O tych ludziach zapomniał nawet diabeł
Brid

Zobaczyliśmy, jak wygląda codzienność w czarnobylskiej zonie

– Wszystko sama robię. Nikt mnie nie odwiedza. Przyjedziesz do mnie jeszcze, córeczko? Ale naprawdę przyjedziesz? – płacze Maria, drobnej budowy staruszka, chora na najgorszą z czarnobylskich chorób – samotność.
***
Poniższy materiał został zrealizowany w ramach BRID – nowego projektu Grupy naTemat. Temat artykułu został najpierw wybrany w głosowaniu na stronie głównej naTemat.pl, a następnie czytelnicy wsparli nas finansowo w jego realizacji. Kolejne głosowania oraz projekty do wsparcia zawsze znajdziesz na brid.natemat.pl.
Dziękujemy, że z nami jesteście!
***
– Już jest po katastrofie. Teraz widzimy, że nie ma odwrotu… Czarnobyl to ból naszej duszy. Niepotrzebnie likwidowano Czarnobyl, trzeba było o niego zadbać ku pamięci przodków. Prypeć była piękna. Piękne miasto, piękny rejon. Wszystko tam było. Praca, a ile sklepów! – wspomina Sofia, uznawana za nieoficjalną przedstawicielkę samosiołów – czyli osób, które po awarii w czarnobylskiej elektrowni wróciły na skażony teren i mieszkają tam do dziś. Obecnie jest to mniej niż 100 osób.:

OBEJRZYJ TAKŻE WIDEOREPORTAŻ:

To Sofia pisze pisma do administracji i znajduje w sobie resztki sił, by, chociaż o milimetr, centymetr podnieść poziom życia tych, o których zapomniał nawet diabeł.
Wita nas radośnie, energicznie krząta się po kuchni, chociaż chwilę wcześniej mówiła, że zaczyna chorować. Niedawno wróciła ze szpitala, ale szybko decyduje, że nie jest to najważniejszy dla gości temat. Rozsadza nas przy stole, a sama przygotowuje naleśniki. Wygląda na osobę, której lepiej się nie sprzeciwiać. Tym bardziej w kwestii jedzenia.
Do Kupowate babcia Sofia wróciła w 1987 roku. – Chciałam żyć w swoim domu, na swojej ziemi. Nikogo nie słuchaliśmy i wróciliśmy. To mój dom – mówi stanowczo. 
Jej córka mieszka w Kijowie, wnuczka na Krymie. Nie przyjeżdża często do babci. Rozmawiają przez telefon lub kamerkę. Na wspomnienie rodziny babuszka wyciąga smartfona. Pokazuje zdjęcia i filmy, entuzjastycznie opowiada o turystach, którzy ją niedawno odwiedzili.
Zadziorność wraca, gdy pytam, czy może liczyć na pomoc ukraińskiego rządu. – Ludzie nie proszą o pomoc. My już nic nie chcemy od państwa. Chwała Bogu za dzieci. To one mi pomagają. Z administracji nikt nie przyjeżdża. Mają na nas budżet? Pewnie tak, ale my go nie widzieliśmy. Przywożą nam gaz i emerytury. Gdyby chociaż dali autobus do cerkwi… Kiedyś był… Był też autobus, żeby pojechać na bazar do Iwankowa – mówi i się zamyśla. Dodaje: – Ale teraz to już nawet nie ma komu jechać na ten bazar… My wszyscy jesteśmy sierotami. Nie ma już niczego.
***
Strefa Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej to właściwie dwie strefy – jedna, mniejsza, 10-kilometrowa to teren wokół miasta Prypeć i elektrowni; w drugiej, 30-kilometrowej położony jest Czarnobyl i kilkanaście mniejszych wsi (m.in. Opacziczi, Kupowate, Teremci). Łącznie 2 600 km² – to tak jakby zamknąć cały powiat wrocławski, krakowski i miasto Gdańsk.
Dojeżdżamy do KPP Ditiatki. Strażnicy sprawdzają nasze dokumenty i przepustki. Musimy pokazać drona i wpisać jego model. Gdy będziemy wyjeżdżać, zapis z nagrań zostanie sprawdzony przez policję. W strefie nagrywać z powietrza można jedynie w określonych miejscach – nie za blisko elektrowni.
Za szlabanem droga jest zadziwiająco gładka. To miła odmiana po kilkugodzinnej jeździe polegającej na omijaniu dziur, wybojów i kolein. Na tym odcinku zadbano o to, by odwiedzająca strefę w towarzystwie kamer władza mogła powtarzać, że wszystko jest pod kontrolą. Niebawem przekonamy się, że jedynie drogi do Czarnobyla i Prypeci okazały się godne odnowienia. Wszystkie poboczne nitki zostały oddane pod władanie Matki Natury. Te poboczne nitki prowadzą tam, gdzie władza się nie zapuszcza.

Tylko pożar

26 kwietnia 1986 roku. Sobotni poranek na awarii w Czarnobylu. Rozdzwaniają się telefony dyrektorów, polityków, strażaków. Spokojnie, nic się nie dzieje. To tylko pożar. Po kilku godzinach do niektórych dociera, że to nie tylko pożar. Ale ludność cywilna, a tym bardziej media międzynarodowe, nie mogą się dowiedzieć. Wszak panika gorsza jest niż jakieś tam promieniowanie. Tak myśli sowiecka władza. Wchłaniają więc nieświadomi mieszkańcy okolicznych miast i wsi kolejne dawki radioaktywnych nuklidów.
Dzieci bawią się w piaskownicy, zrywają jabłka, które już zdążył musnąć napromieniowany pył. Kobiety doją krowy, pracują w polu. Wróg skrada się po cichu. Niewidoczny i niewyczuwalny. Wiele osób do końca będzie powtarzać: "Ja tu zostaję, nic złego się nie dzieje, czuję się dobrze".
27 kwietnia do Prypeci wjeżdża kolumna autobusów. 44,5 tys. mieszkańców dostaje instrukcję, by wziąć tylko potrzebne rzeczy: dokumenty i jedzenie. Mają dwie godziny. Słyszą obietnicę: wrócicie tu.
Switłana Aleksijewicz, "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"
Otwórzmy Pismo Święte... Objawienie świętego Jana: "... i spadła z nieba gwiazda wielka, gorejąca jak pochodnia, i upadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię onej gwiazdy zowią piołunem. I obróciła się trzecia część wód w piołun, a wiele ludzi pomarło od onych wód, bo stały się gorzkie...". Rozumiem to proroctwo... Wszystko zostało przepowiedziane w świętych księgach, tylko nie umiemy tego wyczytać. Niepojętni jesteśmy. Piołun po ukraińsku to "czarnobyl". W słowach dany był nam znak. Ale człowiek jest zabiegany... Próżny... i mały...
1 maja 1986 roku ulicami Kijowa przechodzi parada. Władze milczą. Gdy nie milczą, powtarzają, że nie ma zagrożenia. A ludzie myślą: "Skoro w telewizji nie ostrzegają, to jest dobrze, przecież jakby coś nam groziło, to by powiedzieli". Nie mówią.

