Pandemia COVID-19 oczami branży pogrzebowej
naTemat extra

"To zostaje... Wraca w jakimś momencie. Tego nie da się zapomnieć"

Fot. Maciej Stanik

Styczeń 2020 roku nie różnił się znacznie od stycznia roku poprzedniego. Właściwie większej różnicy nie widać, nawet jeśli spojrzy się na ten sam okres kilka, kilkanaście lat wstecz. O lutym można powiedzieć to samo. Dopiero marzec był zapowiedzią zmiany. Tego, co miało zdarzyć się później i trwać jeszcze przez długi czas. Choć nawet wtedy nikt nie przypuszczał, że to "później" będzie wyglądało aż tak...
Nikt nie przypuszczał, że przed szpitalami będą przez kilka godzin stały karetki z pacjentami, bo w placówkach nie będzie miejsc dla kolejnych ciężko chorych.
Nikt nie przypuszczał, że personel medyczny, który i tak pracuje ponad siły, będzie na takim skraju wyczerpania.
Nikt nie przypuszczał, że ósmego kwietnia 2021 roku Ministerstwo Zdrowia poinformuje o śmierci dziewięciuset pięćdziesięciu czterech osób jednego dnia.
Nikt nie przypuszczał, że będzie trzeba wybudować dodatkowe chłodnie w zakładach pogrzebowych, że przed zakładami ustawią się kolejki i że niektórzy drogę do tego miejsca będą musieli pokonać niejeden raz...
Dla jednych przerażające statystyki, dla innych osobiste dramaty. Dla osób, które pracują w branży pogrzebowej – codzienność. Codzienność inna niż zwykle. Tak wygląda pandemia COVID-19 ich oczami.
Z nieboszczykami pracuję od 1984, ale czegoś takiego, jak pandemia nie było, nie spotkaliśmy się z niczym podobnym. Nie mieliśmy wojny, a myślę, że to można porównać właśnie niemalże do wojny, bo nawet klęski żywiołowe są czymś innym. To dotknęło nas wszystkich.
Pracownicy zakładów pogrzebowych muszą być psychicznie uodpornieni na śmierć. Jeśli zakład przyjmuje średnio trzy ciała dziennie, a nagle przychodzi sześć, siedem ciał, to pojawia się problem logistyczny. Jak tych wszystkich ludzi obsłużyć? W dodatku w reżimie sanitarnym.
Ludzie, którzy pracują w naszej branży, są przyzwyczajeni do tego, co robimy. Przychodzi rodzina, obsługujemy ją, ale nikt nie jest przygotowany na moment, kiedy przed zakładem staje kolejka. Wtedy jest taka myśl “O boże, jak my to wykonamy?”.
Pracowaliśmy nie na 100 proc. tylko na 200 proc. Na koniec drugiego kwartału wszyscy już rzeczywiście zaczęli narzekać, że nie wiadomo jak długo wytrzymają. Proszę mi wierzyć, że to jest jak w każdym innym biznesie, to wymaga wkładu i intelektualnego, i fizycznego.
Wierzę w to, że będzie za chwilę jakaś równowaga, tylko kiedy to się skończy? Każdy z nas się nad tym zastanawia.

KWIATY MOŻE JAŚNIEJSZE?

Tego zapachu nie da się pomylić z żadnym innym. Czuć go od samego wejścia, choć przecież daleko mu do nachalnego aromatu. Wypełnia korytarz i kilka innych pomieszczeń. Jest godzina 11. Kobiety, które układają wiązanki w kwiaciarni zakładu pogrzebowego, są tu już od jakichś ośmiu godzin. Co oznacza, że do pracy przychodzą właściwie w nocy. Na rano większość zamówień musi być gotowa.
Za chwilę ktoś przyjedzie też i po to, nad czym pracują, kiedy do nich zaglądam. Zabierze kwiaty – w tym przypadku symbol pożegnania.
– Ludzie byli w szoku. Było bardzo dużo zamówień specjalnych, wymyślali różne kształty, różne kwiaty żeśmy sprowadzali. Był taki okres w trakcie pandemii, że odchodzili sami młodzi ludzie. I większość zgonów nieoczekiwanych... – mówi jedna z pracownic.
– Panie, kiedy słyszą, że chodzi o dziecko albo o kogoś młodego, kto odszedł w wieku 30, 40 lat, zawsze pytają, a możemy jeszcze coś dodać, a może pan kupi kwiaty jaśniejsze? – opowiada szeptem Andrzej Relidzyński, prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa Usług Pogrzebowych w Warszawie.

