Styczeń
2020 roku nie różnił się znacznie od stycznia roku poprzedniego.
Właściwie większej różnicy nie widać, nawet jeśli spojrzy się
na ten sam okres kilka, kilkanaście lat wstecz. O lutym można
powiedzieć to samo. Dopiero marzec był zapowiedzią zmiany. Tego,
co miało zdarzyć się później i trwać jeszcze przez długi czas.
Choć nawet wtedy nikt nie przypuszczał, że to "później" będzie wyglądało aż tak...
Nikt
nie przypuszczał, że przed szpitalami będą przez kilka godzin
stały
karetki z pacjentami, bo w placówkach nie będzie miejsc dla
kolejnych ciężko chorych.
Nikt
nie przypuszczał, że personel medyczny, który i tak pracuje ponad
siły, będzie na takim skraju wyczerpania.
Nikt
nie przypuszczał, że ósmego kwietnia 2021 roku Ministerstwo
Zdrowia poinformuje o śmierci
dziewięciuset pięćdziesięciu czterech osób jednego dnia.
Nikt
nie przypuszczał, że będzie trzeba wybudować dodatkowe chłodnie
w zakładach pogrzebowych, że przed zakładami ustawią się kolejki
i że niektórzy drogę do tego miejsca będą musieli pokonać niejeden raz...
Dla
jednych przerażające statystyki, dla innych osobiste dramaty. Dla
osób, które pracują w branży pogrzebowej – codzienność.
Codzienność inna niż zwykle.
Tak wygląda pandemia COVID-19 ich oczami.
Z
nieboszczykami pracuję od 1984, ale czegoś takiego, jak pandemia
nie było, nie spotkaliśmy się z niczym podobnym. Nie mieliśmy
wojny, a myślę, że to można porównać właśnie niemalże do
wojny, bo nawet klęski żywiołowe są czymś innym. To
dotknęło nas wszystkich.
Pracownicy
zakładów pogrzebowych muszą być psychicznie uodpornieni na
śmierć. Jeśli zakład przyjmuje średnio trzy ciała dziennie, a nagle
przychodzi sześć, siedem ciał, to pojawia się problem
logistyczny. Jak tych wszystkich ludzi obsłużyć? W dodatku w
reżimie sanitarnym.
Ludzie,
którzy pracują w naszej branży, są przyzwyczajeni do tego, co
robimy. Przychodzi rodzina, obsługujemy ją, ale nikt nie jest
przygotowany na moment, kiedy
przed zakładem staje kolejka. Wtedy jest taka myśl “O boże, jak
my to wykonamy?”.
Pracowaliśmy
nie na 100 proc. tylko na 200 proc. Na koniec drugiego kwartału
wszyscy już rzeczywiście zaczęli narzekać, że nie wiadomo jak
długo wytrzymają. Proszę mi wierzyć, że to jest jak w każdym
innym biznesie, to wymaga wkładu i intelektualnego, i fizycznego.
Wierzę
w to, że będzie za chwilę jakaś równowaga, tylko kiedy to się
skończy? Każdy z nas się nad tym zastanawia.
KWIATY MOŻE JAŚNIEJSZE?
Tego zapachu nie da się pomylić z
żadnym innym. Czuć go od samego wejścia, choć przecież daleko mu
do nachalnego aromatu. Wypełnia korytarz i kilka innych pomieszczeń.
Jest godzina 11. Kobiety, które układają wiązanki w kwiaciarni
zakładu pogrzebowego, są tu już od jakichś ośmiu godzin. Co
oznacza, że do pracy przychodzą właściwie w nocy. Na rano
większość zamówień musi być gotowa.
Za
chwilę ktoś przyjedzie też i po to, nad czym pracują, kiedy do
nich zaglądam. Zabierze kwiaty – w tym przypadku symbol
pożegnania.
– Ludzie
byli w szoku. Było bardzo dużo zamówień specjalnych, wymyślali
różne kształty, różne kwiaty żeśmy sprowadzali. Był taki
okres w trakcie pandemii, że odchodzili sami młodzi ludzie. I
większość zgonów nieoczekiwanych... – mówi jedna z pracownic.
– Panie,
kiedy słyszą, że chodzi o dziecko albo o kogoś młodego, kto
odszedł w wieku 30, 40 lat, zawsze pytają, a możemy jeszcze coś
dodać, a może pan kupi kwiaty jaśniejsze? – opowiada szeptem
Andrzej Relidzyński, prezes
Miejskiego Przedsiębiorstwa Usług Pogrzebowych w Warszawie.
BAŁEM
SIĘ O SWOICH PRACOWNIKÓW
–
Pewnego
dnia stając przed drzwiami sali ceremonialnej, w celu sprawdzenia, do
jakiej kwatery odprowadzam swojego zmarłego, zobaczyłam, że
zamiast figurujących tam zazwyczaj 20-25 nazwisk - to jest
statystyka czasu zdrowia - mam przed sobą dwie kartki, nie jedną, a
dwie, gdzie są wymienione 42 nazwiska. Muszę powiedzieć, że
zrobiło mi się słabo – mówi Anna Borowik.