Wiedzą, że wybuchłaby panika, gdyby świętujący dowiedzieli się, że ponad 130 kilometrów od elektrowni normy zostały przekroczone trzydziestokrotnie, a ich odsłonięte ramiona i policzki przyjmują nie tylko przyjemne promyki majowego słońca, ale i dawki rentgenów, których nie przyjęliby normalnie w ciągu całego życia. Znajoma z okolicy Żytomierza mówi: – Moja mama wysłała tam brata. Uważa, że dlatego jest niepełnosprawny.
Po kilku dniach od wybuchu już wiadomo, że nie tylko mieszkańcy Czarnobyla i Prypeci powinni opuścić swoje domy. Idą: żołnierze, za nimi dozymetryści, dalej personel medyczny. Oceniają szkody. Zrywają asfalt, myją budynki, płatami ściągają ziemię.
Plan jest taki: sprzątamy i jak najszybciej zasiedlamy opuszczone miejsca. Następnego dnia plan legł w gruzach. Poziom promieniowania? Wyższy niż wczoraj. Wiatr zawiał i naniósł kolejne porcje pyłów. I tak maszerują żołnierze, dozymetryści i personel medyczny przez wsie i łapią się za głowę. To cud, że w niektórych miejscach nadal żyją ludzie.
Mieszkańcy wiosek jednak nie wierzą, że coś im grozi. Nie zamierzają iść posłusznie do samochodów wojskowych. Raczej zamykają się w chatach, nie chcą wyjeżdżać. Promieniowanie? Jakie promieniowanie? Ważne jest to, że krowa daje mleko i trzeba przygotować się do żniw.
– Nasze kury miały czarne grzebienie, a nie czerwone, od promieniowania. Twaróg też się nie udawał. Przez miesiąc żyli my bez twarogu, bez żadnego sera. Mleko nie kwaśniało, zmieniało się w proszek, taki biały. Od promieniowania... – wspominała jedna z mieszkanek w rozmowie z białoruską reporterką Switłaną Aleksijewicz.
Sofia: – Nikt nic nie wiedział. Potem okazało się, że była eksplozja. Nikt nie wiedział, co się dokładnie stało. Nie informowano o niczym w radiu, ani przez telefon. Wszystko zostało odłączone. Nikt nic nie wiedział. Mówili: wysiedlamy was na trzy dni. Co można wziąć? Wzięliśmy tylko dokumenty. Ludzie przyjmowali nas do swoich domów, dzieci wysłano na Krym. Na wakacje.
W opowieściach wszystkich babuszek powtarzają się trzy dni. Jedna mówi: – 4 maja przyszli. Dopiero 4 maja kazali nam się wyprowadzić, ale obiecywali, że będziemy mogli wrócić, więc nie mamy brać dużo rzeczy.
Maria Ilczenko: – Mówili, że w Prypeci był pożar, ale nie mówili, że będziemy musieli wyjechać. Do 4 maja chodziliśmy do pracy. Powtarzali, że to tylko pożar. Potem zapowiedzieli, że na trzy dni wywiozą wszystkich mieszkańców.
Maria Uljanowna Czała: – Nie baliśmy się atomu, elektrowni, ale my też nie wiedzieliśmy do końca, co to. Potem też nie wiedzieliśmy. Chodziliśmy bez zabezpieczenia, bez masek. Żyliśmy normalnie, a potem nas wywieźli. Mówili, że tylko na trzy dni. Dali nam takie chaty, no oni nie byli winni, starali się, ale w tych chatach… niekomfortowo się spało nawet, tylko się siedziało w watowanym kubraczku. Świeżo wybudowane chaty z cegły to jeszcze wilgotne były, nie tak jak w drewnianych. Nakładało się wszystko na siebie, a wszystko mokre było i cały człowiek się pocił. Nie spodobało mi się tam. Ale co? I tu, i tam poumierali. Nie żyjesz, nie umierasz… Tak było…

Na to wspomnienie 96-latka chwali swój dom: "Kiedyś to takie chaty stawiali, o, teraz to już takich nie ma. Młodzi już się nie uczą takich rzeczy". Jej córka z dumą mówi, że tata sam, własnymi rękami zbudował ten dom, ze smutkiem dodaje jednak, że "wszystko się wali". – Ale kto to naprawi? Nie ma już nikogo. Młodzi tu nie przyjeżdżają, nikt się nie buduje… Ale co zrobić…
***
Władzy sowieckiej zależy jednak, żeby ludzie wrócili do kołchozów, do pługa, do krowy. Każdy oszukuje każdego, że zaraz wszystko wróci do normy, że produkcja wystrzeli, że wyścig jeszcze nie jest przegrany.
Produkty z zakażonej strefy trafiają do konsumentów z całego kraju. Równie niezłomni są złodzieje i szabrownicy. Zapuszczają się do pustych domów i kradną, co się da. Meble, dywany, sprzęty codziennego użytku. Rozkręcają samochody. Biorą motocykle. Nowym klientom nie chwalą się, że w pakiecie sprzedają dawkę promieniowania.
Switłana Aleksijewicz, "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości"
Na drzwiach karteczka: "Kochany przechodniu, nie szukaj cennych rzeczy. Nie mieliśmy ich. Korzystaj ze wszystkiego, ale nie szabruj. My tu wrócimy". Na innych domach widziałem napisy różnymi kolorami: "Przebacz mi, domu rodzinny!". Żegnali się z domem jak z żywym człowiekiem. Pisali: "Wyjeżdżamy rano" albo "Wyjeżdżamy wieczorem", stawiali datę, podawali nawet godzinę i minutę. Kartki z zeszytów szkolnych zapisane dziecinnym pismem: "Nie bij kota. Bo szczury wszystko zjedzą". Albo: "Nie zabijaj naszej Żulki. Jest dobra".

Wracamy do domu

Ludzie wracają po kilku miesiącach – pierwsi pojawiają się jesienią 1986 roku, ale najczęściej tylko na chwilę, by dojrzeć swojego majątku. Zachęca ich wydana wcześniej decyzja Kijowskiego Obwodowego Komitetu Wykonawczego i Komisji Rządowej, w której mowa była o ewakuacji obwodu czarnobylskiego (poza miastem Prypeć) na trzy miesiące.
Sofia: – Przezimowaliśmy i chcieliśmy wracać do domu. Wiosną przyjechał przewodniczący rady obwodu Grigorij Iwanowicz Derewienko i powiedział, że emeryci z Kupowate mogą jechać do domu. I kto chce, tylko bez dzieci, bo nie ma szkoły, nie ma żłobka. To my mu powiedzieliśmy: daj nam pozwolenie, "papierek", dokument, czy to było postanowienie Najwyższej Rady, czy gabinetu ministra, czy rady obwodu. Dajcie nam, żebyśmy przyjechali legalnie. 
Po chwili dodaje: – Nie chcieli dać, więc nielegalnie pojechaliśmy, ale pojechaliśmy. Wróciliśmy i tu nic nie było. Ani światła, ani pracy, ani punktu medycznego. Zaczęliśmy pisać pisma, jeździć do Kijowa. W końcu dopisali nas do rejestru mieszkańców, zaczęliśmy dostawać emerytury, a Czarnobyl dawał pracę. Po awarii grupa ludzi była tam potrzebna.
Pracę dawała też eksperymentalna ferma (na wzór PGR-ów) otwarta w 1989 roku, w której hodowano świnie i krowy. Pracowały tam dwie zmiany ludzi.
Wiosną 1987 roku zaczyna się zjawisko nazywane w źródłach "masowym powrotem". Z obwodu czarnobylskiego wysiedlono około 120 tys. osób (łącznie z terenów Białorusi, Ukrainy i Rosji około 350 tys.). Wróciło około 1200. Może 1500. Ponownie: nie wiadomo, ilu dokładnie. Wiadomo natomiast, dlaczego wrócili.
Powtarzają: to jest nasz dom, tutaj się urodziliśmy i tutaj umrzemy. Domy w Czarnobylu i w trzynastu wioskach w strefie przypominają sobie, co to życie. Nie wszędzie jednak da się wrócić – są miejsca, które zniknęły bezpowrotnie. W ramach porządkowania strefy niektóre wsie zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Dosłownie – chaty trafiły do wykopanych mogilników i dzisiaj można jedynie obserwować nierówne wybrzuszenia zarośnięte trawami, świadczące o tym, że tam kiedyś było centrum czyjegoś życia.

