To
nie będzie łatwa opowieść, ale opowiedzieć ją trzeba. To nie
będzie lekka historia, choć każdy z nas może trochę ulżyć
jej bohaterom. To będzie opowieść o miejscu, o którym nie wszyscy
chcą słuchać. Będzie i o cierpieniu, i o tęsknocie, i o
potrzebie bliskości.
Niektóre
zdania mogą złamać serce, inne wlać w nie odrobinę nadziei, bo
jednocześnie będzie też o ludziach – i nie ma w tym krzty
przesady – którzy czynią dobro. Będzie o wspaniałych dorosłych,
którzy pokazują dzieciom, czym jest troska, przyjaźń i miłość.
Dzieciom, które wcześniej tego nie doświadczyły, mimo że nie
urodziły się wczoraj.
SZEŚĆDZIESIĘCIORO
DWOJE I ICH DOM
Pojawiła
się nagle. Choć raczej ani się nie skradała, ani nie wyskoczyła
gwałtownie na korytarz – tym bardziej, że któryś z opiekunów z
pewnością miał na nią oko. To raczej ja, zaciekawiona tym, co
dzieje się w innych pomieszczeniach, jak wyglądają zajęcia,
musiałam nie zauważyć jej przyjścia.
I
teraz stoi przede mną ona – dziewczynka z wypiekami na twarzy, z
uśmiechem od ucha do ucha, z ciemnymi włosami spiętymi w warkocz i
w ładnych oprawkach okularów. Ta ostatnia informacja jest akurat
bardzo ważna, bo okulary są nowe, więc komplementy ich dotyczące
widocznie cieszą Martę.
–
Czekasz
na Mikołaja? – pytam. Marta entuzjastycznie kiwa głowa, a jej
oczy jeszcze bardziej się rozpromieniają.
–
A
co byś chciała od niego dostać? – ciągnę temat.
–
Kurteczkę,
czapkę, szalik... – wymienia szybko, choć nie mówi wyraźnie,
wszystkie swoje świąteczne marzenia.
–
A
kolor czapki i szalika? – dopytuję.
–
Żółty!
– odpowiada Marta.
Marta
ma 12 lat. Choruje od urodzenia. Chorują wszystkie dzieci –
czterdzieścioro troje – uczące się w Szkole Podstawowej
Specjalnej w Kraszewie-Czubakach. Wszystkie mieszkają też w
tamtejszym Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym. Choć w ZOL-u jest ich
więcej. ZOL jest domem dla sześćdziesięciorga dwojga
podopiecznych. Jednak nie wszystkie dzieci opuszczają oddział. Nie
wszystkie mogą. Są w stanie, który niekoniecznie na to pozwala.
POCZĄTEK
SPOKOJU
Sześćdziesięcioro
dwoje dzieci. Żadnego los nie oszczędzał. Większość została
porzucona przez rodziców. Cierpią na poważne schorzenia i
deformacje. Niektóre przebywają w stanie śpiączki. Jeśli teraz
zastanawiasz się, drogi czytelniku, "dlaczego?", "czym te
maluchy sobie na to zasłużyły?", to nie jesteś z tymi pytaniami
sam. Jednak dobrej odpowiedzi nie ma, a właściwie nie ma żadnej –
ani dobrej, ani złej – może poza taką oczywistością, że
przecież nie zasłużyły.
–
Trafiają
do nas różne
dzieci. Czasami bardzo malutkie – mają 3 tygodnie, miesiąc...
Takich maleństw jest teraz coraz więcej. Kiedyś było inaczej,
częściej chodziło o dzieci większe – sąd decydował o zabraniu
ich z domu dziecka, od rodzin – wyjaśnia Marta Samoraj, dyrektorka
szkoły.
– Jeśli
sąd decyduje o tym, że dzieci mają się u nas znaleźć, to dzieje
się tak dlatego ponieważ opieka rodzicielska, z rożnych powodów,
nie jest należycie wykonywana. Niestety najczęściej chodzi o
alkoholizm i narkomanię. Mamy sporo dzieci z FAS-em, czyli zespołem okołoporodowym alkoholowym – dodaje Katarzyna Stępińska, wiceprezes Fundacji "Odzyskać Radość".