BAŁEM SIĘ O SWOICH PRACOWNIKÓW

– Pewnego dnia stając przed drzwiami sali ceremonialnej, w celu sprawdzenia, do jakiej kwatery odprowadzam swojego zmarłego, zobaczyłam, że zamiast figurujących tam zazwyczaj 20-25 nazwisk - to jest statystyka czasu zdrowia - mam przed sobą dwie kartki, nie jedną, a dwie, gdzie są wymienione 42 nazwiska. Muszę powiedzieć, że zrobiło mi się słabo – mówi Anna Borowik.
Anna i jej mąż Jacek są mistrzami świeckich ceremonii pogrzebowych. Scena, która tak utkwiła jej w pamięci, wydarzyła się na największym w Warszawie cmentarzu komunalnym, czyli Cmentarzu Północnym zwanym też Wólką Węglową.
– Nie chodzi o to, że było więcej pogrzebów świeckich, katolickich czy luterańskich. Nie. W ogóle było więcej zgonów. Mogę nie włączać telewizora, nie patrzeć na żadne paski, na statystyki. Wystarczy, że stanę przed drzwiami, żeby sprawdzić kwatery i widzę, ile tam jest nazwisk. Kiedy słyszałam, jak ktoś mówił, że pandemia to ściema, miałam ochotę zaraz wziąć za łeb i powiedzieć: Zapraszam na przechowalnię, jeśli się nie boisz, pomóż im. Zobacz, ile oni mają ciał do przygotowania. A jak nie, to do szpitala. Przydaj się na coś – dodaje Anna.
Na początku pandemii zapadła decyzja o ogólnokrajowym lockdownie. Zamknęliśmy się w domach. Na ulicach właściwie nie było ludzi. Co jakiś czas za oknem słyszeliśmy tylko komunikat przejeżdżającej policji: "Szanowni Państwo, w związku z epidemią koronawirusa policja prosi o niegromadzenie się...”. Akurat wtedy umieralność zdecydowanie spadła.
– Nie było wypadków komunikacyjnych. Nie było planowanych operacji. A później? Później to zamknięcie szpitali tak się odbiło, że można już było umrzeć na wyrostek robaczkowy. W trakcie pierwszej i drugiej fali wszyscy byliśmy zszokowani – podkreśla Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego.
Działania rządu w tamtym czasie, w trudnej sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy, często zaskakiwały. – Brak mądrej polityki też przyczynił się do zwiększenia umieralności. Zamknięcie lasów, parków, całkowity lock down przy 200 zakażeniach dziennie i otwieranie się przy 20 tys. zakażeń. Zamknęli szpitale i wszyscy się śmiali, że do sklepów spożywczych można wchodzić spokojnie, natomiast do przychodni nie – zaznacza Wolicki.
Prawda jest też taka, że sytuacja w różnych miejscach w Polsce mogła wyglądać zupełnie inaczej. Gdzieś grabarze nie wyrabiali się z pracą, a gdzie indziej, nawet w szczycie pandemii, nie było o czymś takim mowy.
Mimo wszystko, kiedy rozmawiam z Nazariuszem Faluszewskim, który od 14 lat prowadzi hurtownię trumien, słyszę, że czas pandemii to sytuacja niespotykana.
– W czasie pandemii byliśmy przygotowani na wyższy wskaźnik śmiertelności, ale aż tak dużego wzrostu nikt nie przewidywał. Niektórzy obawiali się o swoją załogę. Ja też bałem się o swoich pracowników, dlatego jeśli tylko była możliwość, wysyłałem ich na urlopy. Nie każdy może aż tak dużą liczbę godzin pracować – mówi.
– Po liczbie kremacji, po liczbie usług pogrzebowych lokalnych, możemy jednoznacznie powiedzieć, że umieralność była bardzo wysoka. W chłodniach musieliśmy przygotować następne pomieszczenia, aby można było w nich złożyć osoby zmarłe, które czekały na ceremonię pogrzebową – słyszę z kolei od Marka Cichewicza, prezydenta światowej federacji firm i organizacji pogrzebowych FIAT-IFTA i właściciela firmy świadczącej międzynarodowe usługi pogrzebowe.
***
Liczba zgonów w 2020 roku przekroczyła o ponad 100 tys. średnioroczną wartość z ostatnich 50 lat (477 tys. do 364 tys.), natomiast współczynnik zgonów na 100 tys. ludności osiągnął najwyższą wartość od 1951 roku. W 2020 roku zmarło 477 335 osób.
Główny Urząd Statystyczny
***