W 1992 roku w strefie było 1000 samosiołów i liczba ta stopniowo malała: do 750 osób w 1998 roku, 487 w 2001 roku, 314 w 2007 roku – wtedy odbył się ostatni oficjalny spis ludności na terenie zamkniętym. W 2017 roku, według nieoficjalnych źródeł, w strefie żyło 135 samosiołów. A obecnie na pewno jest to mniej niż sto osób.
Gdy pytam, ilu samosiołów zostało we wsi Kupowate, Maria Ilczenko zaczyna liczyć na palcach, wymienia nazwiska. Myśli. Odpowiada: "10, może 11 osób". W innych wsiach również została garstka, w większości nie ma nikogo. Oficjalnych danych: brak. Jedni umierają na swojej ziemi, niektórzy trafiają do szpitali i tam odchodzą, kolejnych zabiera rodzina.

Marii Ilczenko pomaga syn. – Powiedział: Mamo, karmiłaś mnie, gdy byłem mały, to teraz ja nakarmię ciebie. I tak żyjemy do tej pory – mówi kobieta. Iwan, mąż Marii, zmarł w 2017 roku. W swoim łóżku. Kobieta nie miała pieniędzy na ceremonię i przewiezienie ciała do cerkwi. Z pomocą sąsiadki i leśników zaniosła zwłoki na cmentarz, który znajduje się w sąsiedztwie domu.
Idziemy odwiedzić grób Iwana. Paradoksalnie to kolejne miejsce, w którym można zrozumieć, co oznacza miłość do swojej ziemi. Cmentarz nie jest całkowicie zapomniany. Są na nim świeże groby. I to nie tylko samosiołów. Ci, którzy wyjechali i ułożyli sobie życie w nowym miejscu i tak decydują się wrócić tu, tym razem "do" swojej ziemi. I spędzić w niej wieczność, rezygnując z regularnych wizyt rodziny i świeżych wieńców.

Cicho, ciszej

Cisza. Taka dziwna. Cisza, która jest niepokojąca dla przyzwyczajonych do miejskiego szumu uszu. Towarzyszą jej puste, drewniane chałupiny coraz ciaśniej otulane przez najwyraźniej spragnione czułości bluszcze i pnącza. Może brak im ludzkiej ręki? Nożyc, które skróciłby końcówki, zrobiły miejsce na malutkie pączki? A może wcale nie tęsknią?
Koniec października to ulubiona pora turystów na odwiedzanie Czarnobyla i Prypeci. Opuszczone miasteczka okryte złoto-rdzawą kołdrą wyglądają tajemniczo i symbolicznie – wszak raczej z końcem życia niż z początkiem kojarzy się to miejsce na świecie.
Na ulicach nie słychać dziecięcego śmiechu, czarnobylscy chłopcy nie kopią piłki, dziewczynki już nie bawią się lalkami. Nie ma ich – strefę będą mogli odwiedzić, dopiero gdy skończą 18 lat. Jedna z babuszek opowiada jednak, jak raz odwiedzająca ją znajoma "przemyciła" dziecko w bagażniku.
Pofalowanymi chodnikami snuje się jednak kto inny – psy. Podobnie jak bluszcze żądne dotyku. I smakołyków. Te co bardziej zrezygnowane drzemią w piachu i kurzu, pod drzewami, zwinięte w kulki, jakby chciały przypomnieć sobie na chwilę błogi czas w brzuchu mamy.
Strefa to miejsce niemiłości i nieczułości. Nie ma ich kto dawać. Za chwilę nie będzie też dawać ich komu. I ta cisza. Trudno na nią nie zwracać uwagi, trudno o niej nie pisać. Ciszę stopniowo jednak przysłania coś innego...

Mutanty z Czarnobyla. Dziwna istota z zony. Czarnobylski łoś z dwiema głowami. Kliknij, żeby zobaczyć zdjęcia – trąbią współczesne nagłówki, powtarzając legendy, które narodziły się 35 lat temu.
– Rozchodzą się słuchy, że latają trójgłowe ptaki, kury zadziobują lisy, pojawiły się łyse jeże… – mówił operator filmowy Siergiej Gurin reporterce Switłanie Aleksijewicz. Jeden z pierwszych fotografów, który był w strefie już kilka godzin po wybuchu, Igor Kostin, uwiecznił kilka przypadków wadliwych genetycznie zwierząt.
Z kilku przypadków narodziły się opowieści, które do dziś rozpalają wyobraźnię. Przyrodnicy badający faunę i florę w strefie negują jednak szokujące doniesienia i mówią jednoznacznie: przyroda radzi sobie świetnie, nie ma tu żadnych mutantów.
***
Wyjeżdżamy z Czarnobyla. Kierujemy się do wsi Kupowate – jej i kilku innych osad w Strefie Wykluczenia nie ma na mapach. Zostały wymazane. Jakby świat miał o nich zapomnieć. Ludzie jednak wrócili. Im mapy nie były potrzebne. Szli. Lasami, nocą, by dostać się do chaty, którą stawiał ojciec lub dziadek. By nakryć się swoją kołdrą. Być może przytulić kota, który jeszcze nie zdziczał i cudem uniknął kuli tych, których zadaniem było wybicie wszelkiej zwierzyny.