Anna
i jej mąż Jacek są mistrzami świeckich ceremonii
pogrzebowych. Scena, która tak utkwiła jej w pamięci, wydarzyła
się na największym w Warszawie cmentarzu komunalnym, czyli
Cmentarzu Północnym zwanym też Wólką Węglową.
–
Nie
chodzi o to, że było więcej pogrzebów świeckich, katolickich czy
luterańskich. Nie. W ogóle było więcej zgonów. Mogę
nie włączać telewizora, nie patrzeć na żadne paski, na
statystyki. Wystarczy, że stanę przed drzwiami, żeby sprawdzić
kwatery i widzę, ile tam jest nazwisk. Kiedy
słyszałam, jak ktoś mówił, że pandemia to ściema, miałam
ochotę zaraz wziąć za łeb i powiedzieć: Zapraszam na
przechowalnię, jeśli się nie boisz, pomóż im. Zobacz, ile oni
mają ciał do przygotowania. A jak nie, to do szpitala. Przydaj się
na coś – dodaje Anna.
Na
początku pandemii zapadła decyzja o ogólnokrajowym lockdownie.
Zamknęliśmy się w domach. Na ulicach właściwie nie było ludzi.
Co jakiś czas za oknem słyszeliśmy tylko komunikat przejeżdżającej
policji: "Szanowni
Państwo, w związku z epidemią koronawirusa policja prosi o niegromadzenie się...”. Akurat wtedy
umieralność zdecydowanie spadła.
–
Nie
było wypadków komunikacyjnych. Nie było planowanych operacji. A
później? Później to zamknięcie szpitali tak się odbiło, że
można już było umrzeć na wyrostek robaczkowy. W trakcie pierwszej
i drugiej fali wszyscy byliśmy zszokowani – podkreśla
Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego
Stowarzyszenia Pogrzebowego.
Działania
rządu w tamtym czasie, w trudnej sytuacji, w jakiej wszyscy się
znaleźliśmy, często zaskakiwały. –
Brak mądrej polityki też przyczynił się do zwiększenia
umieralności. Zamknięcie lasów, parków, całkowity lock down przy
200 zakażeniach dziennie i otwieranie się przy 20 tys. zakażeń.
Zamknęli
szpitale i wszyscy się śmiali, że do sklepów spożywczych można
wchodzić spokojnie, natomiast do przychodni nie
– zaznacza Wolicki.
Prawda
jest też taka, że sytuacja w różnych miejscach w Polsce mogła
wyglądać zupełnie inaczej. Gdzieś grabarze nie wyrabiali się z
pracą, a gdzie indziej, nawet w szczycie pandemii, nie
było o czymś takim mowy.
Mimo
wszystko, kiedy rozmawiam z Nazariuszem Faluszewskim, który od 14
lat prowadzi hurtownię trumien, słyszę, że czas pandemii to
sytuacja niespotykana.
–
W
czasie pandemii byliśmy przygotowani na wyższy wskaźnik
śmiertelności, ale aż tak dużego wzrostu nikt nie przewidywał.
Niektórzy obawiali się o swoją załogę. Ja też bałem się o
swoich pracowników, dlatego jeśli tylko była możliwość,
wysyłałem ich na urlopy. Nie każdy może aż tak dużą liczbę
godzin pracować – mówi.
–
Po
liczbie kremacji, po liczbie usług pogrzebowych lokalnych, możemy
jednoznacznie powiedzieć, że umieralność była bardzo wysoka. W
chłodniach musieliśmy przygotować następne pomieszczenia, aby
można było w nich złożyć osoby zmarłe, które czekały na
ceremonię pogrzebową – słyszę z kolei od Marka
Cichewicza, prezydenta światowej federacji firm i organizacji
pogrzebowych FIAT-IFTA i właściciela firmy świadczącej
międzynarodowe usługi pogrzebowe.
Liczba
zgonów w 2020 roku przekroczyła o ponad 100 tys. średnioroczną
wartość z ostatnich 50 lat (477 tys. do 364 tys.), natomiast
współczynnik zgonów na 100 tys. ludności osiągnął najwyższą
wartość od 1951 roku. W 2020 roku zmarło 477 335 osób.
Główny
Urząd Statystyczny
ROBIŁO
TO NAPRAWDĘ DUŻE WRAŻENIE
Pandemia wywróciła życia niektórych do góry nogami, codzienność innych
solidnie przemeblowała. Trzeba było przyzwyczaić się do zmian i
nowej rzeczywistości, takiej, w której bezpieczeństwo oznaczało
coś zupełnie innego niż jeszcze chwilę wcześniej. Ale ludzie
związani z branżą pogrzebową nie mogli zwolnić, nie mogli
schować się w domu, choć przecież i im towarzyszył lęk.