ROBIŁO TO NAPRAWDĘ DUŻE WRAŻENIE

Pandemia wywróciła życia niektórych do góry nogami, codzienność innych solidnie przemeblowała. Trzeba było przyzwyczaić się do zmian i nowej rzeczywistości, takiej, w której bezpieczeństwo oznaczało coś zupełnie innego niż jeszcze chwilę wcześniej. Ale ludzie związani z branżą pogrzebową nie mogli zwolnić, nie mogli schować się w domu, choć przecież i im towarzyszył lęk.
– W pewnym momencie wprowadziliśmy rozwiązania typu transmisja streamingowa z ceremonii pogrzebowej. Cieszyło się to dość dużą popularnością, dlatego że nasza mobilność była mniejsza. Nie mogliśmy się poruszać, wszystko było zamknięte. Przechodziliśmy przez ogólnopolską kwarantannę. Poza tym wprowadzono limity – w ceremonii mogło brać udział tylko 5 osób – mówi Andrzej Relidzyński.
Niektóre elementy pozornie się nie zmieniły. Pracownicy zakładów pogrzebowych jak zwykle wsiadali do karawanów i jak zwykle jechali z trumną, aby odebrać ciała ze szpitali. Ciała, które rodziny musiały jeszcze zidentyfikować. I na tym kończyła się zgodność z tym, co było.
– Było wiele różnych zgrzytów, bo szpitale za bardzo nie wpuszczały do środka, były strefy bezpieczeństwa, które i nas obowiązywały. Kombinezony, które zakładaliśmy, też zwiększały dystans i wpływały na wrażenia wizualne, a przez to na emocje. Robiło to naprawdę duże wrażenie – zaznacza rozmówca.
Jednorazowe fartuchy, stroje robocze, zastąpiły ochronne kombinezony, gogle i maski. Ciał zmarłych na COVID-19 nie można było dotykać – w dwóch workach trafiały do trumny. Zresztą obostrzenia dotyczyły kontaktu ze wszystkimi zmarłymi, nie tylko tymi, do których śmierci przyczynił się koronawirus.
Co oczywiste inaczej trzeba było zorganizować pracę także w firmie Marka Cichewicza, która zajmuje się m.in. transportem zmarłych zagranicę i z zagranicy. – Zanim zniesiono zakaz przewozu ciał z zagranicy, głównie organizowano kremacje. Wysyłaliśmy na miejsce samochody, które przywoziły prochy zmarłych – słyszę.
Z czasem, gdy i WHO wystosowała odpowiednie wytyczne, ciał zmarłych na COVID-19 na powrót zaczęto dotykać, balsamować je, a nawet wystawiać w kaplicach.
– Przypuszczam, że byliśmy jedną z pierwszych firm w Polsce, która przy współpracy z balsamistą wprowadziła techniczną możliwość balsamowania zwłok osoby zmarłej. Oczywiście przy zachowaniu odpowiednich procedur – opowiada Cichewicz.
– Zajmowaliśmy się obywatelem Stanów Zjednoczonych, którego wysyłaliśmy do Ameryki. Na prośbę rodziny zrealizowaliśmy taką usługę. Zgodnie z wytycznymi WHO, zgodnie z wytycznymi, jakie są w Stanach Zjednoczonych, dokonaliśmy balsamacji – mówi właściciel firmy.
W trakcie pandemii nowe procedury pojawiły także w urzędach – w Polskich i tych zagranicą. Do dziś w konkretnej sprawie trzeba umawiać się na konkretny dzień i na konkretną godzinę. Wcześniej do urzędu można było wejść w każdej chwili, poprosić o akt zgonu, przedkładając stosowne dokumenty, i uzyskać tzw. paszport zwłok.
Nowe procedury i nowa, nadzwyczajna sytuacja, sprawiły, że trzeba było uzbroić się w cierpliwość. Czekać musieli przedsiębiorcy, czekać musiały rodziny zmarłych…