Ci, co mieli szczęście, zastali swój dom w stanie nadającym się do użytku – był w nim nienaruszony piec. W czasie oczyszczania skażonego terenu likwidatorzy jeździli po wsiach i rozbijali właśnie piece, by ludzie tam nie wracali, by nie mieli wyboru. Ale w niektóre miejsca nie dotarli. A może celowo je oszczędzili, żeby na tej ziemi bez życia zostawić jednak iskrę nadziei?
***
Do Kupowate z Czarnobyla jedzie się około 50 minut. Nie z powodu odległości, bo to około 30 km, a stanu dróg. Niektóre odcinki to wyzwanie, nawet dla doświadczonego kierowcy. Trasę otacza las, co kilku minut mijamy wielkie tiry załadowane drewnem – ukraińskie media już kilka lat temu informowały, że "w strefie kwitnie biznes", wycinany jest las, a ryby, mięso wołowe i grzyby miały trafiać do kijowskich sklepów i na bazary.
Przed nami zaczynają majaczyć pierwsze chaty skryte w roślinnym uścisku. Przy drodze przetrwała tabliczka z nazwą wsi. Wysiadamy z samochodu i wkraczamy w królestwo przyrody. Ta pracuje nieprzerwanie. Od 35 lat bez ludzkiego szefa. I udowadnia, że radzi sobie świetnie. Jest późna jesień. Kołdra z liści otula przestrzeń wokół opuszczonych domów. Nie miał kto ich zamieść i wydeptać. Wiatr porusza najwytrwalszymi rudo-złotymi listkami, które jeszcze nie zdążyły spaść z drzew.
Po prawej brama cmentarza. Gdzieś w oddali majaczą krzyże. Po lewej niewielkich rozmiarów pole, na którym babuszki sadzą warzywa. To pierwszy znak, że ktoś tu mieszka. W oddali słychać psa. Wyczuł, że zbliżają się obcy. Gdy docieramy na miejsce, babci Marii nie ma w domu. Poszła po wodę do studni albo do sąsiadki. Strażnik jej domu daje się przekupić paczką suchej karmy. Zostawiamy ją na znak, że byliśmy i wrócimy.
– Ludzi już tu nie ma. Nie chodzę po nocy, bo się boję, dużo jest tu zwierzaków. Kapustę mi zjadają. Nasadziłam roślin i wszystko przepadło, bo tam, o, za płotem, pole małe jest. W nocy przychodzą zwierzaki i zjadają – mówi Maria Suszenko. Dodaje, że jest pewna, że w okolicy są również wilki.
A na pewno ktoś, kto uwielbia drób. Inna mieszkanka Kupowate żartuje, że wszystkie jej kury zostały porwane przez tajemniczego osobnika. Podejrzewa kunę. Nie ma jej jednak tego za złe.
– Kura jest w sklepie, więc nie muszę mieć swojej. I tak szkoda mi było je zabijać. Mieliśmy kury, ale nikt nie umiał zabić. Same zdychały. Każdego dnia patrzysz na to zwierzę, w oczy mu patrzysz, jak je potem zabić? Nie, nie chcę. Nie chcę już przeżywać. Ani kury, ani kota, ani psa nie chcę już przeżyć. Nie mogę – mówi 70-letnia Maria.
Dodaje, że miała psa, ale przyjechali strażnicy i zabrali. – I tak zostaliśmy bez psów – podsumowuje smutno. Kobieta i jej mama kochają natomiast koty. Po śmierci jednego z samosiołów, Wasyla Semenowicza Rozumenki, dokarmiają zwierzaki, które pozostały w domu i nie zamierzają się przeprowadzać. Maria Zaleska odwiedza je i donosi karmę – właśnie w tych okolicznościach ją poznajemy.

Tutejszy

Po co wracać w takie miejsce? Naprawdę drewniana chata jest tak ważna, żeby pomimo zagrożenia przy niej trwać? Łamiąc przy tym zakazy? Współczesnemu człowiekowi, który kupuje nowe, gdy znudzi mu się stare, jednym kliknięciem ma dostęp do wszystkiego, a w ciągu życia przeprowadzał się już osiem razy, zachowanie samosiołów może wydać się nieracjonalne. Dostali nowe domy, dlaczego wrócili do starych i zniszczonych?
Polesie to wielka równina rozciągająca się od dorzeczy Bugu aż po Prypeć – od wschodnich krańców Polski, przez Białoruś i Ukrainę, aż do Rosji.
Ludzie zamieszkując te terany są spadkobiercami specyficznego ładunku mentalnego. Traumę i tragedię mają zapisane w DNA. Pamiętają. Wojny światowe, głód, czystki polityczne. "Może sobie być zatruta, napromieniowana, ale to moja ojczyzna. Nigdzie indziej nie jesteśmy potrzebni" – powtarzają.
Dzicy, prymitywni, pierwotni. Bez kultury i zasad. Uparci, nieufni, niechętni do współpracy, agresywni. Ni to Ukraińcy, ni Białorusini. Ani Polacy, ani Rosjanie. XX-wieczne zapisy o mieszkańcach Polesia są bezwzględne, egzotyzujące, dziś dodalibyśmy – dyskryminujące i rasistowskie. Ba, Poleszucy bywali nazywani "istotami". Nie "ludźmi".
"Tuż za linją środkowego Bugu [...] poczyna się kraina [...] wyglądem swym i prymitywem życia jej mieszkańców żywo przypominająca egzotyczne zakątki świata. [...] Poleszuk [...] jest unikatem na naszych ziemiach i egzotykiem. Żyje on w warunkach najbardziej pierwotnych" – pisał dziennikarz Wacław Pawlak w 1937 roku, nazywając bohaterów swojego artykułu "narodem bagiennym".
W istocie wśród Poleszuków Zachodnich wyróżnia się trzy grupy: ludzi lasu, ludzi bagiennych i polewików, którzy mieszkają z dala i od lasów, i od bagien. Co ciekawe polewik (lub polewoj) to również słowiański demon polny, żyjący w zbożu. Uważano, że przyjmuje postać niskiego mężczyzny o ziemistej cerze.
XIX i XX-wieczni obserwatorzy Polesia wskazywali, że główną wyjątkowością tej kultury było zachowanie jej archaicznych cech i ​​tradycji sięgających czasów dawnych Słowian. Stanowiło to również kłopot – jak zasymilować ludzi, którzy są przywiązani do swojej tradycji, "żyją po swojemu", "nie mają kultury" i "nie są cywilizowani"? Przed tym zadaniem stanęły między innymi władze II Rzeczypospolitej, do której włączone zostało Polesie.
"Tutejszy" – taki język podczas spisu powszechnego w 1931 roku w województwie poleskim zadeklarowało ponad 700 tys. osób, czyli 62 proc. mieszkańców. Powszechnie utrwaliło się natomiast przekonanie, że taka odpowiedź oznaczała brak identyfikacji i tożsamości narodowej. Mówiono, że "oni sami nie wiedzą, kim są" i "choć każda z tych nacyj wpisuje ich na swoje konto", to nie są ani Ukraińcami, ani Polakami, ani Białorusinami.
Anna Engelking, "Poleszuk nieoswojony. Wokół funkcji chłopskości w konstruowaniu polskości"
Motyw nieświadomości chłopów poleskich w odniesieniu do własnej tożsamości ma podobnie długą tradycję jak cały dyskurs dehumanizujący Poleszuka. Byli oni już przez dawne autorytety diagnozowani jako "lud bez nazwiska", ergo, dodajmy, również bez historii.
Przeprowadzone później badania genetyczne wykazały, że Poleszukom najbliżej jest do Ukraińców, chociaż oni z uporem, długo nie nazywali się ani Poleszukami, ani Ukraińcami.
W kontekście wydarzeń z 1986 roku określenie "Poleszucy" nie bez powodu pojawia się we wschodnich źródłach. W latach 80. ludność z rozsianych wokół Czarnobyla i Prypeci wsi może nie była aż tak egzotyzowana, jak w latach 30., nadal jednak określano ją jako "prostą" i nie rozumiano jej potrzeb.
Dla Poleszuków ojczyzna to nie tylko historia, tradycja czy polityka. To miejsce człowieka w kosmosie. Mieszkańcy żyli blisko natury, łowili ryby, zbierali grzyby. Mieli drewniane, a nie murowane chaty. Owszem, w ich sąsiedztwie wyrosła elektrownia, wstrzyknięto im solidną dawkę propagandy, mentalnie jednak nie odcięli się od swoich korzeni.
Najsilniejszy brak tego odcięcia niektórzy diagnozują na podstawie masowych powrotów na skażone tereny. "Poleszucy tęsknią za ojczyzną", "Dla nich (polityków – przyp. red.) Polesie to nic, dla Poleszuków to ból" – mówią mieszkańcy tych terenów w  reportażu portalu lb.ua z 2021 roku.