–
W
pewnym momencie wprowadziliśmy rozwiązania
typu transmisja streamingowa z ceremonii pogrzebowej. Cieszyło
się to dość dużą popularnością, dlatego że nasza mobilność
była mniejsza. Nie mogliśmy się poruszać, wszystko było
zamknięte. Przechodziliśmy przez ogólnopolską kwarantannę. Poza
tym wprowadzono limity – w ceremonii mogło brać udział tylko 5
osób – mówi Andrzej Relidzyński.
Niektóre
elementy pozornie się nie zmieniły. Pracownicy zakładów
pogrzebowych jak zwykle wsiadali do karawanów i jak zwykle jechali z
trumną, aby odebrać ciała ze szpitali. Ciała, które rodziny
musiały jeszcze zidentyfikować. I na tym kończyła się zgodność z tym, co było.
–
Było
wiele różnych zgrzytów, bo szpitale za bardzo nie wpuszczały do
środka, były strefy bezpieczeństwa, które i nas obowiązywały.
Kombinezony, które zakładaliśmy, też zwiększały dystans i
wpływały na wrażenia wizualne, a przez to na emocje. Robiło to
naprawdę duże wrażenie – zaznacza rozmówca.
Jednorazowe
fartuchy, stroje robocze, zastąpiły ochronne kombinezony, gogle i
maski. Ciał zmarłych na COVID-19 nie można było dotykać – w
dwóch workach trafiały do trumny. Zresztą obostrzenia dotyczyły
kontaktu ze wszystkimi zmarłymi, nie tylko tymi, do których śmierci
przyczynił się koronawirus.
Co
oczywiste inaczej trzeba było zorganizować pracę także w firmie
Marka Cichewicza, która zajmuje się m.in. transportem zmarłych
zagranicę i z zagranicy. – Zanim zniesiono zakaz przewozu ciał z zagranicy, głównie organizowano kremacje. Wysyłaliśmy na miejsce samochody, które przywoziły prochy zmarłych – słyszę.
Z
czasem, gdy i WHO wystosowała odpowiednie wytyczne, ciał zmarłych
na COVID-19 na powrót zaczęto
dotykać, balsamować je, a nawet wystawiać w kaplicach.
–
Przypuszczam,
że byliśmy jedną z pierwszych firm w Polsce, która przy
współpracy z balsamistą wprowadziła techniczną możliwość
balsamowania zwłok osoby zmarłej. Oczywiście przy zachowaniu
odpowiednich procedur – opowiada Cichewicz.
–
Zajmowaliśmy
się obywatelem
Stanów Zjednoczonych, którego wysyłaliśmy do Ameryki. Na prośbę
rodziny zrealizowaliśmy taką usługę. Zgodnie z wytycznymi WHO,
zgodnie z wytycznymi, jakie są w Stanach Zjednoczonych, dokonaliśmy
balsamacji – mówi właściciel firmy.
W
trakcie pandemii nowe procedury pojawiły także w urzędach – w
Polskich i tych zagranicą. Do dziś w konkretnej sprawie trzeba
umawiać się na konkretny dzień i na konkretną godzinę.
Wcześniej do urzędu można było wejść w każdej chwili, poprosić
o akt zgonu, przedkładając stosowne dokumenty, i uzyskać tzw.
paszport zwłok.
Nowe
procedury i nowa, nadzwyczajna sytuacja, sprawiły, że trzeba było
uzbroić się w cierpliwość. Czekać musieli przedsiębiorcy,
czekać musiały rodziny zmarłych…
PRZEŻYWANIE
ŚMIERCI INACZEJ WYGLĄDAŁO
–
Wąskim
gardłem przy dużej umieralności jest wydolność cmentarza, bo
zakład pogrzebowy na dobrą sprawę może pracować 24 godziny na
dobę. Oczywiście nikt nie siedzi przy biurku, ale jeśli jest zgon
w nocy i lekarz go potwierdzi, to pracownicy zakładu są w stanie o
3 przyjechać i odebrać ciało. Natomiast cmentarze urzędują w
innych godzinach. Latem od 7 do 20, zimą do zmroku, czyli np. od
godziny 9 do 14 – wyjaśnia Krzysztof Wolicki.
Od
moich rozmówców słyszę, że niejednokrotnie, aby nie tworzyły
się kolejki, trzeba było dać z siebie więcej. Trzeba było
stworzyć choćby dodatkowe chłodnie dla zmarłych. Większość
firm zabezpieczyła się w ten sposób, jednak zatorów w wielu
miejscach uniknąć się nie dało.