Określenie
„beztroskie” zdecydowanie trzeba wykreślić ze słownika, jeśli
chciałoby się opisać dzieciństwo dzieci odebranych interwencyjnie
rodzicom. Wśród nich są ofiary przemocy. Kto wie, być może w
Kraszewie-Czubakach po raz pierwszy zasypiały bez strachu. Być może
to tu pozbyły się lęku, że ktoś będzie na nie zły tylko za to,
że są.
– Mamy
dziecko, które zostało pobite i niestety nie odzyskało
przytomności. Niedotlenienie spowodowało bardzo duże uszkodzenia
mózgu. Ale mamy też dzieci, których rodzice dobrowolnie zrzekli
się praw rodzicielskich. Stwierdzili, że nie będą się opiekować
chorym dzieckiem... Trudno ich oceniać – zaznacza Katarzyna
Stępińska.
Rodzice
mogą być zagubieni, przerażeni, przestraszeni lub też niezdolni
do opieki. Są rodziny nieporadne, ale i takie, które po prostu nie
są w stanie zająć się ciężko chorym dzieckiem wymagającym
stałej opieki medycznej. Zdarza się, że wtedy bliscy – rodzice,
dziadkowe – przyjeżdżają i tu zajmują się dzieckiem. Nie tracą
z nim kontaktu. Są zaangażowani w opiekę. Tym samym podejmują
niewyobrażalnie trudną decyzję, która musi być motywowana nie
ich dobrem.
– Współpracujemy
z warszawskim hospicjum, które czasami proponuje rodzicom, żeby
skorzystali z opieki wytchnieniowej, odpoczęli i zostawili u nas
dziecko choć na chwilę. Jedna z matek po tym, jak zobaczyła, jakie
możliwości ma u nas jej dziecko, stwierdziła, że nigdy sama nie
będzie w stanie mu tego zapewnić. Uznała, że tu ma lepiej. Ma
szkołę, ma dostęp do odpowiedniej terapii, rehabilitacji. Uważam,
że trzeba być wielkim człowiekiem, żeby podjąć tak trudną
decyzję. Ona tak naprawdę wybrała to, co jest lepsze dla dziecka,
nie dla niej, bo dla niej to rozstanie nie było dobre – podkreśla
wiceprezes fundacji.
– Tak
zwyczajnie, po ludzku,
nie
pojawia się w głowie pytanie, jak można oddać własne dziecko? –
zastanawiam się głośno.
–
Myślę,
że jesteśmy grupą, która najbardziej rozumie niemoc rodziców.
Życie pisze różne scenariusze. Jeżeli jest więcej dzieci w domu
i jeden rodzic, który dodatkowo też może chorować, to ten dorosły
znajduje się w trudnym położeniu. Może nie mieć pieniędzy na
opiekę. Chyba bardziej załącza się nam pytanie, dlaczego w
przypadkach takich patologicznych rodzin nie zrobiono niczego, żeby
więcej tych dzieci się nie rodziło – odpowiada Marta Samoraj.
–
Mamy
jednak takie poczucie, że u nas tym dzieciom będzie lepiej, niż w
dysfunkcyjnych rodzinach. U nas mają opiekę medyczną na najwyższym
poziomie. Wiadomo, że my
nie
jesteśmy rodzicami, że to nie jest opieka 1 na 1, ale tu naprawdę
dostają dużo miłości i dużo opieki, której w tych rodzinach by
nie miały – słyszę od Agnieszki Kujawy, nauczycielki
rewalidacyjno-wychowawczej, a także dyrektorki Regionalnej Placówki
Opiekuńczo-Terapeutycznej.
Od Agnieszki Kujawy dowiaduje się też, że gdyby chcieć przejrzeć dokumentację
medyczną dzieci, które trafiają do Zakładu
Opiekuńczo-Leczniczego, w żadnym przypadku nie znajdzie się tam
informacji tylko o
jednym schorzeniu i na tym koniec.