Wywiezieni ludzie nie potrafią odnaleźć się w zastępczych, wybudowanych dla nich domach – często za ciasnych, kiepskiej jakości, stawianych naprędce. A także – murowanych, a oni przyzwyczajeni są do drewnianych chat. Nie uwzględniono osobliwych potrzeb wysiedlonych mieszkańców. Nie mogli żyć w zgodzie ze sobą – czyli blisko natury, w sąsiedztwie lasu, by zbierać owoce i grzyby, blisko rzeki, by łowić ryby i z dostępem do terenów, które umożliwiłyby im prowadzenie tradycyjnego rolnictwa.
Co gorsze – nie byli również mile widziani przez nowych sąsiadów. Spotykali się z wrogością. Słyszeli oskarżenia o zabieranie pracy. Emocje wzbudzała również kwestia otrzymania mieszkań, gdy inni nigdy tego nie doczekają. Wiele osób wspomina wykluczenie i odrzucenie. W końcu byli "ludźmi czarnobylskimi". Skażonymi. Niebezpiecznymi. Lepiej trzymać się z daleka.
Po latach słychać głosy, że wysiedlenie było dla tych ludzi gorsze niż promieniowanie. Takie sugestie pojawiają się w raportach ONZ, w rozmowie z "Polityką" mówił o tym również prof. Zbigniew Jaworowski, wybitny specjalista w dziedzinie skażeń promieniotwórczych: "[…] zupełnie bezsensownie przesiedlono 336 tys. ludzi z tzw. terenów skażonych. Gdyby władze sowieckie nie kiwnęły palcem w bucie, dosłownie nie zrobiły nic dla ochrony ludności przed skutkami Czarnobyla, byłoby to nieporównanie lepsze niż decyzje, które podjęto".
 "W 20-tą rocznicę awarii czarnobylskiej elektrowni jądrowej", opracowanie działu szkolenia i doradztwa Instytutu Problemów Jądrowych (W. Trojanowski , L. Dobrzyński , E. Droste) oraz A. Strupczewskiego z Instytutu Energii Atomowej
W dniach 27 kwietnia-7 maja 1986 r. wysiedlono ok. 116 000 osób. (Już wtedy naukowcy radzieccy doradzali, aby większość z nich pozostawić w spokoju.) W późniejszych latach w trzech najbardziej poszkodowanych republikach radzieckich przesiedlono jeszcze 220 tys. osób. Pierwsza ewakuacja 49 360 osób z miasta Prypeć wybudowanego dla pracowników ok. 4 km od EJ Czarnobyl oraz 254 osób z pobliskiego Janowa przeprowadzona 27 kwietnia miała uzasadnienie, gdyż w tym dniu istniała możliwość przebicia się stopionego rdzenia do dolnych pomieszczeń, w których mogła znajdować się woda. (...) Natomiast wysiedlenie ok. 170 000 osób z innych miejscowości, którym wspomniane niebezpieczeństwo nie zagrażało, było błędem, który wyraźnie odbił się na późniejszym zdrowiu przesiedleńców. Akcja opierała się na słabo uzasadnionym zaleceniu władz, aby ewakuować ludność z terenów skażonych cezem-137 na poziomie powyżej 37 kBq/m2, które to skażenie generuje dawkę promieniowania 0,2 mSv/rok, czyli ponad dziesięciokrotnie mniejszą niż średnia dawka pochodząca od naturalnych źródeł promieniowania. Dalsze decyzje o ewakuacji i przesiedleniach (czasem na tereny bardziej skażone niż te wysiedlane) były podejmowane – często wbrew opiniom specjalistów – przez czynniki polityczno-administracyjne jeszcze do roku 1992. W oparciu o nieracjonalne przepisy wysiedlano ludzi z terenów o poziomie promieniowania niższym niż naturalne tło w Norwegii. Czasem przesiedleńcy w miejscu docelowym otrzymywali większe dawki promieniowania od radonu z podłoża, niż otrzymywaliby ze skażeń, pozostawszy w domu. Z Prypeci wysiedlono ludzi do miejscowości Pleskoje, gdzie dawki na tarczycę od jodu-131 były 5 razy większe niż w opuszczanym miejscu.
Teraz ci, którzy na tych terenach byli od zawsze, nazywani są samoosiedleńcami. Samosiołami. A przecież to ich ziemia, innej nie mają i nigdy nie mieli. Lina Kostenko, ukraińska poetka i jedna z uczestniczek ekspedycji historyczno-etnograficznych do strefy wykluczenia, zabiegała, by zaprzestać używania tego terminu na rzecz "repatriantów": "Proszę, żeby nie nazwać tych ludzi samosiołami, bo to jest ich ojczyzna. Tam dorastali i po wypadku nadal żyją w swoich domach – nawet jeśli są zapomniani przez Boga i państwo".
Jedna z babuszek, którą o to pytam, macha ręką. – No mówią tak na nas, ale jakież my samosioły? To nasz dom. My nie sami pojechaliśmy, a nam pozwolili – ucina. Dla tych ludzi najwyraźniej obce są współczesne kłótnie o słowa. Ważne są czyny.

Niezaopiekowani

"Są tam nielegalnie" – to urzędnicze zdanie, które zamyka temat samosiołów i nie ma po nim żadnego "ale". Po katastrofie, gdy władza w końcu zaakceptowała fakt, że "to nie był tylko pożar" i że teren został skażony na setki lat, a nie trzy dni, zdecydowano o zlikwidowaniu obwodu czarnobylskiego, władz wykonawczych i samorządów. Jednak ludzie wracali. Wyrzucano ich, a oni i tak przyjeżdżali. Konieczne było nadanie im statusu.
Do 1992 roku samoosiedleńcy byli poza prawem. Przedsiębiorstwa strefy wykluczenia i Iwankowski Obwodowy Komitet Wykonawczy umywały ręce. Nikt nie dysponował budżetem, by zapewnić mieszkańcom warunki do życia. Infrastruktura była w rozsypce – nie tylko za sprawą sprzątania szkód po awarii. Na teren zamknięty przyjeżdżali bezdomni, ale i szabrownicy, którzy wywozili wszystko, co dało się wywieźć i sprzedać.
W 1991 roku uchwalono Ustawę Ukrainy "O reżimie prawnym terytorium narażonego na skażenie radioaktywne w wyniku katastrofy w Czarnobylu" – jej 12. artykuł zabraniał stałego pobytu w strefie, zatem powrót samosiołów został zidentyfikowany jako naruszenie prawa.
Nakazano im opuszczenie terenu. Miłość do domu i swojej ziemi jest jednak silniejsza niż prawo. Zostali. Rok później, w 1992 roku, powstała Administracja Strefy Wykluczenia i to na nią, i rejon iwankowski, spadł obowiązek rozwiązania problemu. Ale kto prawdziwie kochał, wie, że nie da się po prostu odkochać. Nie ma na to przepisu i ustawy.