–
Grabarze
to też są tylko ludzie, to nie są maszyny. Nikt nie wytrzyma pracy
od rana do nocy. Jeśli w normalnych czasach ekipa robiła trzy,
cztery pogrzeby dziennie, to, jak działać, kiedy trzeba poradzić
sobie z siedmioma pogrzebami? – pyta Sławomir Moch, przedsiębiorca
pogrzebowy z Otwocka i zarządca cmentarza parafialnego.
To,
co na pewno trzeba
było zrobić, to przeprowadzić rozmowę – niejednokrotnie bardzo
trudną – z rodziną osoby zmarłej. Wytłumaczyć, że trzeba
wstrzymać się z pochówkiem jeden, dwa, a może i trzy dni...
–
Pracowaliśmy
już
na 200 proc., ale to było obciążenie i fizyczne, i psychiczne.
Rodziny
potrzebowały więcej opieki, dłuższych rozmów, wyjaśnień –
zaznacza Sławomir Moch.
W
wielu miejscach chorowali pracownicy. Zespół
był z tego powodu ograniczony, a zadań do zrealizowania nie
ubywało. Sytuacja
komplikowała się jeszcze bardziej, jeśli rodzina zmarłego
przebywała na kwarantannie, bo żeby zorganizować ceremonię
pogrzebową, najczęściej trzeba przyjść do zakładu, aby podpisać
dokumenty.
Czas
oczekiwania się wydłużał. Czasami od śmierci do pogrzebu mijały
nawet dwa tygodnie.
Wszystko zależało też od tego, jaki to był rodzaj pogrzebu, czy
rodzina posiadała już miejsca na cmentarzu, czy nie.
–
Przez
dwa, trzy miesiące były problemy z kremacjami. Było ich tak dużo,
że jeżeli rodzina decydowała się na pochówek kremacyjny, to
znowu trzeba było ponad tydzień lub około dwóch tygodni czekać
na samą kremację. Oczekiwanie na ceremonię się wydłużało, w
związku z tym ta trauma i to przeżywanie śmierci osoby bliskiej
też trochę inaczej wyglądały. Oczywiście gorzej – mówi prezes
Miejskiego Przedsiębiorstwa Usług Pogrzebowych w Warszawie.
–
U
nas czas oczekiwania na kremację wynosił w pewnym momencie dwa,
trzy tygodnie. Ze względu na piastowaną funkcję prezesa Światowej
Organizacji Pogrzebowej docierały do mnie informacje, że np. we
Francji, w Niemczech na kremację trzeba było czekać od
czterech do pięciu
tygodni – wyjaśnia Marek
Cichewicz.
Wydłużał
się też proces sprowadzenia ciała do kraju – zamiast dwóch
tygodni, trwał półtora miesiąca, a nawet dwa miesiące. –
Dzwoniliśmy do zakładu pogrzebowego i słyszeliśmy,
że proszą o telefon za trzy dni, ponieważ
w tej chwili muszą przygotować dokumentację i przygotować
zmarłych, którzy już są w kolejce. Wcześniej było to nie do
pomyślenia – podkreśla rozmówca.
NIE
MOGLI POŻEGNAĆ SIĘ ZE ZMARŁYM
Na
jednej ze ścian punktu, w którym obsługuje się klientów,
wyeksponowanych jest kilkanaście urn. Można wybrać tę, do której
trafią spopielone ciała bliskich. Poza tym elementem to biuro nie
różni się znacząca od wielu innych biur. Jedna z pracownic ustala
szczegóły pochówku z rodziną zmarłego. Druga za chwilę
podejdzie do mnie. Nie mamy dużo czasu na rozmowę.
Na
początku usłyszę od niej, że aby przekonać się, jak naprawdę
wygląda ta praca, trzeba by spędzić z nimi kilka dni. Posiedzieć
i posłuchać z jakimi problemami przychodzą klienci.
–
Jesteśmy
tutaj po to, żeby klient mógł uniknąć trudności, odciążamy
go. Załatwiamy za niego bardzo dużo spraw. Dzwonimy do szpitala, na
cmentarz, spinamy wszystkie terminy. A
tak naprawdę jesteśmy
też jakby psychologami. Wystarczy spojrzeć na człowieka i już
wiemy, w jakich jest emocjach, co będzie – wyjaśnia.
Jedni
wylewają swój żal, a właściwie wyładowują emocje na wszystkich
dookoła. Inni się zamykają, kumulują smutek w sobie. Stratę
każdy przeżywa na swój sposób. – Najgorszy moment chyba był
wtedy, kiedy w pogrzebie mogło uczestniczyć tylko 5 osób. Naprawdę
nie mieliśmy na to żadnego wpływu, ale klienci nie mogli
zrozumieć, dlaczego nie możemy stanąć na wysokości zadania i
zrobić czegoś, co mogłoby sprawić, że ten limit się zwiększy –
wspomina moja rozmówczyni.
–
Pandemia
to był naprawdę trudny okres. Mieliśmy bardzo dużo pracy.
Najbardziej ucierpiały rodziny, które nie mogły pożegnać się z
osobą zmarłą, nie mogły jej zobaczyć. Dla klientów to był
szok. Nie mogli pogodzić się z tak nagłą śmiercią – podkreśla
kobieta.
A
śmierć nie dość, że przychodziła nagle, to niektórych domów
nie chciała opuścić. – Bywało też, że w jednej rodzinie były
dwa, trzy zgony w ciągu miesiąca. Umierała mama, a za chwilę, za
tydzień, umierał tata. I to czekanie, bo terminy tak odległe… Dla
nas, dla pracowników, to też były przeżycia – zaznacza.
–
I
pewnie nie dało się wrócić do domu z pustą głową? – pytam.
–
Nie.
To zostaje, wraca w jakimś momencie. Tego nie da się zapomnieć.
Też byłam po drugiej stronie biurka, więc rozumiem osoby, które
do nas przychodzą – kończy rozmowę.
POGRZEB
JEST DLA ŻYWYCH
Rodzina
zmarłego zostaje ze straszną wyrwą. Ktoś mógł mieć przecież
plany… Plany, które nagle runęły. Kogoś innego los mógł
zmusić do przebudowania życia, a przecież nie zawsze się da, nie
zawsze jest jak.
–
Rujnujące
to jest tak, jakby idącemu człowiekowi wyszarpnąć dywan spod nóg.
Nie
wie kiedy, ale raptem
ląduje na plecach, patrzy w górę i widzi niebo – zaznacza Anna
Borowik.
Anna
o emocjach tych, którzy pozostali, wie więcej niż przeciętny
człowiek. Od ponad 21 lat jest mistrzynią świeckich ceremonii
pogrzebowych. Rozmawia z rodzinami nie przez krótką chwilę –
niezbędny jest szczegółowy wywiad. Obraz
zmarłego buduje
na wspomnieniach jego najbliższych i ich przeżyciach.
–
W
pandemii
pojawił się dodatkowo wątek kondolencji. Kiedyś można było się
na nie zdecydować, jeśli komuś mogły przynieść ulgę, albo
zwyczajnie z nich zrezygnować, bo byłyby zbyt dużym obciążeniem
i wtedy stawialiśmy elegancki, ale wyraźny szlaban. COVID-19 postawił
ten szlaban, nie patrząc na wybór rodziny. Niemal
obligatoryjnie była prośba o nieskładanie kondolencji, podyktowana
tym, żeby nie było bezpośredniej interakcji między uczestnikami
pogrzebu – mówi Anna.
Krótka
wymiana zdań, uścisk dłoni, objęcie, to gesty, które
najzwyczajniej mogą dodać otuchy. Gesty, których potrzebujemy w
trudnych momentach. Dopiero ich brak może pokazać, jak bardzo są
istotne.
–
Wiadomo,
pogrzeb nie jest dla zmarłych, pogrzeb jest dla żywych. Właśnie
po to, aby mogli rozejrzeć się po sali i zdać sobie sprawę, że
ich strata jest też stratą dla kogoś jeszcze. Może w nieco innym
znaczeniu, ale ktoś ten ból rzeczywiście z nimi dzieli. Moment
kondolencji był dodatkowym tego potwierdzeniem. Był
wyrażeniem współczucia – wyjaśnia mistrzyni ceremonii.
–
Tuż
przed pandemią
miałam zaszczyt prowadzić pogrzeb pani Zuzanny Celmer, znanej
psycholog
małżeństwa i
rodzinny.
Ona zawsze powtarzała, jak wielkie znaczenie dla nas ma dotyk,
przytulenie. I
dosłownie nie minęło pół roku od jej pogrzebu, a
cała ta nauka, to o czym mówiła, wszystko wzięło w łeb. Raptem okazało się, że taki kontakt nie jest możliwy, bo nikt nie
będzie ryzykował – zaznacza moja rozmówczyni.
Ograniczenia
podczas ceremonii pogrzebowej, wszelkie niedogodności, nadzwyczajne
okoliczności, czyli wszystko to, co zwiększało dystans pomiędzy
bliskimi a osobą, która odeszła, nie pozwalało jednocześnie na
przeżycie żałoby w pełni.
–
Dla
wielu osób to było traumą, pozbawieniem
możliwości godnego pożegnania. Rozmowy z rodzinami trwały dłużej.
Każdy był zdenerwowany. Tłumaczyliśmy, z czego to wynika, ale
jesteśmy tylko ludźmi i potrzebujemy pewnej wyrozumiałości.
Jesteśmy tak jakby na froncie i my też mamy swoje rodziny –
podkreśla Krzysztof Wolicki.