PRZEŻYWANIE ŚMIERCI INACZEJ WYGLĄDAŁO

– Wąskim gardłem przy dużej umieralności jest wydolność cmentarza, bo zakład pogrzebowy na dobrą sprawę może pracować 24 godziny na dobę. Oczywiście nikt nie siedzi przy biurku, ale jeśli jest zgon w nocy i lekarz go potwierdzi, to pracownicy zakładu są w stanie o 3 przyjechać i odebrać ciało. Natomiast cmentarze urzędują w innych godzinach. Latem od 7 do 20, zimą do zmroku, czyli np. od godziny 9 do 14 – wyjaśnia Krzysztof Wolicki.
Od moich rozmówców słyszę, że niejednokrotnie, aby nie tworzyły się kolejki, trzeba było dać z siebie więcej. Trzeba było stworzyć choćby dodatkowe chłodnie dla zmarłych. Większość firm zabezpieczyła się w ten sposób, jednak zatorów w wielu miejscach uniknąć się nie dało.
– Grabarze to też są tylko ludzie, to nie są maszyny. Nikt nie wytrzyma pracy od rana do nocy. Jeśli w normalnych czasach ekipa robiła trzy, cztery pogrzeby dziennie, to, jak działać, kiedy trzeba poradzić sobie z siedmioma pogrzebami? – pyta Sławomir Moch, przedsiębiorca pogrzebowy z Otwocka i zarządca cmentarza parafialnego.
To, co na pewno trzeba było zrobić, to przeprowadzić rozmowę – niejednokrotnie bardzo trudną – z rodziną osoby zmarłej. Wytłumaczyć, że trzeba wstrzymać się z pochówkiem jeden, dwa, a może i trzy dni...
– Pracowaliśmy już na 200 proc., ale to było obciążenie i fizyczne, i psychiczne. Rodziny potrzebowały więcej opieki, dłuższych rozmów, wyjaśnień – zaznacza Sławomir Moch.
W wielu miejscach chorowali pracownicy. Zespół był z tego powodu ograniczony, a zadań do zrealizowania nie ubywało. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej, jeśli rodzina zmarłego przebywała na kwarantannie, bo żeby zorganizować ceremonię pogrzebową, najczęściej trzeba przyjść do zakładu, aby podpisać dokumenty.
Czas oczekiwania się wydłużał. Czasami od śmierci do pogrzebu mijały nawet dwa tygodnie. Wszystko zależało też od tego, jaki to był rodzaj pogrzebu, czy rodzina posiadała już miejsca na cmentarzu, czy nie.
– Przez dwa, trzy miesiące były problemy z kremacjami. Było ich tak dużo, że jeżeli rodzina decydowała się na pochówek kremacyjny, to znowu trzeba było ponad tydzień lub około dwóch tygodni czekać na samą kremację. Oczekiwanie na ceremonię się wydłużało, w związku z tym ta trauma i to przeżywanie śmierci osoby bliskiej też trochę inaczej wyglądały. Oczywiście gorzej – mówi prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa Usług Pogrzebowych w Warszawie.

Fot. Maciej Stanik / Na zdjęciu Andrzej Relidzyński, prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa usług pogrzebowych w Warszawie.

– U nas czas oczekiwania na kremację wynosił w pewnym momencie dwa, trzy tygodnie. Ze względu na piastowaną funkcję prezesa Światowej Organizacji Pogrzebowej docierały do mnie informacje, że np. we Francji, w Niemczech na kremację trzeba było czekać od czterech do pięciu tygodni – wyjaśnia Marek Cichewicz.
Wydłużał się też proces sprowadzenia ciała do kraju – zamiast dwóch tygodni, trwał półtora miesiąca, a nawet dwa miesiące. – Dzwoniliśmy do zakładu pogrzebowego i słyszeliśmy, że proszą o telefon za trzy dni, ponieważ w tej chwili muszą przygotować dokumentację i przygotować zmarłych, którzy już są w kolejce. Wcześniej było to nie do pomyślenia – podkreśla rozmówca.

NIE MOGLI POŻEGNAĆ SIĘ ZE ZMARŁYM

Na jednej ze ścian punktu, w którym obsługuje się klientów, wyeksponowanych jest kilkanaście urn. Można wybrać tę, do której trafią spopielone ciała bliskich. Poza tym elementem to biuro nie różni się znacząca od wielu innych biur. Jedna z pracownic ustala szczegóły pochówku z rodziną zmarłego. Druga za chwilę podejdzie do mnie. Nie mamy dużo czasu na rozmowę.
Na początku usłyszę od niej, że aby przekonać się, jak naprawdę wygląda ta praca, trzeba by spędzić z nimi kilka dni. Posiedzieć i posłuchać z jakimi problemami przychodzą klienci.
– Jesteśmy tutaj po to, żeby klient mógł uniknąć trudności, odciążamy go. Załatwiamy za niego bardzo dużo spraw. Dzwonimy do szpitala, na cmentarz, spinamy wszystkie terminy. A tak naprawdę jesteśmy też jakby psychologami. Wystarczy spojrzeć na człowieka i już wiemy, w jakich jest emocjach, co będzie – wyjaśnia.
Jedni wylewają swój żal, a właściwie wyładowują emocje na wszystkich dookoła. Inni się zamykają, kumulują smutek w sobie. Stratę każdy przeżywa na swój sposób. – Najgorszy moment chyba był wtedy, kiedy w pogrzebie mogło uczestniczyć tylko 5 osób. Naprawdę nie mieliśmy na to żadnego wpływu, ale klienci nie mogli zrozumieć, dlaczego nie możemy stanąć na wysokości zadania i zrobić czegoś, co mogłoby sprawić, że ten limit się zwiększy – wspomina moja rozmówczyni.
– Pandemia to był naprawdę trudny okres. Mieliśmy bardzo dużo pracy. Najbardziej ucierpiały rodziny, które nie mogły pożegnać się z osobą zmarłą, nie mogły jej zobaczyć. Dla klientów to był szok. Nie mogli pogodzić się z tak nagłą śmiercią – podkreśla kobieta.
A śmierć nie dość, że przychodziła nagle, to niektórych domów nie chciała opuścić. – Bywało też, że w jednej rodzinie były dwa, trzy zgony w ciągu miesiąca. Umierała mama, a za chwilę, za tydzień, umierał tata. I to czekanie, bo terminy tak odległe… Dla nas, dla pracowników, to też były przeżycia – zaznacza.
– I pewnie nie dało się wrócić do domu z pustą głową? – pytam.
– Nie. To zostaje, wraca w jakimś momencie. Tego nie da się zapomnieć. Też byłam po drugiej stronie biurka, więc rozumiem osoby, które do nas przychodzą – kończy rozmowę.