Administracja Strefy Wykluczenia nie dawała jednak za wygraną. Na podstawie artykułu 12. w 1993 roku podniosła kwestię przymusowego przesiedlenia osób poza strefę. Ani Prokuratura Generalna, ani Sąd Najwyższy nie wyraziły na to zgody, powołując się na konstytucyjne prawo obywateli do samodzielnego wyboru miejsca zamieszkania.
Administracja znalazła zatem prawny kompromis – status "pobytu tymczasowego" dla tych, którzy do strefy przyjechali przed przyjęciem wspomnianej ustawy i którzy innego domu po prostu nie mają. Rozporządzenia z 1993 i 1999 roku podtrzymały, że to te dwa organy mają mieszkańcom strefy zapewnić środki do życia i ochronę socjalną: dostarczyć emeryturę, pomóc w codziennych obowiązkach, sprawować nadzór nad samotnymi mieszkańcami, a także "świadczyć usługi rytualne", pogrzebowe, transportowe i medyczne. Do zamieszkanych wsi popłynął również prąd.
W teorii samosioły mają dostęp do autobusu, który pozwoli im dojechać do Iwankowa i cerkwi w Czarnobylu. W teorii przechodzą badania lekarskie. W teorii co tydzień do wsi przyjeżdża samochód z produktami spożywczymi. Dostarczany jest gaz i drewno na opał. Udzielana jest pomoc przy pracach domowych, studnie są konserwowane, a drogi dojazdowe do lokalizacji, w których mieszkają samoosiedleńcy, są naprawiane. Organizacje publiczne i charytatywne organizują pomoc humanitarną i doglądają samotnych. W teorii.
W praktyce? – Przyjechali i przywieźli drewno. Dowieźli pod dom drewno i je rzucili. Narąbać musimy je sami. Innym razem napisałam pismo, że my sami zapłacimy, emeryci zapłacą ludziom, żeby tylko przyjechali i porąbali drzewa. Przyjechało 8 leśników. Dwa dni pracowali. My im zapłaciliśmy, karmiliśmy ich i jeszcze im na drogę daliśmy… Podziękowaliśmy i oni pojechali – mówi babuszka Sofia.
Gdy jedziemy do kolejnej chaty, widzimy przed płotem stertę. Babcia Maria śmieje się, że drewna ma dużo, ale brak jej sił, by machać siekierą.

– Ja mam 70 lat, a baba [matka – przyp.red.] 96. Nie możemy same porąbać drewna. Przyjechali chłopcy z punktu kontrolnego, chleb chcieli nam przywieźć. Powiedziałam, że chleb mamy, ale zaproponowali, że trochę drewna porąbią. Nieraz leśników prosimy o pomoc, ale nasza chałupa jest daleko, mało kto tu przyjeżdża – tłumaczy babcia Maria.
Dostęp do sklepu jest dla staruszek również ograniczony – najbliższe dwa są w Czarnobylu. – Nieraz przyjeżdża sklep, ale bywa, że nie ma go pięć tygodni. Nie ma też punktu medycznego – mówi Maria Ilczenko.
W chacie Marii Suszenko widzę zapleśniałe bochenki chleba, leżą przykryte ścierką. – Sklep z Iwankowa przyjeżdża raz na miesiąc. A chleb "kwitnie", to co będę się nim truć? Przywiozą byle co raz w miesiącu. Pięć tygodni temu był ostatni raz… Takie życie. I mówią: A kto was zmuszał tu przyjeżdżać? – tłumaczy babuszka.
Maria Oleksandrowna Zaleska dodaje: – Raz w miesiącu sklep z chlebem przyjeżdża, ale tam daleko podjeżdża – pokazuje ręką – tam, gdzie byliście przy domu Marii Suszenko. Chodzę z taczką, bo bym nie doniosła zakupów taki kawał.
Taczka w tej opowieści nie jest po prostu taczką. To przedmiot stanowiący o "być albo nie być". – Bez tej taczki ciężko cokolwiek zrobić. Weź taki ogródek: gnój nią porozwoziłam, ziemniaki nią wożę i chwasty wszystko na taczce. Ale teraz bardzo ją oszczędzam, chodzę czasem z pudłem, bo jak ona zbędny raz po kamieniach pojedzie, to myślę, że coś jej odpadnie. Syn był, mówił, że jakaś część odpadła i nie da się jej naprawić. A bez taczki jak bez ręki, nie da się bez niej pracować – mówi Zaleska.
W praktyce: do zamieszkanych wsi doprowadzony jest prąd, częste są jednak braki w dostawie; mieszkańcy czerpią wodę ze studni – niektóre staruszki mają do niej kilka kilometrów; kanalizacji brak, za toalety służą niewielkie wychodki; drogi często są nieprzejezdne.
Babuszki radzą sobie same, pomaga im rodzina (jeżeli ją mają), turyści lub zorganizowane grupy, które dowożą potrzebne rzeczy. Wszystkie mają, chociażby najprostszy telefon komórkowy, który ułatwia komunikację ze światem zewnętrznym.

Czarnobylska samotność

Maria Suszenko wita nas zapłakana. Rozmawia z kimś przez telefon. Nie rozumiem, czy coś się stało. Później dowiaduję się, że uznawana jest za najsmutniejszą osobę w okolicy. Dużo płacze. We wsi mówią, że "wciąż marudzi i narzeka". W pytaniach babci brzmi jednak niezwykła tęsknota. Za bliskością. Chce znać szczegóły: czy mam rodziców, rodzeństwo. Patrzy na dłonie, czy mam obrączkę. Zwraca uwagę na buty. To one stają się pretekstem, żeby powiedziała, że jej "nieszczęsna emerytura to grosze".

Niewielki domek wygląda bardzo pogodnie, otaczają go rośliny. Widać, że ktoś o nie dba. Na progu siedzi kot. Próg pomalowany jest zieloną i purpurową farbą – zieleń w malarstwie ikonicznym symbolizuje nadzieję i odrodzenie; fiolet odnosi się do bogactwa i zdrowia, dóbr materialnych, ale też walki i męczeńskiej ofiary, przelanej krwi, z której nastąpi rozkwit obfitego życia. Na drzwiach prawosławny krzyż.
Popularnym kolorem jest również niebieski – kolor boski, zbliżający do nieba, symbolizujący nieskończoność i życie niebiańskie. Powszechny na Polesiu, a w zonie jeszcze bardziej symboliczny i sugestywny, gdy spośród zarośniętych, zapomnianych chat wyłania się ta jedna z błękitnymi okiennicami. Znak, że tu są, lub jeszcze chwilę temu byli, ludzie. Błękitne są również krzyże na cmentarzach.
Domu najsmutniejszej czarnobylskiej staruszki strzeże Muchtar – chyba jedyny, a na pewno jeden z niewielu psów we wsi. Zapewne nie zdaje sobie sprawy ze swojej wyjątkowości. Kilku jego psich kumpli błąka się po samym Czarnobylu lub przy punktach kontrolnych. Tam, gdzie są ludzie, którzy nieraz się zlitują i rzucą kawałek chleba.
Muchtar odziedziczył imię po jednym z najbardziej znanych radzieckich czworonogów – milicyjnym psie z filmu Siemiona Tumanowa z 1964 roku. Opowieść o bohaterskim owczarku przyciągnęła do kin 30 milionów widzów i tym sposobem za połową psów w ZSRR można było krzyknąć "Muchtar". Poza radzieckim imieniem psa spotkało również radzieckie traktowanie – jego wolność ogranicza łańcuch.
Babuszka ucisza psa, zdaje się jednak, że lubi, gdy ten do niej "gada". To właściwie jej jedyne towarzystwo – poza kotem, którego próbuje przytulić, a gdy ten się wyrwa, mówi: "spokojnie, nie panikuj, nikt cię stąd nie zabierze". Babcia nie ma nikogo. Nie ma rodziny. Po chwili precyzuje, że "jakaś rodzina niby jest, ale rozrzucona po świecie".