Każdy mały człowiek mieszkający w Kraszewie-Czubakach trafia tu z
całym wachlarzem chorób.
–
Są
dzieci z niepełnosprawnościami intelektualnymi w stopniu
umiarkowanym, znacznym i głębokim. Do tego są wielowadzia. Mamy
bardzo dużo podopiecznych z porażeniami mózgowymi,
wielokończynowymi. Jest też kilkoro dzieci z zespołem downa, z
autyzmem i bardzo dużo z FAS – wyjaśnia.
–
Jakbyśmy
dały pani kartę dziecka z wielowadziem i tysiącem sprzężeń, a
później zobaczyłaby pani to dziecko, to stwierdziłaby pani, że
to nie jest możliwe, żeby ono było aż tak chore. Właśnie
dlatego myślę, że ośrodek spełnia swoje zadanie. Codzienna
rehabilitacja, przez godzinę, dwie, trzy - w zależności od tego,
które dziecko, ile może - terapia, szkoła, to wszystko sprawia, że
te dzieci są tak dobrze wyprowadzone – dodaje Magdalena Kowalska,
koordynatorka biura fundacji.
NAUKA
ŻYCIA
Szkoła
Podstawowa Specjalna „Odzyskać Radość” jest szkołą tylko i
wyłącznie dla dzieci, których domem jest Zakład
Opiekuńczo-Leczniczy. Jest otwarta z myślą o nich, do nich
dostosowany jest jej statut. Głównie prowadzi się tu nauczanie
indywidualne, indywidualnie dobrane są też terapie. Nie można
zapomnieć o fizjoterapii lub integracji sensorycznej. Dzieci
wspierają również min. logopeda, psycholog, pedagog,
oligofrenopedagog.
Jaki
jest cel tych wszystkich wysiłków? Jak największa możliwa
samodzielność dzieci. A to oznacza, że tu walczy się o to, żeby
potrafiły same zrobić sobie kanapkę, samodzielnie spożywać
posiłki, umyć zęby, ręce, wytrzeć nos. Podopieczni uczą się,
jak ubrać się odpowiednio do pory roku, tego, żeby zamiast kozaków
nie założyć klapek. I to wszystko nie mieści się w określeniu
„tylko tyle”, dla nich to więcej niż „aż tyle”.
–
Przedmioty
nazywają się np. funkcjonowanie osobiste i społeczne, zajęcia
rozwijające komunikowanie się. Rzecz
polega na tym, żeby dzieci wiedziały, że jeśli jest ogień, to
tam się nie wkłada ręki. Jeśli jest zimno, trzeba założyć
czapkę i kurtkę. Uczą się podstawowych gestów i słów np. dzień
dobry, poproszę. Uczą się tego, co dla ich rówieśników jest
normą. My po prostu uczymy te dzieci żyć – wyjaśnia Marta
Samoraj, dyrektorka
szkoły.
Owszem
jest też grupa dzieci, która poznaje litery, piosenki. Akurat
muzyka jest czymś, co uwielbiają. – Mamy
dziewczynkę, której jeśli kazalibyśmy wyrecytować tekst pieśni,
to nie jest w stanie dobrze artykulacyjnie tego zrobić, ale po
podłożeniu melodii zrozumiemy każde słowo. Uwierzcie mi państwo,
muzyka czyni bardzo wiele – zaznacza Agnieszka Kujawa.
Ogrom
pracy wkłada się także w zajęcia z dziećmi z głęboką
niepełnosprawnością. To te dzieci, które leżą na oddziale
Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego, i z którymi, wydawać by się
mogło, nie ma kontaktu. One też są objęte edukacją poprzez
zajęcia rewalidacyjne i wychowawcze.