POGRZEB JEST DLA ŻYWYCH

Rodzina zmarłego zostaje ze straszną wyrwą. Ktoś mógł mieć przecież plany… Plany, które nagle runęły. Kogoś innego los mógł zmusić do przebudowania życia, a przecież nie zawsze się da, nie zawsze jest jak.
– Rujnujące to jest tak, jakby idącemu człowiekowi wyszarpnąć dywan spod nóg. Nie wie kiedy, ale raptem ląduje na plecach, patrzy w górę i widzi niebo – zaznacza Anna Borowik.
Anna o emocjach tych, którzy pozostali, wie więcej niż przeciętny człowiek. Od ponad 21 lat jest mistrzynią świeckich ceremonii pogrzebowych. Rozmawia z rodzinami nie przez krótką chwilę – niezbędny jest szczegółowy wywiad. Obraz zmarłego buduje na wspomnieniach jego najbliższych i ich przeżyciach.
– W pandemii pojawił się dodatkowo wątek kondolencji. Kiedyś można było się na nie zdecydować, jeśli komuś mogły przynieść ulgę, albo zwyczajnie z nich zrezygnować, bo byłyby zbyt dużym obciążeniem i wtedy stawialiśmy elegancki, ale wyraźny szlaban. COVID-19 postawił ten szlaban, nie patrząc na wybór rodziny. Niemal obligatoryjnie była prośba o nieskładanie kondolencji, podyktowana tym, żeby nie było bezpośredniej interakcji między uczestnikami pogrzebu – mówi Anna.
Krótka wymiana zdań, uścisk dłoni, objęcie, to gesty, które najzwyczajniej mogą dodać otuchy. Gesty, których potrzebujemy w trudnych momentach. Dopiero ich brak może pokazać, jak bardzo są istotne.
– Wiadomo, pogrzeb nie jest dla zmarłych, pogrzeb jest dla żywych. Właśnie po to, aby mogli rozejrzeć się po sali i zdać sobie sprawę, że ich strata jest też stratą dla kogoś jeszcze. Może w nieco innym znaczeniu, ale ktoś ten ból rzeczywiście z nimi dzieli. Moment kondolencji był dodatkowym tego potwierdzeniem. Był wyrażeniem współczucia – wyjaśnia mistrzyni ceremonii.
– Tuż przed pandemią miałam zaszczyt prowadzić pogrzeb pani Zuzanny Celmer, znanej psycholog małżeństwa i rodzinny. Ona zawsze powtarzała, jak wielkie znaczenie dla nas ma dotyk, przytulenie. I dosłownie nie minęło pół roku od jej pogrzebu, a cała ta nauka, to o czym mówiła, wszystko wzięło w łeb. Raptem okazało się, że taki kontakt nie jest możliwy, bo nikt nie będzie ryzykował – zaznacza moja rozmówczyni.
Ograniczenia podczas ceremonii pogrzebowej, wszelkie niedogodności, nadzwyczajne okoliczności, czyli wszystko to, co zwiększało dystans pomiędzy bliskimi a osobą, która odeszła, nie pozwalało jednocześnie na przeżycie żałoby w pełni.
– Dla wielu osób to było traumą, pozbawieniem możliwości godnego pożegnania. Rozmowy z rodzinami trwały dłużej. Każdy był zdenerwowany. Tłumaczyliśmy, z czego to wynika, ale jesteśmy tylko ludźmi i potrzebujemy pewnej wyrozumiałości. Jesteśmy tak jakby na froncie i my też mamy swoje rodziny – podkreśla Krzysztof Wolicki.
Wiele osób ostatni raz widziało swojego bliskiego żywego na korytarzach SOR-u albo wtedy, gdy ratownicy medyczni zabierali go karetką do szpitala. A potem koniec. Można było jeszcze próbować dodzwonić się na oddział... Ludzie umierali w samotności.
– Wcześniej w rozmowach z rodzinami padały i takie słowa: Niech pani sobie wyobrazi, że ona tak jakby czekała aż brat wróci, aż wnuczka skończy lekcje i przyjedzie w odwiedziny. Pięć minut po ich wyjściu był telefon o śmierci… Czyli było możliwe to ostatnie pożegnanie. COVID-19 z tym skończył. Ból ludzi, którzy zostali tego pozbawieni, był straszny i jest straszny. To pozostaje w pamięci – podkreśla Anna Borowik.
– Właściwie podjeżdżaliśmy z trumną, a ciało osoby zmarłej na chorobę zakaźną, na COVID, było już zapakowane w worki. Nawet rodzina nie miała możliwości, by się pożegnać, by zobaczyć po raz ostatni bliską osobę. Pomimo tego, że maksymalne wysiłki wkładaliśmy w to, żeby to zrozumieć i staraliśmy się sobie z tym poradzić, to spotykaliśmy się też z ogromną nadwrażliwością - zrozumiałą w gruncie rzeczy - tutaj płatek róży niewłaściwy, tam kwiat źle ułożony – dodaje Andrzej Relidzyński.
Choć czas bez wątpienia był nadzwyczajny, to doświadczenie pracowników było tym elementem, który pozwalał działać w miarę normalnie. Normalnie, czyli zachowując odpowiedni dystans i zimną krew, jednocześnie nie tracąc z pola widzenia emocji drugiego człowieka. – Pomimo że jest to nasza praca i codzienność, nawet nie próbujemy oderwać się od empatii, bo to wręcz nie byłoby wskazane – zaznacza Relidzyński.
Da się oddzielić od emocji tych ludzi? – dopytuję. – Absolutnie nie. Choćby z tego powodu mieliśmy przez 3 miesiące pracę rotacyjną. Zwalnialiśmy tempo działania, pomimo tego, że zapotrzebowanie – przepraszam, że się tak wyrażę – rosło. Ustawialiśmy się jednak trochę tak, żeby każdy miał możliwość złapania oddechu i nabrania dystansu do rzeczywistości – wyjaśnia mój rozmówca.
– Z pokolenia na pokolenie są przekazywane pewne tajemnice zawodowe, jak pomagać tym ludziom, jak się zachowywać w tych trudnych chwilach. Trzeba mieć ten dar, bo my nie możemy mieć w oczach tylko pieniędzy. Jeśli ktoś tylko zastanawia się nad tym, ile zarobię, to nie… To w ogóle nie rozmawiamy o tym, bo nie tędy droga. Najpierw jest usługa, a później za godną usługę jest zapłata – podkreśla Sławomir Moch, przedsiębiorca pogrzebowy z Otwocka.

RYZYKO JEST ZBYT DUŻE

W pandemii w wielu domach rozgościł się strach. Przyprowadził ze sobą niepewność i niepokój. Ani przed strachem, ani przed niepewnością, ani przed niepokojem drzwi zamknąć nie mogli ludzie z branży pogrzebowej.
Kiedy jedni z przerażeniem sprawdzali codziennie statystyki dotyczące pandemii, oni zderzali się z pojedynczymi historiami, które mówiły o cierpieniu dużo więcej, niż jakiekolwiek liczby.
Ich świadomość zagrożenia budowana była na zupełnie innych obrazach. Na koniec dnia zostawali z myślą, czy nie zachorują oni lub ich bliscy, mąż, żona, rodzice, dzieci.
– Jeden z naszych pracowników, kiedy zaczęła się pandemia, przyszedł i złożył wypowiedzenie. Powiedział, że żona zabroniła mu pracować, bo ryzyko jest zbyt duże, zbyt duże jest obciążenie psychiczne. Cały czas ktoś znajomy przychodził, żeby zorganizować pogrzeb. I to były dla nas przykre historie – opowiada Sławomir Moch.
– Konsekwencje i nas dopadły. Nie tylko u nas, ale również u moich kolegów za granicą, na COVID-19 umierali pracownicy zakładów pogrzebowych. Były obawy, jak najbardziej... Liczba zgonów była przerażająca. W pewnym momencie człowiekowi przychodzi do głowy, czy nie padnie na kogoś z jego rodziny, na kogoś z jego bliskich. W naszym przypadku rachunek prawdopodobieństwa był wyższy – podkreśla Marek Cichewicz prezydent światowej federacji firm i organizacji pogrzebowych FIAT-IFTA.
W takich realiach zderzali się z tymi, którzy pandemię lekceważą, wyśmiewają zagrożenie. Z tymi, którzy mówią o spisku, wymyślonym wirusie. – Serdecznie bym zaprosił takie osoby do chłodni. Pokazałbym specjalnie oddzielne pomieszczenie, gdzie były ciała osób zmarłych na COVID-19 – zaznacza Cichewicz.

OCHRONA I BRAK REAKCJI POLITYKÓW

W pewnym momencie na biurko w Ministerstwie Zdrowia trafiło pismo, prośba ludzi związanych z branżą pogrzebową. Chodziło o pomoc w zorganizowaniu środków zabezpieczających. Chodziło o wsparcie.
– Tak naprawdę pracujemy na drugiej linii frontu, zaraz za lekarzami. I u nas występowały przypadki zachorowań, co jest rzeczą naturalną. Żyliśmy, a właściwie nadal żyjemy, w stresie. Może nie tak jak personel medyczny, bo oni mieli dużo większą styczność z chorobą. Choć jednocześnie mieli też dostęp do środków dezynfekcji, ochrony osobistej. Nam nikt za bardzo nie chciał dofinansować takich zakupów, środków zabezpieczających. Nikt nie dbał o to. Własnym asumptem żeśmy się zabezpieczali – mówi prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego.
Potem przyszedł czas próśb o uwzględnienie branży pogrzebowej we wczesnych etapach harmonogramu szczepień. Ale i to na nic się zdało. – Były formalne pisma, żeby nasi pracownicy w pierwszej kolejności byli uwzględnieni w kolejce szczepień. Niestety to się nie udało. Działaliśmy na najwyższych poziomach zabezpieczeń. Gdybyśmy my się pochorowali, to już w ogóle trudno byłoby cokolwiek robić – zaznacza Andrzej Relidzyński.
– Strach, że ja też mogę być zakażony i że mogę zakazić swoich bliskich, tym m.in. motywowane było wystosowanie prośby do Ministra Zdrowia. Chcieliśmy być zaszczepieni jako jedni z pierwszych, tak jak np. nasi koledzy z Wielkiej Brytanii. Nie było jednak żadnej jednoznacznej odpowiedzi – dodaje Marek Cichewicz.

LUDZIE W DALSZYM CIĄGU UMIERAJĄ

Do magazynu trumien przez pewien czas nie można było wchodzić. Trumnę wybierało się zaglądając do katalogu. Teraz znowu jest dostępny, choć trudno powiedzieć, czy to się nie zmieni – pandemia się jeszcze przecież nie skończyła.
– Chorowali i producenci, i pracownicy, więc opóźniały się dostawy. A i pogrzebów było tak dużo, że wszyscy byli pierwsi w kolejce. Były "walki" o zamówienia. Na niektóre czekaliśmy po 2 miesiące. Nauczeni doświadczeniem, bo pandemia ciągle trwa, teraz mamy zapasy trochę większe – przyznaje pracownica Miejskiego Przedsiębiorstwa Usług Pogrzebowych w Warszawie.
Od razu jednak dodaje, że ma nadzieję, że pandemia się nie rozwinie, że nie będziemy musieli przeżywać tego wszystkiego kolejny raz.
– Tak dużo ludzi zmarło, że myśleliśmy, że w ogóle będzie zastój, ale okazuje się, że tak wcale nie jest. Ludzie umierają w dalszym ciągu, choć szczepienia pomagają. To jest taka sinusoida, różnie bywa w rożnych miesiącach. W tamten poniedziałek było bardzo dużo, co najmniej 10 zgłoszeń, co się rzadko zdarza. Dzisiaj w poniedziałek na razie jest cisza, dlatego pewnie, że ludzie czekają na akty zgonu, więc nie wiemy, co będzie po południu – podkreśla.