"Dzwoni do mnie nieraz Lena z Kijowa i pyta: jak się czujesz ciociu? Jak ja się czuję? Co mam mówić? Nie wiadomo, co powiedzieć, jak ktoś rzadko pyta. To fajnie, jak ktoś codziennie cię zapyta, jak jest z tobą. Można z kimś porozmawiać, a tak… Co mówić?" – patrzy w dal i zaciska usta.
Baba Maria dużo mówi o mamie. Płacze i nazywa się sierotą. W chwili katastrofy w Czarnobylu pracowała we wsi Stracholissia. Miała 42 lata. Gdy wszyscy uciekali z terenów skażonych, ona ruszyła w przeciwnym kierunku – do Kupowate. Do mamy.
– Mama była sama we wsi. Ja szłam. Poszłam, bo widzisz, moja córeczko, poszłam, bo nie wytrzymałam, a mama tutaj [w Kupowate] sama była. Szłam na nogach. W nocy. Przez las. A mama wiedziała, że idę. Wyglądała mnie. I wyglądała mnie, wyglądała biedna, tak wyglądała i płakała, płakała i płakała. A ja szłam do niej tędy, szłam tędy od strony szosy [pokazuje]. Jak mnie zobaczyła, zaczęła płakać i machać. 
I kontynuuje: – W 1987 roku była we wsi sama. A potem zaczęli przyjeżdżać inni. Przyjeżdżali i wyjeżdżali. Niektórzy pochorowali się z nerwów i poumierali. Nie chcieli tak umierać. Chcieli żyć na swojej ziemi. Ludzie mówili mi, że mam wrócić, że mama nie może być tu sama. Nie myślałam, że tak to się skończy. Ciężko tak wspominać, nie chcę… – płacze. Wspomina jednak. Jak szła drogą w zamkniętej już strefie i drogę zajechał jej samochód.
"Kobieto, wsiadaj do samochodu – mówią. – Ja nie przywykłam jeździć w samochodzie – odpowiadam. Powiedzieli, że mam wsiadać, że muszę, że nie mogę tu być. Ruszyłam, oni jechali za mną. I drugi mówi: Nie doprowadzaj jej do płaczu, ludzie poddenerwowani, wystraszeni, zostaw ją, niech ona idzie. Poszłam, a on jedzie za mną, pomału, pomału. A ja byłam tak zmęczona, odwróciłam się i mówię [babuszka wstaje i pokazuje na plecy]: Tu strzelaj. Co tam masz, czy rewolwer, czy co. Tutaj strzelaj. Ja z powrotem nie pójdę. Nie pójdę z powrotem. Pójdę do domu. Zawrócił i pojechał. A ja poszłam do domu".
Pytam babcię Marię, czy ktoś jej pomaga, czy otrzymuje zapewniane ustawą wsparcie. – Niczego nie ma, córeczko. Lekarzy nie ma, emerytura niska. Drewno przywieźli, ale nie daję rady sama pociąć. Do tego jest potrzebna piła elektryczna, a porąbać? Ja nie dam rady. Sklep nieraz przyjeżdża. Raz w miesiącu. Pięć tygodni go nie było. Nie ma niczego, ludzie umierają. Ludzie umierają. Umierają – powtarza.
Po chwili zamyślenia dodaje: – To takie życie, nie wiem, jak to można powiedzieć… Takie zaorane, złe życie. Złe, złe, złe życie. Gdzie będą moje słowa? Gdzie? W Polsce? Ojej, mój Boże, mój Boże… – uśmiecha się. I zaprasza na kieliszek samogonu.
Ten dom jest inny niż wszystkie. Ciemny i duszny. Kolorowe drzwi może obiecują niebo, wnętrze jednak od niego oddala. Pachnie stęchlizną i wilgocią. Podłoga jest nierówna, wyłożona kartonami i dywanikami. W przedsionku stoi lodówka, w drugim pomieszczeniu łóżko, jedna szafka, stół. Na stole zapleśniały chleb przykryty ścierką. W tle gra radyjko. Babcia Maria wyznacza każdemu miejsce, proponuje jedzenie. Mówi, że chata wymaga napraw. Trzeba ją pobielić.
Szybko zmienia temat. Pyta, u kogo byliśmy. Interesuje się, "co nam mówili" – wszystkie babuszki o to dopytują, są ciekawe, co słychać u innych. Coś za coś – my pytamy o jej sąsiada, Sergieja, uważanego za "lokalnego szaleńca", który nie chce z nikim rozmawiać i grozi, że podpali swoją chałupę. – Sergiej? Siedzi sam – rzuca szybko i pokazuje swoje zdjęcia z młodości i przepustkę na pobyt tymczasowy. Nagle dodaje: – Siedzi sam i płacze. Oj, jak on płacze. Może się napijcie?.

Japończycy nie chcą jeść

Maria Ilczenko już na nas czeka. W chacie jest bardzo ciepło, stół zastawiony jest jedzeniem – ziemniakami, klopsami, ogórkami kiszonymi, blinami. Potrawom obowiązkowo towarzyszą kieliszki. Nam polewa bimber, a sobie Balsam Czarny Ryski –  tradycyjny 45-procentowy likier ziołowy, który regularnie dostaje w prezencie od rodziny mieszkającej na Łotwie.
Zachwyca mnie nagrzany piec, babuszka potwierdza, że zimą na nim śpi i od razu rozpoczyna batalię o to, żebyśmy zjedli jak najwięcej. Najlepiej wszystko.
O samosiołach długo nie mówił nikt. Teraz wizyta w opuszczonej wsi i chacie tego, kto powrócił na skażoną ziemię, jest obowiązkowym punktem wycieczek w ofercie większości organizatorów. Babuszkę Marię po nas odwiedzić miała grupa niemal trzydziestu turystów. W serwisie YouTube można trafić na relacje z takich spotkań. Międzynarodowe towarzystwo wchodzi na kilka minut do chaty, robi zdjęcia. Nieraz mają okazję i czas, żeby zaznać lokalnej gościnności.
– Koreańczycy nie chcą jeść. Japończycy też nie. W ogóle ludzie z Azji raczej są niechętni. Chyba boją się promieniowania. Zawsze mają swoją wodę w butelce. Ale Polacy jedzą – śmieje się Maria Ilczenko już po tym, gdy zjedliśmy i wypiliśmy wszystko, co dla nas przygotowała. Babcia dodaje, że zdarza się, że turyści przywożą prezenty, jedzenie, nieraz zostawiają pieniądze.
– Dziękuję im wszystkim, że pomagają. Najgorzej jest zimą. Wtedy nikt nie przyjeżdża, bo nie ma dobrej drogi. W czasie lockdownu też nie mogli nas odwiedzać – mówi kobieta. W jej domu jednak często są goście – mieszka właściwie na początku wsi, łatwo do niej dojechać. Tym bardziej dużym autobusem. Inne osoby nie mają tyle szczęścia.
70-letnia Maria i jej 96-letnia mama żyją w chacie na skraju wsi. Obok lasu. Gdy pytam, czy często mają gości, mówią, że mało kto do nich zagląda. – Nie ma pomocy z administracji, a turyści nie przyjeżdżają do nas, bo jest za daleko. Do nas trzeba po piasku. A nogi mam chore, więc już nie wychodzę z domu i tak siedzę sama. Dziękuję, że przyjechaliście, daj rękę, córeczko – mówi staruszka, która nie opuszcza nawet swojego małego pokoiku.
W żartach nazywa go swoim biurem, jednak gdy tylko wchodzimy, niezdarnie przesuwa stołeczek, by usiąść w progu, widzieć nas i słyszeć. Gdy podaję jej dłoń, zaczyna ją całować i przykładać do miękkich i ciepłych policzków. – Jaka piękna, jaka młoda – powtarza. Zaczynają szklić jej się oczy. Przytula mnie, całuje po twarzy i dziękuje. Że przyjechaliśmy, że jesteśmy.
Córka zaczyna strofować matkę, ale widać, że również cieszy się, że jednak dotarliśmy – mieliśmy nie przyjeżdżać, bo pani Maria przygotowywała się na wizytę rodziny z okazji swoich siedemdziesiątych urodzin. Nie chcieliśmy jej przeszkadzać, ale chęć wręczenia prezentu była silniejsza. Planowaliśmy wejść na chwilę. Dać prezent, jedzenie i karmę dla kotów, bo panie uwielbiają koty, ale…
Na stole czekał już na nas posiłek – mięso zawijane w kapustę, ogórki, dżem truskawkowy, malutkie bliny, smażone jajka – babuszki przekazują sobie informacje, że ktoś przyjechał do wsi, szczególnie jeżeli jest to Krystian – nasz przewodnik, który do strefy i samosiołów jeździ od lat. To on organizuje dla nich pomoc, przywozi zakupy i wykonuje drobne prace remontowe. Dla niektórych jest jak wnuk. Czekają na niego. I witają wyraźnie wzruszone. Że wraca.
Zostajemy u babuszek na kilka godzin. Spotkanie urodzinowe zostało odwołane – plany świętowania pokrzyżował koronawirus. Solenizantka wzdycha, że "Ukraińcy nie chcą się szczepić", że "ludzie umierają". W październiku jedynie 18 proc. społeczeństwa zdecydowało się na przyjęcie szczepionki, a wskaźniki zakażeń rosły ekspresowo, przekraczając 20 tys. pozytywnych wyników dziennie. Dwa dni po naszym powrocie do Polski ogłoszono, że do strefy wjechać mogą jedynie osoby zaszczepione.
A was szczepią? – pytam. – Kto do nas przyjedzie, żeby nas zaszczepić? My też stąd nie wyjeżdżamy. Już nas spisali na straty. A wybory? W pierwszych latach przyjeżdżali, dawali biuletyny, ulotki i mogliśmy głosować tutaj. Teraz już nie uczestniczymy w wyborach, ale też powoli nie ma komu głosować, jesteśmy starzy, ludzie umierają – mówi Maria Zaleska.