–
Zajęcia
polegają głównie na stymulacji polisensorycznej poprzez zmysły:
dotyk, słuch, węch. Jeśli jest zima, stymulujemy białym kolorem i
zapachami takimi jak np. mięta, cynamon. Poza tym śpiewamy im,
masujemy je. Niektórym się wydaje, że praca z takimi dziećmi nie
ma sensu, ale tak naprawdę można z nimi bardzo dużo robić i są
tego efekty – dodaje rozmówczyni.
Wejściem
na szczyt może
być
choćby uśmiech dziecka, niewielka reakcja, której ktoś, kto
patrzyłby na to z boku, mógłby nawet nie zauważyć. – Nie
tylko ta werbalna strefa porozumiewawcza jest ważna. Ważny jest
każdy gest, ważna jest mimika. Specjaliści, którzy z nimi pracują
i doskonale je
znają, wiedzą, który odruch jest odruchem bezwarunkowym, skurczem,
a który jest choćby wyrażeniem radości – wyjaśnia dyrektorka
Regionalnej Placówki Opiekuńczo-Terapeutycznej.
TEGO
POTRZEBA NAJBARDZIEJ
Lubią
gości. Są szczere, ciekawe i otwarte. Zwyczajnie
potrzebują uwagi. W szkole i na oddziale mają jej bardzo dużo, ale
przecież to jasne, że chodzi tutaj o uwagę
innego
rodzaju. Chodzi o bliskość. To jej dzieci
pragną
najbardziej.
–
To
jest podstawowa potrzeba każdego z nas. Tych dzieci tym bardziej.
Staramy się dawać z siebie jak najwięcej, ale to nigdy nie będzie
to samo, co może dać kochająca rodzina. Tego nie da się niczym
zastąpić. Widzimy przykłady dzieciaków, które idą do rodzin…
Całkowicie
inaczej funkcjonują, pokazują ogrom możliwości. Tam otrzymują
uwagę najbliższych im osób przez 24 godz. na dobę – mówi
Agnieszka Kujawa.
–
Gdy
przychodzą nowi
pracownicy lub nawet goście, to one nie wszystkie mają taką
barierę, jak zdrowe dziecki,
że to jest ktoś nieznany. Biegną i chcą się przytulić.
Najbardziej potrzebują drugiego człowieka – dodaje.
Dzieci
nie tylko chcą brać, potrafią też dawać. I
robią to lepiej niż niejeden dorosły. Czują więcej. Troszczą
się.
–
Wróciłam
po dłuższej przerwie do pracy w dość ciężkim stanie. Stałam,
łzy mi kapały, a dzieci, które zwykle krzyczą, wyczuły to.
Oblepiły mnie i pochlipywały ze mną, stworzyły wokół mnie taki
kokon. One potrafią odczuwać nasze emocje, zawsze pogłaszczą, a
nie daj Boże zauważą jakąś ranę. Są też bardzo szczere. Kiedy
zapytam Zosię, czy da mi kawałek cukierka, odpowie "Nie, kup
sobie". Za chwilę jednak przyjdzie, da pół albo wyciągnie go z
buzi. W
ten sposób się dzieli
– żartuje Marta Samoraj.
NIKT
NIE CHCIAŁ SIĘ TEGO PODJĄĆ
Kolejną
placówką w Kraszewie-Czubakach, poza szkołą i Zakładem
Opiekuńczo-Leczniczym, będzie Regionalna Placówka
Opiekuńczo-Terapeutyczna. Trafią tu zupełnie nowe dzieci, ale też
i te, które już mieszkają na oddziale, ale dzięki
rehabilitacji, terapiom, przekraczają kolejny próg w tzw. Skali
Barthel, czyli zaczynają „za dobrze” funkcjonować.
–
Ta
regionalna placówka jest po to, żeby nigdzie w świat nie trzeba
było naszych dzieciaków wysyłać, bo one naprawdę są z nami
bardzo zżyte. Jesteśmy
nauczycielami, opiekunami, ale one nas traktują jak wszystko, jak
mamę, jak tatę, ciocię, babcię, dziadka, przyjaciela. Jesteśmy
dla nich całym światem. Są do nas przywiązane, bo to miejsce to
jest ich dom – przyznaje dyrektorka
RPOT-u Agnieszka Kujawa.