Wiele
osób ostatni raz widziało swojego bliskiego
żywego na korytarzach SOR-u albo wtedy, gdy ratownicy medyczni
zabierali go karetką do szpitala. A potem koniec. Można było
jeszcze próbować dodzwonić się na oddział... Ludzie umierali w
samotności.
–
Wcześniej
w rozmowach z rodzinami padały i takie słowa: Niech pani sobie
wyobrazi, że ona tak jakby czekała aż brat wróci, aż wnuczka
skończy lekcje i przyjedzie w odwiedziny. Pięć minut po ich
wyjściu był telefon o śmierci… Czyli było możliwe to ostatnie
pożegnanie. COVID-19
z
tym skończył. Ból ludzi, którzy zostali tego pozbawieni, był
straszny i jest straszny. To pozostaje w pamięci – podkreśla Anna
Borowik.
–
Właściwie
podjeżdżaliśmy z trumną, a ciało osoby zmarłej na chorobę
zakaźną, na COVID,
było już zapakowane w worki. Nawet rodzina nie miała możliwości, by się pożegnać, by zobaczyć po raz ostatni bliską osobę.
Pomimo tego, że maksymalne wysiłki wkładaliśmy
w to, żeby
to zrozumieć i staraliśmy się sobie z tym poradzić, to
spotykaliśmy się też z ogromną nadwrażliwością - zrozumiałą
w gruncie rzeczy - tutaj płatek róży niewłaściwy, tam kwiat źle
ułożony – dodaje Andrzej Relidzyński.
Choć
czas bez wątpienia był nadzwyczajny, to doświadczenie pracowników
było tym elementem, który pozwalał działać w miarę normalnie.
Normalnie, czyli zachowując odpowiedni dystans i zimną krew,
jednocześnie nie tracąc z pola widzenia emocji drugiego człowieka.
– Pomimo
że jest to nasza praca i codzienność, nawet nie próbujemy oderwać
się od empatii, bo to wręcz nie byłoby wskazane – zaznacza
Relidzyński.
Da
się oddzielić od emocji tych ludzi? – dopytuję. – Absolutnie nie.
Choćby z tego powodu mieliśmy przez 3 miesiące pracę rotacyjną.
Zwalnialiśmy tempo działania, pomimo tego, że zapotrzebowanie –
przepraszam, że się tak wyrażę – rosło. Ustawialiśmy
się jednak trochę tak, żeby każdy miał możliwość złapania
oddechu i nabrania dystansu do rzeczywistości – wyjaśnia mój
rozmówca.
–
Z
pokolenia na pokolenie są przekazywane pewne tajemnice zawodowe, jak
pomagać tym ludziom, jak się zachowywać w tych trudnych chwilach.
Trzeba mieć ten dar, bo my nie możemy mieć w oczach tylko pieniędzy. Jeśli ktoś tylko
zastanawia się nad tym, ile
zarobię, to nie… To w ogóle nie rozmawiamy o tym, bo nie tędy
droga. Najpierw jest usługa, a później za godną usługę jest
zapłata – podkreśla Sławomir Moch, przedsiębiorca pogrzebowy z
Otwocka.
RYZYKO
JEST ZBYT DUŻE
W
pandemii w wielu domach rozgościł się strach. Przyprowadził ze
sobą niepewność i niepokój. Ani przed strachem, ani przed
niepewnością, ani przed niepokojem drzwi zamknąć nie mogli ludzie
z branży pogrzebowej.
Kiedy
jedni z przerażeniem sprawdzali codziennie statystyki dotyczące
pandemii, oni zderzali się z pojedynczymi historiami, które mówiły
o cierpieniu dużo więcej, niż jakiekolwiek liczby.
Ich
świadomość zagrożenia budowana była na zupełnie innych
obrazach. Na koniec dnia zostawali z myślą, czy nie zachorują oni
lub ich bliscy, mąż, żona, rodzice, dzieci.
–
Jeden
z naszych pracowników, kiedy zaczęła się pandemia, przyszedł i
złożył wypowiedzenie. Powiedział, że żona zabroniła mu
pracować, bo ryzyko jest zbyt duże, zbyt duże jest obciążenie
psychiczne. Cały czas ktoś znajomy przychodził, żeby zorganizować
pogrzeb. I to były dla nas przykre historie – opowiada Sławomir
Moch.
–
Konsekwencje
i nas dopadły. Nie tylko u nas, ale również u moich kolegów za granicą, na COVID-19 umierali pracownicy zakładów pogrzebowych. Były obawy, jak najbardziej...
Liczba zgonów była przerażająca. W pewnym momencie człowiekowi
przychodzi do głowy, czy nie padnie na kogoś z jego rodziny, na
kogoś z jego bliskich. W naszym przypadku rachunek prawdopodobieństwa
był wyższy – podkreśla Marek
Cichewicz prezydent światowej federacji firm i organizacji
pogrzebowych FIAT-IFTA.
W
takich realiach zderzali się z tymi, którzy pandemię lekceważą,
wyśmiewają zagrożenie. Z tymi, którzy mówią o spisku,
wymyślonym wirusie. – Serdecznie bym zaprosił takie osoby do
chłodni. Pokazałbym specjalnie oddzielne pomieszczenie, gdzie były
ciała osób zmarłych na COVID-19 – zaznacza Cichewicz.
OCHRONA
I BRAK REAKCJI POLITYKÓW
W
pewnym momencie na biurko w Ministerstwie Zdrowia trafiło pismo,
prośba ludzi związanych z branżą pogrzebową. Chodziło o pomoc w
zorganizowaniu środków zabezpieczających. Chodziło o wsparcie.
–
Tak
naprawdę pracujemy na drugiej linii frontu, zaraz za lekarzami. I u nas występowały przypadki zachorowań, co jest rzeczą naturalną.
Żyliśmy,
a właściwie nadal żyjemy, w stresie. Może
nie tak jak personel medyczny, bo oni mieli dużo większą styczność
z chorobą. Choć jednocześnie mieli
też dostęp do środków dezynfekcji, ochrony osobistej. Nam nikt za
bardzo nie chciał dofinansować takich zakupów, środków
zabezpieczających. Nikt nie dbał o to. Własnym asumptem żeśmy
się zabezpieczali – mówi prezes
Polskiego
Stowarzyszenia Pogrzebowego.
Potem
przyszedł czas próśb o uwzględnienie branży pogrzebowej we wczesnych etapach
harmonogramu szczepień. Ale i to na nic się zdało. – Były
formalne pisma, żeby nasi pracownicy w pierwszej kolejności byli
uwzględnieni w kolejce szczepień. Niestety to się nie udało.
Działaliśmy na najwyższych poziomach zabezpieczeń. Gdybyśmy my
się pochorowali, to już w ogóle trudno byłoby cokolwiek robić –
zaznacza Andrzej Relidzyński.
–
Strach,
że ja też mogę być zakażony i że mogę zakazić swoich
bliskich, tym m.in. motywowane było wystosowanie prośby do Ministra Zdrowia. Chcieliśmy
być zaszczepieni jako jedni z pierwszych, tak jak np. nasi koledzy z
Wielkiej Brytanii. Nie było jednak żadnej jednoznacznej odpowiedzi
– dodaje Marek Cichewicz.
LUDZIE
W DALSZYM CIĄGU UMIERAJĄ
Do
magazynu trumien przez pewien czas nie można było wchodzić. Trumnę
wybierało się zaglądając do katalogu. Teraz znowu jest dostępny,
choć trudno powiedzieć, czy to się nie zmieni – pandemia się
jeszcze przecież nie skończyła.
– Chorowali
i producenci, i pracownicy, więc opóźniały się dostawy. A i
pogrzebów było tak dużo, że wszyscy byli pierwsi w kolejce. Były "walki" o zamówienia. Na niektóre czekaliśmy po 2 miesiące.
Nauczeni doświadczeniem, bo pandemia ciągle trwa, teraz mamy zapasy
trochę większe – przyznaje pracownica Miejskiego
Przedsiębiorstwa Usług Pogrzebowych w Warszawie.
Od
razu jednak dodaje, że ma nadzieję, że pandemia się nie rozwinie,
że nie będziemy musieli przeżywać
tego wszystkiego kolejny raz.
– Tak
dużo ludzi zmarło, że myśleliśmy, że w ogóle będzie zastój,
ale okazuje się, że tak wcale nie jest. Ludzie umierają w dalszym
ciągu, choć szczepienia pomagają. To jest taka sinusoida, różnie
bywa w rożnych miesiącach. W tamten poniedziałek było bardzo
dużo, co najmniej 10 zgłoszeń, co się rzadko zdarza. Dzisiaj w
poniedziałek na razie jest cisza, dlatego pewnie, że ludzie czekają
na akty zgonu, więc nie wiemy, co będzie po południu –
podkreśla.
NAJLEPSZY
JEST CZAS WZGLĘDNEJ STABILIZACJI
–
Od
początku tego roku praktycznie aż do czerwca śmiertelność była
bardzo wysoka. Pracowaliśmy z trzy, cztery razy większymi obrotami
niż zwykle. Natłok pracy, który był z tym związany, i nadmiar
śmiertelności powodowały, że część, a w zasadzie większość
moich klientów, czyli zakładów pogrzebowych, strasznie narzekało.
Nie wyrabiali się z pracą. Natomiast od czerwca obroty dramatycznie
spadły. Spadła śmiertelność i utrzymuje się na bardzo niskim
poziomie do chwili obecnej. Powiedziałbym nawet, że wrzesień był
jednym z tych miesięcy, kiedy nikt w branży nie miał za bardzo
pracy – zaznacza Nazariusz
Faluszewski, właściciel hurtowni trumien Funero.
"Pandemia
to żniwa dla zakładów pogrzebowych" mówili niektórzy,
zapominając, że dochody i owszem były większe, ale więcej było
też pracy i koniecznych inwestycji. – Maseczki,
kombinezony, odkażanie, ozonowanie... To są naprawdę ogromne
nakłady. Powiem szczerze, że do sierpnia, września ubiegłego roku
wręcz jechaliśmy na stracie, więcej inwestowaliśmy, niż mieliśmy
przychodów – mówi Andrzej Relidzyński.
–
Prawda
jest taka, że w przypadku każdego rodzaju działalności
gospodarczej najlepszym czasem jest czas względnej stabilizacji.
Sytuacja skrajna nie jest dobra.
Każdy
lubi mieć w miarę ten biznes poukładany i być przygotowanym na
różne zajścia, ale tutaj mieliśmy żonglerkę. Nikt
nie był w stanie przygotować się na tak wielką śmiertelność – podkreśla
Nazariusz Faluszewski.
NIE
POWIEM, ŻE WRÓCILIŚMY DO NORMALNOŚCI
Kiedy
rozmawiamy z bohaterami tego tekstu, sytuacja pandemiczna jest
zupełnie inna od tej, o którą pytałam. Choć właściwie nie tak
zupełnie inna – czwarta fala nabrała tempa.
Statystyki każdego dnia są coraz gorsze.
–
Nie
powiem, że wróciliśmy do normalności, ale
szczepienia spowodowały to, że rzeczywistość powoli zmierza w
kierunku normalności. Choć
sytuacja jest bardzo dynamiczna. Liczba zakażeń znowu rośnie.
Trudno powiedzieć czego my się możemy spodziewać – zaznacza
Andrzej Relidzyńśki.
Z
czasem – bardzo powoli, ale jednak – większość osób zaczęła
oswajać się z sytuacją, z obecnością koronawirusa. – Będziemy
żyć w czasach covidowych i to moim zdaniem się nie zmieni. Ludzie
też troszeczkę mają większy dystans do tego. Oczywiście środki
ochrony, dezynfekcja, wszystko to pozostaje, ale nie ma już takiej
psychozy, że nie można sprowadzić ciała osoby zmarłej z
zagranicy – mówi Marek Cichewicz.
A
i liczba sytuacji, w których trzeba to zrobić, ponownie rośnie. –
Jest więcej przypadków osób, które wyjechały za granicę i tam,
albo w drodze na wakacje, miały wypadek samochodowy. Rośnie liczba
osób, które miały zawał podczas urlopu. Szczególnie popularne w
tym roku były Chorwacja i Grecja. Odnotowaliśmy więcej niż zwykle przypadków sprowadzenia osób zmarłych z tych krajów. Myślę, że
ten ruch turystyczny jeszcze na dobre nie wrócił do tego, co było,
ale niewątpliwie mamy więcej pracy niż w ubiegłym roku.
Oczywiście do
regularnej pracy wrócili też pracownicy budów, kierowcy
tirów i autobusów – dodaje właściciel firmy zajmującej
transportem.
–
Wcześniej
ludzie bali się wychodzić z domu, bali się jeździć za granicę, co
również dotyczyło naszych pracowników. To też są zwykli ludzie,
którzy najzwyczajniej obawiali
się o swoje życie. Zastanawiali
się, czy wyjechać za granicę, czy przychodzić do pracy, bo mają
jakąś chorobę, przypadłość, która zwiększa prawdopodobieństwo
śmierci w zetknięciu z COVID-19. Z czasem to się zmieniło –
podsumowuje.
Sławomir
Moch: Jeśli będziemy podchodzić do naszego zawodu tak,
że jesteśmy przygotowani do śmierci, a raczej jeśli
będziemy przyzwyczajeni albo obojętni na ludzką śmierć, to
zmienimy zawód, nie pracujmy w tym. To jest, proszę pani, powołanie.
Jestem osobą wierzącą i tłumaczę to sobie
w ten sposób, że mam przywilej dany przez Pana Boga – zaszczyt
przeprowadzić tę osobę zmarłą z jednego brzegu na drugi. Ktoś
musi wykonać tę pracę, żeby to przejście było
godne.
Anna
Borowik:
Zawsze
powtarzam, że to jest zawód dla twardziela, ale tak naprawdę tak
nie jest. Jeżeli
ktoś składa się wyłącznie z tej twardej skorupy, nie będzie
pogrzebu prowadził dobrze. Krótko mówiąc, tutaj trzeba lubić
ludzi, trzeba wykazywać się współczuciem. Tego
się nie da nauczyć, jak jazdy na rowerze. Jeżeli
ktoś nie ma takiej zdolności, nie
nabędzie
jej z
żadnych książek. Albo to jest, albo tego nie ma.