NAJLEPSZY JEST CZAS WZGLĘDNEJ STABILIZACJI

– Od początku tego roku praktycznie aż do czerwca śmiertelność była bardzo wysoka. Pracowaliśmy z trzy, cztery razy większymi obrotami niż zwykle. Natłok pracy, który był z tym związany, i nadmiar śmiertelności powodowały, że część, a w zasadzie większość moich klientów, czyli zakładów pogrzebowych, strasznie narzekało. Nie wyrabiali się z pracą. Natomiast od czerwca obroty dramatycznie spadły. Spadła śmiertelność i utrzymuje się na bardzo niskim poziomie do chwili obecnej. Powiedziałbym nawet, że wrzesień był jednym z tych miesięcy, kiedy nikt w branży nie miał za bardzo pracy – zaznacza Nazariusz Faluszewski, właściciel hurtowni trumien Funero.
"Pandemia to żniwa dla zakładów pogrzebowych" mówili niektórzy, zapominając, że dochody i owszem były większe, ale więcej było też pracy i koniecznych inwestycji. – Maseczki, kombinezony, odkażanie, ozonowanie... To są naprawdę ogromne nakłady. Powiem szczerze, że do sierpnia, września ubiegłego roku wręcz jechaliśmy na stracie, więcej inwestowaliśmy, niż mieliśmy przychodów – mówi Andrzej Relidzyński.
– Prawda jest taka, że w przypadku każdego rodzaju działalności gospodarczej najlepszym czasem jest czas względnej stabilizacji. Sytuacja skrajna nie jest dobra. Każdy lubi mieć w miarę ten biznes poukładany i być przygotowanym na różne zajścia, ale tutaj mieliśmy żonglerkę. Nikt nie był w stanie przygotować się na tak wielką śmiertelność – podkreśla Nazariusz Faluszewski.

NIE POWIEM, ŻE WRÓCILIŚMY DO NORMALNOŚCI

Kiedy rozmawiamy z bohaterami tego tekstu, sytuacja pandemiczna jest zupełnie inna od tej, o którą pytałam. Choć właściwie nie tak zupełnie inna – czwarta fala nabrała tempa. Statystyki każdego dnia są coraz gorsze.
– Nie powiem, że wróciliśmy do normalności, ale szczepienia spowodowały to, że rzeczywistość powoli zmierza w kierunku normalności. Choć sytuacja jest bardzo dynamiczna. Liczba zakażeń znowu rośnie. Trudno powiedzieć czego my się możemy spodziewać – zaznacza Andrzej Relidzyńśki.
Z czasem – bardzo powoli, ale jednak – większość osób zaczęła oswajać się z sytuacją, z obecnością koronawirusa. – Będziemy żyć w czasach covidowych i to moim zdaniem się nie zmieni. Ludzie też troszeczkę mają większy dystans do tego. Oczywiście środki ochrony, dezynfekcja, wszystko to pozostaje, ale nie ma już takiej psychozy, że nie można sprowadzić ciała osoby zmarłej z zagranicy – mówi Marek Cichewicz.
A i liczba sytuacji, w których trzeba to zrobić, ponownie rośnie. – Jest więcej przypadków osób, które wyjechały za granicę i tam, albo w drodze na wakacje, miały wypadek samochodowy. Rośnie liczba osób, które miały zawał podczas urlopu. Szczególnie popularne w tym roku były Chorwacja i Grecja. Odnotowaliśmy więcej niż zwykle przypadków sprowadzenia osób zmarłych z tych krajów. Myślę, że ten ruch turystyczny jeszcze na dobre nie wrócił do tego, co było, ale niewątpliwie mamy więcej pracy niż w ubiegłym roku. Oczywiście do regularnej pracy wrócili też pracownicy budów, kierowcy tirów i autobusów – dodaje właściciel firmy zajmującej transportem.
– Wcześniej ludzie bali się wychodzić z domu, bali się jeździć za granicę, co również dotyczyło naszych pracowników. To też są zwykli ludzie, którzy najzwyczajniej obawiali się o swoje życie. Zastanawiali się, czy wyjechać za granicę, czy przychodzić do pracy, bo mają jakąś chorobę, przypadłość, która zwiększa prawdopodobieństwo śmierci w zetknięciu z COVID-19. Z czasem to się zmieniło – podsumowuje.
Sławomir Moch: Jeśli będziemy podchodzić do naszego zawodu tak, że jesteśmy przygotowani do śmierci, a raczej jeśli będziemy przyzwyczajeni albo obojętni na ludzką śmierć, to zmienimy zawód, nie pracujmy w tym. To jest, proszę pani, powołanie. Jestem osobą wierzącą i tłumaczę to sobie w ten sposób, że mam przywilej dany przez Pana Boga – zaszczyt przeprowadzić tę osobę zmarłą z jednego brzegu na drugi. Ktoś musi wykonać tę pracę, żeby to przejście było godne.
Anna Borowik: Zawsze powtarzam, że to jest zawód dla twardziela, ale tak naprawdę tak nie jest. Jeżeli ktoś składa się wyłącznie z tej twardej skorupy, nie będzie pogrzebu prowadził dobrze. Krótko mówiąc, tutaj trzeba lubić ludzi, trzeba wykazywać się współczuciem. Tego się nie da nauczyć, jak jazdy na rowerze. Jeżeli ktoś nie ma takiej zdolności, nie nabędzie jej z żadnych książek. Albo to jest, albo tego nie ma.

Aneta Olender
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Aneta Olender

reportażystka