam w wannie po kilku dniach, bo sam zaczął odchodzić (ale pamiętajcie, że tak robić się nie powinno, bo można uszkodzić płytkę paznokcia).
Dłużej niż pedicure utrzymał się natomiast ból szyi od dziwacznej pozycji, w której go robiłam. Stopy będę więc nadal powierzała profesjonalistkom.
Żeby było jasne – błędy, które popełniłam, zupełnie nie zniechęcają mnie to do kolejnych prób.
Przede wszystkim dlatego, że jak na tzw. pracownika umysłowego przystało, relaksuje mnie inny typ skupienia niż ten, z którym mam do czynienia w pracy. A jeśli przynosi namacalny efekt, to już w ogóle.
Bardzo lubię skręcać meble, kosić trawę, a teraz również robić na razie dość chałupniczą hybrydę. Do tego dochodzi też perspektywa postępów, które na tym etapie robi się właściwie z każdym kolejnym podejściem.
W ciągu dwóch tygodni poświęciłabym swoim paznokciom niewiele mniej czasu niż na manicure hybrydowy (no, może poza pierwszym razem). Stawiam, że gdy magia nowości opadnie, lampa raczej nie skończy na dnie szafy.
Tym bardziej że mam już na oku kilka nowych kolorów. Nieidealne, ale samodzielnie wykonane paznokcie dają mi na razie sporo radości.

Właściwie dla kogo?

Na koniec wypadałoby odpowiedzieć na pytanie ze wstępu: dla kogo są zestawy do hybryd? Na pewno dla kobiet, które lubią zajęcia manualne i wszelkie DIY. Poza tym to świetna opcja dla dziewczyn, dla których wizyty w salonach nie są wcale chwilą relaksu, ale raczej rodzajem powinności.
Domowy manicure może też przypaść do gustu osobom, którym żal pieniędzy na profesjonalne usługi beauty – przy obecnych cenach zestaw zwróci się zaledwie po 3-5 samodzielnych stylizacjach.
Chałupnicza hybryda ma natomiast małe szanse u kobiet, dla których perfekcyjnie wypielęgnowane paznokcie są ważnym elementem dbania o siebie. 
Zabawy tego typu nie są też raczej dla dziewczyn przedłużających paznokcie i uwielbiających różnego rodzaju zdobienia ani takich, które źle radzą sobie z nakładaniem zwykłego lakieru. 
Stawiam, że aby dojść do wprawy w samym malowaniu paznokci na jeden kolor i radzeniu sobie ze skórkami, manicure w domu trzeba zrobić kilkadziesiąt jak nie sto razy. Biorąc pod uwagę trwałość hybrydy to wyzwanie na kilka lat. 
Chcesz podzielić się historią, opinią, albo zaproponować temat? Napisz do mnie: helena.lygas@natemat.pl

Helena Łygas
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Helena Łygas

dziennikarka