Wszystko
zaczęło się w 2009 roku. Wtedy powstała Fundacja „Odzyskać
radość” (przez cztery lata funkcjonowała pod nazwą Zdrowa
Jesień, wspierała osoby dorosłe). Choć właściwie zaczęło się
od telefonu, który odebrali pracownicy centrum medycznego, któremu
szefuje lekarz Arkadiusz Chmieliński.
Dzwonił
ktoś z Narodowego Funduszu Zdrowia, mówił, że jest potrzeba
otwarcia Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego dla dzieci, podkreślał,
że są możliwości ku temu, ale nikt nie chce się tego podjąć.
Choć
biznesowo, jak zaznacza wiceprezes fundacji Katarzyna Stępińska, w
żaden sposób się to nie spinało zapadła decyzja: działamy.
–
Kiedy
do Kraszewa przyjechało
pierwsze bardzo chore dziecko, pracownicy byli przerażeni, wiem to z
ich relacji. Wszyscy się bali, że ono za chwilę umrze… a było z
nami jeszcze 3 lata. Powoli zapełnialiśmy ZOL. Musieliśmy
walczyć
też
o zmianę
przepisów, o względne finansowanie, które pozwala
zapewnić tym dzieciom jak najlepszą opiekę – opowiada Katarzyna
Stępińska, która
podkreśla, że ważne
było to, aby te dzieci przestały być dziećmi niczyimi. Wcześniej
nikt nimi się przecież nie interesował.
W
2016 roku narodził
się kolejny pomysł, uruchomienie szkoły. Szkoła miała być
odpowiedzią na społeczne potrzeby podopiecznych.
–
Problem
był jednak taki, że nie miałam o tym zielonego pojęcia. Mam
wykształcenie ekonomiczne, więc trudno mi było nagle stać się
pedagogiem, który dodatkowo zna się na oświacie. Uruchomiłam
znajomości, co przyniosło mi naszą dyrektor Martę Samoraj, która
załatwiając wszystkie sprawy prawie się połamała. Spadła ze
schodów, biegając po pozwolenia – zaznacza rozmówczyni.
–
Nie
sadziłam, że można zjechać ze schodów, jak na kreskówkach.
Trzymałam w ręku kartkę i pierwsza myśl po upadku, nie pogięła
się – mówi
Marta Samoraj.
TEN
PIERWSZY RAZ
Tego
nie da się zapomnieć, zgodnie i bez zawahania podkreślają
wszystkie moje rozmówczynie. Tego, czyli momentu, gdy pojawiły
się
tutaj po raz pierwszy.
–
Chyba
nam wszystkim towarzyszyły łzy, zaciskało nas w gardle – mówi
Magdalena Kowalska, która miała pomóc tylko przy organizacji
jednej akcji charytatywnej, ale już tu została.
–
Przez
pierwszy miesiąc wracałam do domu i wszystko analizowałam,
wszystko przewijało się w głowie, w snach. Przeprowadziłam dużo
rozmów z mężem. Uznałam, że muszę zmienić podejście. Nie
chodziło o to, żeby emocje odłożyć na bok, tylko
żeby trochę oddzielić pracę od życia prywatnego, żeby nie
przynosić tego do domu. Ale to jest nierealne, bo
to
jest nasze życie – dodaje Agnieszka Kujawa.
–
Idzie
się z domu do domu – przekonuje dyrektor szkoły. – W
moim domu, oprócz zdjęć bliskich,
stoją zdjęcia naszych dzieci, bo moja rodzina je zna. Mam też
mnóstwo
takich rysunków. Już nie mam gdzie ich wkładać, ale nie mam serca
ich wyrzucać. Ten jest od Dominiki – zaznacza, gdy
pokazuje pracę plastyczną, wyklejonego z plasteliny jeża.
Pierwsze
zetknięcie Marty Samoraj z dziećmi z Zakładu
Opiekuńczo-Leczniczego w Kraszewie-Czubakach miało miejsce, gdy jej
mama trafiła na rehabilitację do także tutaj funkcjonującej
placówki zajmującej się osobami starszymi.
–
Byłam
po stracie ciąży. Moja
mama na tę wiadomość dostała udaru. Odwiedzając ją nie
wiedziałam, że jest tutaj ośrodek dla dzieci, ale zobaczyłam je
na placu zabaw. Zatrzymałam
się i wiadomo, tym bardziej w takiej sytuacji w jakiej byłam, łzy
i wzruszenie. Wszystkie rzeczy, które miałam przygotowane dla
córeczki, przyniosłam tutaj – wspomina.
Marta
Samoraj planowała, że otworzy poradnię pedagogiczną dla dzieci z
dysfunkcjami. Zaczęła się do tego przygotowywać. Rozpoczęła
studia, a praktyki chciała odbyć w ZOL-u zarządzanym przez
Fundację "Odzyskać Radość". Kiedy pojechała prosić o zgodę
na to, prezes fundacji zainteresowała się jej planami. To w tamtym
czasie padło pytanie: "A może by pani dla nas otworzyła
szkołę?".
–
Rozmowa
trwała 2 godziny. Pani prezes tak mnie zakręciła, że wyszłam z
taką głową. Nie otworzyłam własnej poradni. 6 lat temu
otworzyłam szkołę i tak już zostałam – wyjaśnia nasza
rozmówczyni.
ICH
DZIECI
"Nasze
dzieci" tak o nich mówią, a mówią z
czułością i troską w
głosie. I
choć chodzi tu o przywiązanie i o to, ile dla nich znaczą mali
podopieczni, to jest jeszcze inny, bardziej formalny element. Jeśli
sąd odbiera rodzicom prawa rodzicielskie, to dziecko musi mieć
opiekuna prawnego.
–
U
nas dziecko ma podstawową opiekę lekarską, ale jeśli
potrzebuje jakiejś konsultacji specjalistycznej, jeśli coś dzieje
się nagle, to wtedy trzeba wyrazić na to zgodę. Musi to zrobić
opiekun. W większości przypadków opiekunami prawnymi jesteśmy my.
Kadra. Decyzyjność jest taka sama jak rodzica. Właściwe
jest to adopcja,
ale dziecka nie ma się w domu – podkreśla Katarzyna Stępińska.
Ona
sama w Kraszewie-Czubakach ma trójkę dzieci: Julkę, Marcina i Jasia. – Marcin
ma 11 lat. To dziecko z głębokim porażeniem dziecięcym. Aktualnie
jest w bardzo ciężkim stanie, przebywa w szpitalu w Ciechanowie –
wyjaśnia.
–
Pewnie
jest pani ciągle myślami z nim? – pytam.
–
Tak…
Byłam w środę u niego, choć nie mogłam wejść na
oddział,
ponieważ ze względu na sytuację epidemiczną niosłoby
to za
sobą zbyt
duże ryzyko. Prawdopodobnie
za kilka dni wróci do nas, ale nie wiemy, co się wydarzy za chwilę.
Dla niego każde zakażenie, a łapie je jedno po drugim, kończy się
ogromną anemią, przetoczeniami krwi. To jest tak chore dziecko, że
organizm chyba przestaje się bronić – odpowiada moja rozmówczyni.
Julka
jest dzieckiem z głęboką niepełnosprawnością intelektualną, z
wielowadziem, nie ma rączek, ma niedosłuch, wadę serca i, jak
podkreśla Katarzyna Stępińska, jest śliczna. Wymaga
całodobowej opieki.
–
Jest
jeszcze Jasiu, gwiazdor. Tu też mówimy o porażeniu mózgowym.
Przyznam
szczerze, że staram się nie przywiązywać – dodaje wiceprezes
fundacji.
–
On
ma takie oczy… – dopowiada Magdalena Kowalska.
–
Moje
dzieci wszystkie mają takie oczy, w mamusię – żartuje Katarzyna
Stępińska. – Wiosną napisałam do ośrodka adopcyjnego o
wznowienie procedury, bo to dziecko powinno być w rodzinie
adopcyjnej. Wiosną
zrobiliśmy zdjęcia, wzięłam opinię psychologa, dyrektor szkoły,
fizjoterapeuty, zrobiłam wszystko, ale... nic. Nic
więcej nie mogę
zrobić.
Przecież
nikogo
nie
zmuszę do adopcji –
podkreśla.
Każdy
tutaj ma takie „swoje dziecko”. Nikt nikogo nie upatruje, po
prostu w jakiś wyjątkowy sposób dwie osoby trafiają w swoje
serca. A potem pada słowo „mama”. – To
niesamowite
uczucie i
nie da się tego inaczej opisać –
mówi Marta Samoraj.
–
A
kiedy jest najtrudniej? – dopytuję.
–
Wie
pani, które chwile są dla mnie najtrudniejsze? – reaguje na moje
pytanie dyrektorka szkoły. – Najgorsze są święta. Na początku,
czyli przed pierwszą moją Wigilią w tym miejscu, całą drogę do
domu przepłakałam. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że one
przecież nie znają czegoś takiego, jak domowe święta. Nie
wiedzą, co to znaczy usiąść przy rodzinnym stole. Wigilię
przygotowujemy im tutaj... ale to jednak wygląda inaczej –
wyjaśnia.
NAJTRUDNIEJSZE
MOMENTY
Ale
są też momenty, o które trudno pytać, a jeszcze trudniej o nich
opowiadać, bo jak mówić o śmierci dziecka? Jak sobie z nią
radzić? Teoretycznie wiadomo, że ten moment musi nastąpić, bo
przecież chodzi o ciężko chorych małych ludzi. Jednak
każdą stratę ludzie tu pracujący przeżywają, za każdym razem
jest trudno. Każde odejście zostawia ślad.
–
Gdy
umiera ciężko chory człowiek, to w każdym
z nas pojawiają się dwie emocje: strata i ulga. Oczywiście nikt z
nas się nie cieszy, to nie są te uczucia. Ulga, bo wiemy, że to
dziecko już nie cierpi, nie choruje – przyznaje Katarzyna
Stępińska.
– Ktoś,
kto nie jest z tym związany, może nas nie zrozumieć.
Niejednokrotnie jesteśmy jedynymi bliskimi, którzy żegnają
dziecko. Wiemy też, że zrobiliśmy dla nich wszystko, co mogliśmy
zrobić – słyszę od Agnieszki Kujawy.
Na
odchodzenie nie da się przygotować, nie da się uodpornić na
śmierć. W tak
trudnych chwilach
najważniejsza okazuje
się
rozmowa.
– Czasami,
gdy moja córka widzi, że coś jest nie tak, i pyta, co się stało,
mówię, że jakieś dziecko odeszło do aniołków, a ona wtedy mnie
pociesza: „ale wiesz, tam może chodzi, może biega…” – mówi
Marta Samoraj.
Z
dziećmi w Kraszewie-Czubakach pracuje też osoba,
o której trzeba w tym momencie wspomnieć, a o której mówi się tu
„właściwy człowiek na właściwym miejscu”. Chodzi o
katechetę, księdza Adama Nersa. – Jego wsparcie duchowe jest
kluczowe – zaznacza Magdalena Kowalska.
–
Niewiele
mówię w takich momentach, bo wtedy najważniejsze są modlitwa i
obecność. Świadomość, że jest ktoś obok. Najtrudniejsze
momenty to w rzeczywistości te, kiedy dzieci odchodzą do wieczności.
Czasem czuje
się,
że to ich ostatnie chwile. Mamy
taką umowę z panią oddziałową, że jeśli któreś z dzieci
umrze,
to od razu mnie o tym informują. Staram się usiąść choć na
chwilę, nim jeszcze ciało dziecka zostanie zabrane, i pomodlić
się, ale
nawet
nie za nie, bo dzieci przecież
nie
mają grzechów osobistych – opowiada duchowny.
Na
ołtarzu, gdy ksiądz
Ners odprawia
msze, można dostrzec kartkę z
imionami i nazwiskami dzieci, które odeszły. I
choć
śmierć w wielu przypadkach jest nieunikniona, to nie jest też tak,
że tutaj ciągle
żyje się myśląc
o śmierci.
–
Staramy
się o normalność. Te
dzieci nie potrafią udawać. Jeśli coś je nurtuje, to wyrażają
smutek. Nie mają czułości rodzicielskiej, więc nade wszystko
potrzebują akceptacji, zainteresowania personelu. To jest domena
osób z niepełnosprawnościami,
takich osób jak nasze dzieci, trudno jest im kochać rozumem. Nasze
dzieci są mistrzami w kochaniu sercem – podkreśla duchowny.
–
Dla
nich
ważne jest tu i teraz, nie myślą o tym, co będzie za tydzień, za
miesiąc. Musimy się do tego dostosować. Muszą
mieć
tę świadomość, że ktoś jest blisko. Owszem
cieszą
się z zabawek, takie
podarunki przynoszą im dużo
radości, ale nic nie zastąpi obecności drugiego człowieka, choćby
ten prezent był najpiękniejszy – zaznacza katecheta.
NAJPIĘKNIEJSZE
CHWILE
Warto
też poświecić trochę miejsca w tej opowieści na
chwile
najpiękniejsze, na te,
które przynoszą najwięcej radości. A
tak dzieje się, gdy
jakaś rodzina postanowia
otworzyć drzwi do swojego domu, ale przede wszystkim serca, przed
którymś dzieckiem.
–
To
są niesamowite momenty. Taki jest przecież nasz cel, żeby dziecko
trafiło do rodziny, bo to jest dla niego najlepsze. Choć ten proces
nie jest prosty. Nie
jest zależny od naszych chęci –
podkreśla wiceprezes Fundacji „Odzyskać radość” Katarzyna
Stępińska, która dodaje, że w
trakcie 12 lat działalności fundacji w rodzinach adopcyjnych lub
zastępczych udało
się umieścić kilkoro
dzieci.
–
Wspaniałe
są takie
chwile.
Oczywiście
wtedy
też płaczemy, ale kiedy dostajemy zdjęcia, filmy i widzimy, jak to
dziecko się
rozwijają, to jest to niesamowite uczucie – podkreśla Agnieszka
Kujawa.
To,
co cieszy, to bez
dwóch zdań rozwój
społeczny dzieci. Obserwowanie
jak poznają świat, jak do doświadczają, jak reagują na nowe. –
Nigdy nie zapomnę, jak byliśmy
pierwszy raz nad morzem. Tego, jak nasze dzieci z dysfunkcjami
wchodziły na plażę, a
właściwie jak biegły
po
niej
– wspomina.
–
A
kiedy
pierwszy raz pojechaliśmy nad jezioro, to Hania mówi, a kto tu tyle
tej wody nalał? – śmieje się Marta Samoraj.
–
Nasza
Hania ostatnio
w trakcie mszy, w momencie kiedy ksiądz podnosi hostię, krzyknęła "ludzie jak ja was kocham!" – dodaje
z uśmiechem Magdalena
Kowalska.
To miejsce nie mogłoby jednak funkcjonować na takim
poziomie, gdyby nie ludzie o dobrych sercach. NFZ finansuje
jedynie leczenie i rehabilitację dzieci, ale potrzeby są o wiele
większe. Specjalistyczne sprzęty rehabilitacyjne zużywają się,
dzieci rosną, rosną też ich potrzeby, które
właściwie nigdy
się nie kończą.
Najważniejsze
jest jednak to, że
tu naprawdę odzyskują
radość życia. A
każdy
z nas może im w tym pomóc.
Aktualnie bardzo potrzebne są sprzęt rehabilitacyjny i wózki specjalistyczne. Szczegóły dotyczące tej zbiórki można znaleźć klikając w
tutaj.