Wszystko tu jest, ale...

Nie nudzi się pani? – A gdzie tam! – pobudza się Sofia. – Codziennie szukam sobie pracy. A to na grzyby pójdę, do lasu, pielę, przetwory robię, jabłka susze, w piecu napalę, liście grabię, jak spadnie śnieg, to odśnieżam ścieżkę. Książki, magazyny i gazety czytam – wymienia.
Wszystkie kobiety chętnie rozmawiają o pięknie rejonu, w którym żyją. Z nostalgią opisują bogactwa przyrody, z których korzystali mieszkańcy – grzybów, owoców leśnych, ryb.

– Byłam w domu w czasie katastrofy. Dzieci chodziły do szkoły. Było tu wszystko. Dużo grzybów i ryb. Potem takie życie nastało nieszczęsne, a taka bogata ziemia była – mówi Maria Czała. Z tymi rybami to ciekawa rzecz. Baba Maria dodaje, że już po awarii w pobliskiej rzece było ich tak dużo, że łapano je w dłonie. Ryba na rybie. – Dużo ryb, dużo bydła i dużo ludzi. Tak było. A zostały dwie baby.
– Moja mama mieszkała w innej wsi. Tam już nie ma nikogo. Przyjechało 200 osób. A potem albo umarli, albo wyjechali. Mówili, że wrócą, ale nie wrócili. Ale przyjeżdżali z administracji. Każdego dnia. Robili analizy i badania. Mówili, że u nas jest czysto, ale jak nas wywozili to niektórzy byli niebiescy, tacy czarno-niebiescy. Jedni umarli, inni wyzdrowieli i żyją, jak my… Byłam tu sama, sąsiedzi pomarli. Masza przyjeżdżała z Kijowa. Mam tu wszystko. Wodę i drewno. Wszystko mam. Ale sama siedzę. Od 35 lat. Tu się żyje spokojnie i wszystko jest. I wszystko jest czyste. Grzyby też. Nigdzie nie jest tak pięknie. I tak żyjemy – mówi 96-latka.
Jej córka dodaje: – Piękna przyroda, dużo ryb, czysto, a i tak zabronili ludziom tutaj mieszkać, domy odnowić i żyć. Nikt nie słuchał. Wszystko zniszczone. I tylko ból duszy ludzkiej został.
Faktycznie – promieniowanie na terenie wsi Kupowate jest znikome. Babcia Sofia pokazuje kartkę z opisanymi normami. Warzywa i owoce wyhodowane na przydomowych działkach są kontrolowane i sprawdzane. Czysto. – Radiacja minęła? Nie ma jej tutaj. W sumie to Bóg wie – komentuje 70-letnia Maria. I się śmieje.
Właśnie. Śmiech. Paradoksalnie jest go tutaj dużo. Wszystkie staruszki chcą żartować, śmieją się. Są szczęśliwe i nieszczęśliwe jednocześnie. Szczęśliwe, bo są na swojej ziemi, w swoim domu, nieszczęśliwe, bo nie mają z kim dzielić radości. Nieraz się odwiedzają, rozmawiają przez telefon, ale są to kontakty rzadkie i ograniczone. Nieraz przyjeżdża rodzina. Nieraz z wizytą wpadną turyści. Ale "nieraz" to nieraz za mało.
Odnoszę wrażenie, że gdy pytam o wydarzenia z 1986 roku, zaczynają się dystansować. Mówią, ale zmieniają temat. Mówią oszczędnie. Mówią i płaczą. Szybko wycierają łzy. I proponują jedzenie, kieliszek samogonu. Chcą dawać prezenty – zaprawy, warzywa, bimber. Pytają – o zdrowie, o życie prywatne. Bardzo zainteresowane są życiem miłosnym – czy mamy rodzeństwo, męża, żonę, dzieci? Ci, co odpowiadają twierdząco, otrzymują gratulacje i życzenia pomyślności. Ci, co mówią, że jeszcze nie, dowiadują się, że "każdy odnajduje miłość w swoim czasie".
Rodzina jest dla nich bardzo ważna. Pokazują zdjęcia. To syn, a to wnuczki. To siostra. I brat. Ja z mamą. Córka. Synowa. A ten, o, był na reaktorze 14 razy. – Tak, mówili, że można tam wejść raz, a on był 14 razy. Już nie żyje – mówi Maria Zaleska i wskazuje na zdjęciu mężczyznę w sile wieku. Leci jej łza. Te zdjęcia łączą babuszki z przeszłością. Z czasem "przed katastrofą".
Stoją w ramkach lub bez ramek. Portrety wiszą na ścianach. Są wszędzie. W każdej chacie. I jest ich dużo, bo nie ma jednej katastrofy w Czarnobylu. W sąsiedztwie ikon, obrazków świętych, sztucznych kwiatków. Niedługo to one będą ostatnim świadectwem, że tu byli ludzie. – Nie ma już niczego, córeczko, wszystko się rozpadło, oj, oj i ludzie umierają. Oj, umierają… Nie chcę wspominać – mówi Maria Suszenko. I skrywa twarz w dłoniach.

Alicja Cembrowska<br>
Maciej Stanik

<br>





Autorzy artykułu: