– Wszystko sama robię. Nikt mnie nie
odwiedza. Przyjedziesz do mnie jeszcze, córeczko? Ale naprawdę przyjedziesz? –
płacze Maria, drobnej budowy staruszka, chora na najgorszą z czarnobylskich
chorób – samotność.
Poniższy
materiał został zrealizowany w ramach BRID – nowego projektu Grupy
naTemat. Temat artykułu został najpierw wybrany w głosowaniu na stronie
głównej naTemat.pl, a następnie czytelnicy wsparli nas finansowo w jego
realizacji. Kolejne głosowania oraz projekty do wsparcia zawsze
znajdziesz na brid.natemat.pl. Dziękujemy, że z nami jesteście!
– Już jest po katastrofie.
Teraz widzimy, że nie ma odwrotu… Czarnobyl to ból naszej duszy. Niepotrzebnie likwidowano Czarnobyl, trzeba było o niego zadbać ku pamięci przodków. Prypeć
była piękna. Piękne miasto, piękny rejon. Wszystko tam było. Praca, a ile
sklepów! – wspomina Sofia, uznawana za nieoficjalną przedstawicielkę
samosiołów – czyli osób, które po awarii w czarnobylskiej elektrowni wróciły na skażony teren i mieszkają tam do dziś. Obecnie jest to mniej niż 100 osób.:
OBEJRZYJ TAKŻE WIDEOREPORTAŻ:
To Sofia pisze pisma do administracji i znajduje w sobie resztki sił,
by, chociaż o milimetr, centymetr podnieść poziom życia tych, o których
zapomniał nawet diabeł.
Wita nas radośnie,
energicznie krząta się po kuchni, chociaż chwilę wcześniej mówiła, że zaczyna
chorować. Niedawno wróciła ze szpitala, ale szybko decyduje, że nie jest to
najważniejszy dla gości temat. Rozsadza nas przy stole, a sama przygotowuje
naleśniki. Wygląda na osobę, której lepiej się nie sprzeciwiać. Tym bardziej w kwestii
jedzenia.
Jej córka mieszka w Kijowie, wnuczka na Krymie. Nie przyjeżdża często do babci. Rozmawiają przez telefon lub kamerkę. Na wspomnienie rodziny babuszka wyciąga smartfona. Pokazuje zdjęcia i filmy, entuzjastycznie opowiada o turystach, którzy ją niedawno odwiedzili.
Zadziorność wraca, gdy
pytam, czy może liczyć na pomoc ukraińskiego rządu. – Ludzie nie proszą o
pomoc. My już nic nie chcemy od państwa. Chwała Bogu za dzieci. To one mi
pomagają. Z administracji nikt nie przyjeżdża. Mają na nas budżet? Pewnie tak,
ale my go nie widzieliśmy. Przywożą nam gaz i emerytury. Gdyby chociaż dali
autobus do cerkwi… Kiedyś był… Był też autobus, żeby pojechać na bazar do
Iwankowa – mówi i się zamyśla. Dodaje: – Ale teraz to już nawet nie ma komu
jechać na ten bazar… My wszyscy jesteśmy sierotami. Nie ma już niczego.
Strefa Wykluczenia wokół Czarnobylskiej
Elektrowni Jądrowej to właściwie dwie strefy – jedna, mniejsza, 10-kilometrowa
to teren wokół miasta Prypeć i elektrowni; w drugiej, 30-kilometrowej położony
jest Czarnobyl i kilkanaście mniejszych wsi (m.in. Opacziczi, Kupowate, Teremci). Łącznie 2 600 km² – to tak jakby zamknąć cały powiat wrocławski, krakowski i miasto Gdańsk.
Dojeżdżamy do KPP Ditiatki.
Strażnicy sprawdzają nasze dokumenty i przepustki. Musimy pokazać drona i
wpisać jego model. Gdy będziemy wyjeżdżać, zapis z nagrań zostanie sprawdzony
przez policję. W strefie nagrywać z powietrza można jedynie w określonych
miejscach – nie za blisko elektrowni.
Za szlabanem droga jest
zadziwiająco gładka. To miła odmiana po kilkugodzinnej jeździe polegającej na
omijaniu dziur, wybojów i kolein. Na tym odcinku zadbano o to, by odwiedzająca
strefę w towarzystwie kamer władza mogła powtarzać, że wszystko jest pod
kontrolą. Niebawem przekonamy się, że jedynie drogi do Czarnobyla i Prypeci
okazały się godne odnowienia. Wszystkie poboczne nitki zostały oddane pod
władanie Matki Natury. Te poboczne nitki prowadzą tam, gdzie władza się nie
zapuszcza.
Tylko pożar
26
kwietnia 1986 roku. Sobotni poranek na awarii w Czarnobylu. Rozdzwaniają się
telefony dyrektorów, polityków, strażaków. Spokojnie, nic się nie dzieje. To
tylko pożar. Po kilku godzinach do niektórych dociera, że to nie tylko pożar. Ale ludność cywilna, a tym bardziej media międzynarodowe, nie mogą się
dowiedzieć. Wszak panika gorsza jest niż jakieś tam promieniowanie. Tak myśli
sowiecka władza. Wchłaniają więc nieświadomi mieszkańcy okolicznych miast i
wsi kolejne dawki radioaktywnych nuklidów.
Dzieci
bawią się w piaskownicy, zrywają jabłka, które już zdążył musnąć
napromieniowany pył. Kobiety doją krowy, pracują w polu. Wróg skrada się po
cichu. Niewidoczny i niewyczuwalny. Wiele osób do końca będzie powtarzać: "Ja
tu zostaję, nic złego się nie dzieje, czuję się dobrze".
27
kwietnia do Prypeci wjeżdża kolumna autobusów. 44,5 tys. mieszkańców dostaje
instrukcję, by wziąć tylko potrzebne rzeczy: dokumenty i jedzenie. Mają dwie
godziny. Słyszą obietnicę: wrócicie tu.
1
maja 1986 roku ulicami Kijowa przechodzi parada. Władze milczą. Gdy nie milczą, powtarzają, że nie ma
zagrożenia. A ludzie myślą: "Skoro w telewizji nie ostrzegają, to jest dobrze, przecież jakby coś nam groziło, to by powiedzieli". Nie mówią.
Wiedzą, że wybuchłaby panika, gdyby świętujący dowiedzieli się, że ponad
130 kilometrów od elektrowni normy zostały przekroczone trzydziestokrotnie, a
ich odsłonięte ramiona i policzki przyjmują nie tylko przyjemne promyki
majowego słońca, ale i dawki rentgenów, których nie przyjęliby normalnie w
ciągu całego życia. Znajoma z okolicy Żytomierza mówi: – Moja mama wysłała tam
brata. Uważa, że dlatego jest niepełnosprawny.
Po
kilku dniach od wybuchu już wiadomo, że nie tylko mieszkańcy Czarnobyla i Prypeci
powinni opuścić swoje domy. Idą: żołnierze, za nimi dozymetryści, dalej
personel medyczny. Oceniają szkody. Zrywają asfalt, myją budynki, płatami
ściągają ziemię.
Plan jest taki: sprzątamy i jak najszybciej zasiedlamy
opuszczone miejsca. Następnego dnia plan legł w gruzach. Poziom promieniowania?
Wyższy niż wczoraj. Wiatr zawiał i naniósł kolejne porcje pyłów. I tak
maszerują żołnierze, dozymetryści i personel medyczny przez wsie i łapią się za
głowę. To cud, że w niektórych miejscach nadal żyją ludzie.
Mieszkańcy wiosek jednak nie
wierzą, że coś im grozi. Nie zamierzają iść posłusznie do samochodów
wojskowych. Raczej zamykają się w chatach, nie chcą wyjeżdżać. Promieniowanie?
Jakie promieniowanie? Ważne jest to, że krowa daje mleko i trzeba przygotować
się do żniw.
– Nasze
kury miały czarne grzebienie, a nie czerwone, od promieniowania. Twaróg też się
nie udawał. Przez miesiąc żyli my bez twarogu, bez żadnego sera. Mleko nie
kwaśniało, zmieniało się w proszek, taki biały. Od promieniowania... –
wspominała jedna z mieszkanek w rozmowie z białoruską reporterką Switłaną
Aleksijewicz.
Sofia: – Nikt nic nie wiedział. Potem okazało się, że była eksplozja. Nikt nie wiedział, co się dokładnie stało. Nie informowano o niczym w radiu, ani przez telefon. Wszystko zostało odłączone. Nikt nic nie wiedział. Mówili: wysiedlamy was na trzy dni. Co można wziąć?
Wzięliśmy tylko dokumenty. Ludzie przyjmowali nas do swoich domów, dzieci
wysłano na Krym. Na wakacje.
W opowieściach wszystkich babuszek powtarzają się
trzy dni. Jedna mówi: – 4 maja przyszli. Dopiero 4 maja kazali nam się
wyprowadzić, ale obiecywali, że będziemy mogli wrócić, więc nie mamy brać dużo
rzeczy.
Maria
Ilczenko: – Mówili, że w Prypeci był pożar, ale nie mówili, że będziemy musieli wyjechać. Do 4
maja chodziliśmy do pracy. Powtarzali, że to tylko pożar. Potem zapowiedzieli,
że na trzy dni wywiozą wszystkich mieszkańców.
Na
to wspomnienie 96-latka chwali swój dom: "Kiedyś to takie chaty stawiali, o,
teraz to już takich nie ma. Młodzi już się nie uczą takich rzeczy". Jej córka z
dumą mówi, że tata sam, własnymi rękami zbudował ten dom, ze smutkiem dodaje
jednak, że "wszystko się wali". – Ale kto to naprawi? Nie ma już nikogo. Młodzi
tu nie przyjeżdżają, nikt się nie buduje… Ale co zrobić…
Władzy
sowieckiej zależy jednak, żeby ludzie wrócili do kołchozów, do pługa, do
krowy. Każdy oszukuje każdego, że zaraz wszystko wróci do normy, że produkcja
wystrzeli, że wyścig jeszcze nie jest przegrany.
Produkty
z zakażonej strefy trafiają do konsumentów z całego kraju. Równie niezłomni są
złodzieje i szabrownicy. Zapuszczają się do pustych domów i kradną, co się da.
Meble, dywany, sprzęty codziennego użytku. Rozkręcają samochody. Biorą
motocykle. Nowym klientom nie chwalą się, że w pakiecie sprzedają dawkę
promieniowania.
Wracamy do domu
Ludzie wracają po kilku miesiącach –
pierwsi pojawiają się jesienią 1986 roku, ale najczęściej tylko na chwilę, by
dojrzeć swojego majątku. Zachęca ich wydana
wcześniej decyzja Kijowskiego Obwodowego Komitetu Wykonawczego i Komisji
Rządowej, w której mowa była o ewakuacji obwodu czarnobylskiego (poza miastem
Prypeć) na trzy miesiące.
Po chwili dodaje: – Nie chcieli dać, więc nielegalnie pojechaliśmy, ale pojechaliśmy. Wróciliśmy i tu nic nie było. Ani światła, ani pracy, ani punktu medycznego. Zaczęliśmy pisać pisma, jeździć do Kijowa. W końcu dopisali nas do rejestru mieszkańców, zaczęliśmy dostawać emerytury, a Czarnobyl dawał pracę. Po awarii grupa ludzi była tam potrzebna.
Pracę
dawała też eksperymentalna ferma (na wzór PGR-ów) otwarta w 1989 roku, w której hodowano świnie i krowy. Pracowały tam dwie zmiany ludzi.
Wiosną 1987 roku zaczyna się
zjawisko nazywane w źródłach "masowym powrotem". Z obwodu
czarnobylskiego wysiedlono około 120 tys. osób (łącznie z
terenów Białorusi, Ukrainy i Rosji około 350 tys.). Wróciło około 1200. Może 1500. Ponownie:
nie wiadomo, ilu dokładnie. Wiadomo natomiast, dlaczego wrócili.
Powtarzają: to jest nasz dom, tutaj
się urodziliśmy i tutaj umrzemy. Domy w Czarnobylu i w trzynastu wioskach w
strefie przypominają sobie, co to życie. Nie wszędzie jednak da się wrócić – są
miejsca, które zniknęły bezpowrotnie. W ramach porządkowania strefy niektóre
wsie zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Dosłownie – chaty trafiły do
wykopanych mogilników i dzisiaj można jedynie obserwować nierówne wybrzuszenia
zarośnięte trawami, świadczące o tym, że tam kiedyś było centrum czyjegoś
życia.
W 1992 roku w strefie było 1000
samosiołów i liczba ta stopniowo malała: do 750 osób w 1998 roku, 487 w 2001
roku, 314 w 2007 roku – wtedy odbył się ostatni
oficjalny spis ludności na terenie zamkniętym. W 2017 roku, według
nieoficjalnych źródeł, w strefie żyło 135 samosiołów. A obecnie na pewno jest to mniej
niż sto osób.
Gdy pytam, ilu samosiołów zostało we wsi Kupowate, Maria Ilczenko
zaczyna liczyć na palcach, wymienia nazwiska. Myśli. Odpowiada: "10, może 11 osób". W innych
wsiach również została garstka, w większości nie ma nikogo. Oficjalnych danych: brak. Jedni umierają na swojej ziemi, niektórzy trafiają do szpitali i tam odchodzą, kolejnych zabiera rodzina.
Marii
Ilczenko pomaga syn. – Powiedział: Mamo, karmiłaś mnie,
gdy byłem mały, to teraz ja nakarmię ciebie. I tak żyjemy do tej pory – mówi
kobieta. Iwan, mąż Marii, zmarł w 2017 roku. W swoim łóżku.
Kobieta nie miała pieniędzy na ceremonię i przewiezienie ciała do cerkwi. Z
pomocą sąsiadki i leśników zaniosła zwłoki na cmentarz, który znajduje się w sąsiedztwie
domu.
Idziemy odwiedzić grób
Iwana. Paradoksalnie to kolejne miejsce, w którym można zrozumieć, co oznacza
miłość do swojej ziemi. Cmentarz nie jest całkowicie zapomniany. Są na nim
świeże groby. I to nie tylko samosiołów. Ci, którzy wyjechali i ułożyli sobie
życie w nowym miejscu i tak decydują się wrócić tu, tym razem "do" swojej ziemi.
I spędzić w niej wieczność, rezygnując z regularnych wizyt rodziny i świeżych
wieńców.
Cicho, ciszej
Cisza. Taka dziwna.
Cisza, która jest niepokojąca dla przyzwyczajonych do miejskiego szumu uszu. Towarzyszą jej puste,
drewniane chałupiny coraz ciaśniej otulane przez najwyraźniej spragnione
czułości bluszcze i pnącza. Może brak im ludzkiej ręki? Nożyc, które skróciłby
końcówki, zrobiły miejsce na malutkie pączki? A może wcale nie tęsknią?
Koniec października to
ulubiona pora turystów na odwiedzanie Czarnobyla i Prypeci. Opuszczone
miasteczka okryte złoto-rdzawą kołdrą wyglądają tajemniczo i symbolicznie –
wszak raczej z końcem życia niż z początkiem kojarzy się to miejsce na świecie.
Na ulicach nie słychać
dziecięcego śmiechu, czarnobylscy chłopcy nie kopią piłki, dziewczynki już nie bawią się lalkami. Nie ma ich – strefę będą mogli odwiedzić, dopiero gdy
skończą 18 lat. Jedna z babuszek opowiada jednak, jak raz odwiedzająca ją znajoma "przemyciła" dziecko w bagażniku.
Pofalowanymi chodnikami snuje się jednak kto inny – psy.
Podobnie jak bluszcze żądne dotyku. I smakołyków. Te co bardziej zrezygnowane
drzemią w piachu i kurzu, pod drzewami, zwinięte w kulki, jakby chciały
przypomnieć sobie na chwilę błogi czas w brzuchu mamy.
Strefa to
miejsce niemiłości i nieczułości. Nie ma ich kto dawać. Za chwilę nie będzie
też dawać ich komu. I ta cisza. Trudno na nią nie zwracać uwagi, trudno o niej
nie pisać. Ciszę stopniowo jednak przysłania coś innego...
Mutanty z Czarnobyla. Dziwna
istota z zony. Czarnobylski łoś z dwiema
głowami. Kliknij, żeby zobaczyć zdjęcia – trąbią współczesne nagłówki, powtarzając legendy, które narodziły się 35 lat temu.
– Rozchodzą się słuchy, że latają trójgłowe ptaki, kury
zadziobują lisy, pojawiły się łyse jeże… – mówił operator filmowy Siergiej
Gurin reporterce Switłanie Aleksijewicz. Jeden z pierwszych fotografów, który
był w strefie już kilka godzin po wybuchu, Igor Kostin,
uwiecznił kilka przypadków wadliwych genetycznie zwierząt.
Z kilku przypadków
narodziły się opowieści, które do dziś rozpalają wyobraźnię. Przyrodnicy
badający faunę i florę w strefie negują jednak szokujące doniesienia i mówią
jednoznacznie: przyroda radzi sobie świetnie, nie ma tu żadnych mutantów.
Wyjeżdżamy z
Czarnobyla. Kierujemy się do wsi Kupowate – jej i kilku innych osad w Strefie Wykluczenia nie ma na mapach. Zostały wymazane. Jakby świat miał o nich
zapomnieć. Ludzie jednak wrócili. Im mapy nie były potrzebne. Szli. Lasami,
nocą, by dostać się do chaty, którą stawiał ojciec lub dziadek. By nakryć
się swoją kołdrą. Być może przytulić kota, który jeszcze nie zdziczał i cudem
uniknął kuli tych, których zadaniem było wybicie wszelkiej zwierzyny.
Ci, co mieli szczęście, zastali swój dom w stanie nadającym się do użytku – był w nim
nienaruszony piec. W czasie oczyszczania skażonego terenu likwidatorzy jeździli
po wsiach i rozbijali właśnie piece, by ludzie tam nie wracali, by nie mieli
wyboru. Ale w niektóre miejsca nie dotarli. A może celowo je oszczędzili, żeby
na tej ziemi bez życia zostawić jednak iskrę nadziei?
Do
Kupowate z Czarnobyla jedzie się około 50 minut. Nie z powodu odległości, bo to około 30 km, a stanu
dróg. Niektóre odcinki to wyzwanie, nawet dla doświadczonego kierowcy. Trasę
otacza las, co kilku minut mijamy wielkie tiry załadowane drewnem – ukraińskie media już kilka lat temu informowały, że "w strefie kwitnie biznes", wycinany jest las, a ryby, mięso wołowe i grzyby miały trafiać do kijowskich sklepów i na bazary.
Przed nami
zaczynają majaczyć pierwsze chaty skryte w roślinnym uścisku. Przy drodze
przetrwała tabliczka z nazwą wsi. Wysiadamy
z samochodu i wkraczamy w królestwo przyrody. Ta pracuje nieprzerwanie. Od 35
lat bez ludzkiego szefa. I udowadnia, że radzi sobie świetnie. Jest późna
jesień. Kołdra z liści otula przestrzeń wokół opuszczonych domów. Nie miał kto
ich zamieść i wydeptać. Wiatr porusza najwytrwalszymi rudo-złotymi
listkami, które jeszcze nie zdążyły spaść z drzew.
Po
prawej brama cmentarza. Gdzieś w oddali majaczą krzyże. Po lewej
niewielkich rozmiarów pole, na którym babuszki sadzą warzywa. To pierwszy znak,
że ktoś tu mieszka. W oddali słychać psa. Wyczuł, że zbliżają się obcy. Gdy
docieramy na miejsce, babci Marii nie ma w domu. Poszła po wodę do studni albo do
sąsiadki. Strażnik jej domu daje się przekupić paczką suchej karmy. Zostawiamy
ją na znak, że byliśmy i wrócimy.
A na pewno ktoś, kto uwielbia drób. Inna
mieszkanka Kupowate żartuje, że wszystkie jej kury zostały porwane przez
tajemniczego osobnika. Podejrzewa kunę. Nie ma jej jednak tego za złe.
–
Kura jest w sklepie, więc nie muszę mieć swojej. I tak szkoda mi było je
zabijać. Mieliśmy kury, ale nikt nie umiał zabić. Same zdychały. Każdego dnia
patrzysz na to zwierzę, w oczy mu patrzysz, jak je potem zabić? Nie, nie chcę.
Nie chcę już przeżywać. Ani kury, ani kota, ani psa nie chcę już przeżyć. Nie
mogę – mówi 70-letnia Maria.
Dodaje,
że miała psa, ale przyjechali strażnicy i zabrali. – I tak zostaliśmy bez
psów – podsumowuje smutno. Kobieta i jej mama kochają natomiast koty. Po
śmierci jednego z samosiołów, Wasyla Semenowicza Rozumenki, dokarmiają
zwierzaki, które pozostały w domu i nie zamierzają się przeprowadzać. Maria
Zaleska odwiedza je i donosi karmę – właśnie w tych okolicznościach ją poznajemy.
Tutejszy
Po co wracać w
takie miejsce? Naprawdę drewniana chata jest tak ważna, żeby pomimo
zagrożenia przy niej trwać? Łamiąc przy tym zakazy? Współczesnemu człowiekowi,
który kupuje nowe, gdy znudzi mu się stare, jednym kliknięciem ma dostęp do
wszystkiego, a w ciągu życia przeprowadzał się już osiem razy, zachowanie
samosiołów może wydać się nieracjonalne. Dostali nowe domy, dlaczego wrócili do
starych i zniszczonych?
Polesie to wielka równina rozciągająca się od dorzeczy Bugu aż po Prypeć – od wschodnich krańców Polski, przez Białoruś i Ukrainę, aż do Rosji.
Ludzie zamieszkując te terany są
spadkobiercami specyficznego
ładunku mentalnego. Traumę i tragedię mają zapisane w DNA.
Pamiętają. Wojny światowe, głód, czystki polityczne. "Może sobie być
zatruta, napromieniowana, ale to moja ojczyzna. Nigdzie indziej nie jesteśmy
potrzebni" – powtarzają.
Dzicy, prymitywni,
pierwotni. Bez kultury i zasad. Uparci, nieufni, niechętni do współpracy,
agresywni. Ni to Ukraińcy, ni Białorusini. Ani Polacy, ani Rosjanie. XX-wieczne
zapisy o mieszkańcach Polesia są bezwzględne, egzotyzujące, dziś dodalibyśmy –
dyskryminujące i rasistowskie. Ba, Poleszucy bywali nazywani "istotami". Nie "ludźmi".
"Tuż za linją środkowego Bugu [...] poczyna się kraina [...]
wyglądem swym i prymitywem życia jej mieszkańców żywo przypominająca egzotyczne
zakątki świata. [...] Poleszuk [...] jest unikatem na naszych ziemiach i
egzotykiem. Żyje on w warunkach najbardziej pierwotnych" – pisał dziennikarz
Wacław Pawlak w 1937 roku, nazywając bohaterów swojego artykułu "narodem
bagiennym".
W
istocie wśród Poleszuków Zachodnich wyróżnia się trzy grupy: ludzi lasu, ludzi
bagiennych i polewików, którzy mieszkają z dala i od lasów, i od bagien. Co
ciekawe polewik (lub polewoj) to również słowiański demon polny, żyjący w
zbożu. Uważano, że przyjmuje postać niskiego mężczyzny o ziemistej cerze.
XIX
i XX-wieczni obserwatorzy Polesia wskazywali, że główną wyjątkowością tej
kultury było zachowanie jej archaicznych cech i tradycji sięgających czasów
dawnych Słowian. Stanowiło to również kłopot – jak zasymilować ludzi, którzy są przywiązani do swojej tradycji, "żyją po swojemu", "nie mają kultury" i "nie są cywilizowani"? Przed tym
zadaniem stanęły między innymi władze II Rzeczypospolitej, do której włączone zostało
Polesie.
"Tutejszy"
– taki język podczas spisu powszechnego w 1931 roku w województwie poleskim zadeklarowało ponad 700 tys.
osób, czyli 62 proc. mieszkańców. Powszechnie utrwaliło się natomiast
przekonanie, że taka odpowiedź oznaczała brak identyfikacji i tożsamości
narodowej. Mówiono, że "oni sami nie wiedzą, kim są" i "choć każda z tych nacyj
wpisuje ich na swoje konto", to nie są ani Ukraińcami, ani Polakami, ani
Białorusinami.
Przeprowadzone
później badania genetyczne wykazały, że Poleszukom najbliżej jest do Ukraińców,
chociaż oni z uporem, długo nie nazywali się ani Poleszukami, ani Ukraińcami.
W
kontekście wydarzeń z 1986 roku określenie "Poleszucy" nie bez powodu pojawia
się we wschodnich źródłach. W latach 80. ludność z rozsianych wokół
Czarnobyla i Prypeci wsi może nie była aż tak egzotyzowana, jak w latach 30.,
nadal jednak określano ją jako "prostą" i nie rozumiano jej potrzeb.
Dla Poleszuków ojczyzna to nie tylko historia, tradycja czy polityka. To miejsce człowieka w kosmosie. Mieszkańcy żyli blisko natury,
łowili ryby, zbierali grzyby. Mieli drewniane, a nie murowane chaty. Owszem, w
ich sąsiedztwie wyrosła elektrownia, wstrzyknięto im solidną dawkę propagandy,
mentalnie jednak nie odcięli się od swoich korzeni.
Najsilniejszy
brak tego odcięcia niektórzy diagnozują na podstawie masowych powrotów na
skażone tereny. "Poleszucy tęsknią za ojczyzną", "Dla nich (polityków – przyp. red.) Polesie to nic, dla
Poleszuków to ból" – mówią mieszkańcy tych terenów w reportażu portalu lb.ua z 2021 roku.
Wywiezieni
ludzie nie potrafią odnaleźć się w zastępczych, wybudowanych dla nich domach –
często za ciasnych, kiepskiej jakości, stawianych naprędce. A także –
murowanych, a oni przyzwyczajeni są do drewnianych chat. Nie uwzględniono
osobliwych potrzeb wysiedlonych mieszkańców. Nie mogli żyć w zgodzie ze sobą – czyli blisko natury, w sąsiedztwie lasu, by zbierać
owoce i grzyby, blisko rzeki, by łowić ryby i z dostępem do terenów, które umożliwiłyby
im prowadzenie tradycyjnego rolnictwa.
Co
gorsze – nie byli również mile widziani przez nowych sąsiadów. Spotykali się z
wrogością. Słyszeli oskarżenia o zabieranie pracy. Emocje wzbudzała również kwestia otrzymania mieszkań,
gdy inni nigdy tego nie doczekają. Wiele osób
wspomina wykluczenie i odrzucenie. W końcu byli "ludźmi czarnobylskimi".
Skażonymi. Niebezpiecznymi. Lepiej trzymać się z daleka.
Po latach słychać głosy, że wysiedlenie było dla
tych ludzi gorsze niż promieniowanie. Takie sugestie pojawiają się w raportach
ONZ, w rozmowie z "Polityką" mówił o
tym również prof. Zbigniew Jaworowski, wybitny specjalista w dziedzinie
skażeń promieniotwórczych: "[…] zupełnie bezsensownie przesiedlono 336 tys.
ludzi z tzw. terenów skażonych. Gdyby władze sowieckie nie kiwnęły palcem w
bucie, dosłownie nie zrobiły nic dla ochrony ludności przed skutkami
Czarnobyla, byłoby to nieporównanie lepsze niż decyzje, które podjęto".
Teraz ci, którzy na
tych terenach byli od zawsze, nazywani są samoosiedleńcami. Samosiołami. A
przecież to ich ziemia, innej nie mają i nigdy nie mieli. Lina
Kostenko, ukraińska poetka i jedna z uczestniczek ekspedycji
historyczno-etnograficznych do strefy wykluczenia, zabiegała, by zaprzestać
używania tego terminu na rzecz "repatriantów": "Proszę, żeby nie nazwać tych
ludzi samosiołami, bo to jest ich ojczyzna. Tam dorastali i po wypadku nadal żyją w swoich domach – nawet jeśli są zapomniani przez Boga i państwo".
Niezaopiekowani
"Są tam nielegalnie" – to urzędnicze
zdanie, które zamyka temat samosiołów i nie ma po nim żadnego "ale". Po
katastrofie, gdy władza w końcu zaakceptowała fakt, że "to nie był tylko pożar"
i że teren został skażony na setki lat, a nie trzy dni, zdecydowano o
zlikwidowaniu obwodu czarnobylskiego, władz wykonawczych i samorządów. Jednak
ludzie wracali. Wyrzucano ich, a oni i tak przyjeżdżali. Konieczne było nadanie
im statusu.
Do 1992 roku samoosiedleńcy byli
poza prawem. Przedsiębiorstwa strefy wykluczenia i Iwankowski Obwodowy Komitet
Wykonawczy umywały ręce. Nikt nie dysponował budżetem, by zapewnić mieszkańcom warunki do życia. Infrastruktura była w rozsypce –
nie tylko za sprawą sprzątania szkód po awarii. Na teren zamknięty przyjeżdżali
bezdomni, ale i szabrownicy, którzy wywozili wszystko, co dało się wywieźć i
sprzedać.
W
1991 roku uchwalono Ustawę Ukrainy "O reżimie prawnym terytorium narażonego na
skażenie radioaktywne w wyniku katastrofy w Czarnobylu" – jej 12. artykuł
zabraniał stałego pobytu w strefie, zatem powrót samosiołów został
zidentyfikowany jako naruszenie prawa.
Nakazano im opuszczenie terenu. Miłość
do domu i swojej ziemi jest jednak silniejsza niż prawo. Zostali. Rok później,
w 1992 roku, powstała Administracja Strefy Wykluczenia i to na nią, i rejon
iwankowski, spadł obowiązek rozwiązania problemu. Ale kto prawdziwie kochał,
wie, że nie da się po prostu odkochać. Nie ma na to przepisu i ustawy.
Administracja
Strefy Wykluczenia nie dawała jednak za wygraną. Na podstawie artykułu 12. w 1993
roku podniosła kwestię przymusowego przesiedlenia osób poza strefę. Ani
Prokuratura Generalna, ani Sąd Najwyższy nie wyraziły na to zgody, powołując
się na konstytucyjne prawo obywateli do samodzielnego wyboru miejsca
zamieszkania.
Administracja
znalazła zatem prawny kompromis – status "pobytu tymczasowego" dla tych, którzy
do strefy przyjechali przed przyjęciem wspomnianej ustawy i którzy innego domu
po prostu nie mają. Rozporządzenia z 1993 i 1999 roku podtrzymały, że to te dwa
organy mają mieszkańcom strefy zapewnić środki do życia i ochronę socjalną: dostarczyć
emeryturę, pomóc w codziennych obowiązkach, sprawować nadzór nad samotnymi
mieszkańcami, a także "świadczyć usługi rytualne", pogrzebowe, transportowe i
medyczne. Do zamieszkanych wsi popłynął również prąd.
W
teorii samosioły mają dostęp do autobusu, który pozwoli im dojechać do Iwankowa
i cerkwi w Czarnobylu. W teorii przechodzą badania lekarskie. W teorii co
tydzień do wsi przyjeżdża samochód z produktami spożywczymi. Dostarczany jest
gaz i drewno na opał. Udzielana jest pomoc przy pracach domowych, studnie są konserwowane,
a drogi dojazdowe do lokalizacji, w których mieszkają samoosiedleńcy, są
naprawiane. Organizacje publiczne i charytatywne organizują pomoc humanitarną i
doglądają samotnych. W teorii.
W
praktyce? – Przyjechali i przywieźli drewno. Dowieźli pod dom drewno i
je rzucili. Narąbać musimy je sami. Innym razem napisałam pismo, że my sami zapłacimy, emeryci zapłacą ludziom, żeby tylko przyjechali i porąbali drzewa. Przyjechało 8 leśników. Dwa dni pracowali. My im zapłaciliśmy, karmiliśmy ich i jeszcze im na drogę daliśmy… Podziękowaliśmy i oni pojechali – mówi babuszka Sofia.
Gdy jedziemy do
kolejnej chaty, widzimy przed płotem stertę. Babcia Maria śmieje się, że drewna
ma dużo, ale brak jej sił, by machać siekierą.
–
Ja mam 70 lat, a baba [matka – przyp.red.] 96. Nie możemy same porąbać drewna.
Przyjechali chłopcy z punktu kontrolnego, chleb chcieli nam przywieźć. Powiedziałam, że chleb mamy, ale zaproponowali, że trochę drewna porąbią. Nieraz leśników prosimy o pomoc, ale nasza chałupa jest daleko, mało
kto tu przyjeżdża – tłumaczy babcia Maria.
Dostęp
do sklepu jest dla staruszek również ograniczony – najbliższe dwa są w
Czarnobylu. – Nieraz przyjeżdża sklep, ale bywa, że nie ma go pięć tygodni. Nie
ma też punktu medycznego – mówi Maria Ilczenko.
W chacie Marii Suszenko widzę zapleśniałe bochenki chleba, leżą przykryte ścierką. – Sklep z Iwankowa przyjeżdża raz na miesiąc. A chleb "kwitnie", to co będę się nim truć? Przywiozą byle co raz w miesiącu. Pięć tygodni temu był ostatni raz… Takie życie. I mówią: A kto was zmuszał tu przyjeżdżać? – tłumaczy babuszka.
Maria Oleksandrowna Zaleska
dodaje: – Raz w miesiącu sklep z chlebem przyjeżdża, ale tam daleko podjeżdża –
pokazuje ręką – tam, gdzie byliście przy domu Marii Suszenko. Chodzę z taczką,
bo bym nie doniosła zakupów taki kawał.
W
praktyce: do zamieszkanych wsi doprowadzony jest prąd, częste są jednak braki w dostawie; mieszkańcy czerpią wodę ze studni – niektóre staruszki mają do
niej kilka kilometrów; kanalizacji brak, za toalety służą niewielkie wychodki;
drogi często są nieprzejezdne.
Babuszki radzą sobie same, pomaga im rodzina (jeżeli ją mają), turyści lub zorganizowane grupy, które dowożą potrzebne rzeczy. Wszystkie mają, chociażby najprostszy telefon komórkowy, który ułatwia komunikację ze światem zewnętrznym.
Czarnobylska samotność
Maria Suszenko wita nas zapłakana. Rozmawia z kimś przez telefon. Nie rozumiem,
czy coś się stało. Później dowiaduję się, że uznawana jest za najsmutniejszą
osobę w okolicy. Dużo płacze. We wsi mówią, że "wciąż marudzi i narzeka". W
pytaniach babci brzmi jednak niezwykła tęsknota. Za bliskością. Chce znać
szczegóły: czy mam rodziców, rodzeństwo. Patrzy na dłonie, czy mam obrączkę.
Zwraca uwagę na buty. To one stają się pretekstem, żeby powiedziała, że jej
"nieszczęsna emerytura to grosze".
Niewielki
domek wygląda bardzo pogodnie, otaczają go rośliny. Widać, że ktoś o nie dba.
Na progu siedzi kot. Próg pomalowany jest zieloną i purpurową farbą – zieleń w
malarstwie ikonicznym symbolizuje nadzieję i odrodzenie; fiolet odnosi się do
bogactwa i zdrowia, dóbr materialnych, ale też walki i męczeńskiej
ofiary, przelanej krwi, z której nastąpi rozkwit obfitego życia. Na drzwiach prawosławny krzyż.
Popularnym
kolorem jest również niebieski – kolor boski, zbliżający do nieba,
symbolizujący nieskończoność i życie niebiańskie. Powszechny na Polesiu, a w zonie jeszcze bardziej symboliczny i
sugestywny, gdy spośród zarośniętych, zapomnianych chat wyłania się ta jedna z
błękitnymi okiennicami. Znak, że tu są, lub jeszcze chwilę temu byli, ludzie. Błękitne
są również krzyże na cmentarzach.
Domu
najsmutniejszej czarnobylskiej staruszki strzeże Muchtar – chyba jedyny, a na
pewno jeden z niewielu psów we wsi. Zapewne nie zdaje sobie sprawy ze swojej
wyjątkowości. Kilku jego psich kumpli błąka się po samym Czarnobylu lub przy
punktach kontrolnych. Tam, gdzie są ludzie, którzy nieraz się zlitują i rzucą
kawałek chleba.
Muchtar
odziedziczył imię po jednym z najbardziej znanych radzieckich czworonogów –
milicyjnym psie z filmu Siemiona Tumanowa z 1964 roku. Opowieść o bohaterskim owczarku
przyciągnęła do kin 30 milionów widzów i tym sposobem za połową psów w ZSRR
można było krzyknąć "Muchtar". Poza radzieckim imieniem psa spotkało również
radzieckie traktowanie – jego wolność ogranicza łańcuch.
Babuszka
ucisza psa, zdaje się jednak, że lubi, gdy ten do niej "gada". To właściwie jej
jedyne towarzystwo – poza kotem, którego próbuje przytulić, a gdy ten się
wyrwa, mówi: "spokojnie, nie panikuj, nikt cię stąd nie zabierze". Babcia nie
ma nikogo. Nie ma rodziny. Po chwili precyzuje, że "jakaś rodzina niby jest,
ale rozrzucona po świecie".
"Dzwoni
do mnie nieraz Lena z Kijowa i pyta: jak się czujesz ciociu? Jak ja się czuję?
Co mam mówić? Nie wiadomo, co powiedzieć, jak ktoś rzadko pyta. To fajnie, jak
ktoś codziennie cię zapyta, jak jest z tobą. Można z kimś porozmawiać, a tak… Co mówić?"
– patrzy w dal i zaciska usta.
Baba
Maria dużo mówi o mamie. Płacze i nazywa się sierotą. W chwili katastrofy w
Czarnobylu pracowała we wsi Stracholissia. Miała 42 lata. Gdy wszyscy uciekali
z terenów skażonych, ona ruszyła w przeciwnym kierunku – do Kupowate. Do mamy.
I kontynuuje: – W 1987 roku była we wsi sama. A potem zaczęli przyjeżdżać inni. Przyjeżdżali i wyjeżdżali. Niektórzy pochorowali się z nerwów i poumierali. Nie chcieli tak umierać. Chcieli żyć na swojej ziemi. Ludzie mówili mi, że mam wrócić, że mama nie może być tu sama. Nie myślałam, że tak to się skończy. Ciężko tak wspominać, nie chcę… – płacze. Wspomina jednak. Jak szła drogą w zamkniętej już strefie i drogę zajechał jej samochód.
"Kobieto, wsiadaj do samochodu – mówią. – Ja nie przywykłam jeździć w samochodzie – odpowiadam. Powiedzieli, że mam wsiadać, że
muszę, że nie mogę tu być. Ruszyłam, oni jechali za mną. I drugi mówi: Nie doprowadzaj jej do płaczu, ludzie poddenerwowani, wystraszeni, zostaw ją, niech ona idzie. Poszłam, a on jedzie za mną, pomału, pomału. A ja byłam tak zmęczona, odwróciłam się i mówię [babuszka wstaje i pokazuje na plecy]: Tu strzelaj. Co tam masz, czy rewolwer, czy co. Tutaj strzelaj. Ja z powrotem nie pójdę. Nie pójdę z powrotem. Pójdę do domu. Zawrócił i pojechał. A ja poszłam do domu".
Pytam babcię Marię,
czy ktoś jej pomaga, czy otrzymuje zapewniane ustawą wsparcie. – Niczego nie
ma, córeczko. Lekarzy nie ma, emerytura niska. Drewno przywieźli, ale nie daję
rady sama pociąć. Do tego jest potrzebna piła elektryczna, a porąbać? Ja nie dam rady. Sklep nieraz przyjeżdża. Raz w miesiącu. Pięć tygodni go nie
było. Nie ma niczego, ludzie umierają. Ludzie umierają. Umierają – powtarza.
Po
chwili zamyślenia dodaje: – To takie życie, nie wiem, jak to można powiedzieć…
Takie zaorane, złe życie. Złe, złe, złe życie. Gdzie będą moje słowa? Gdzie? W Polsce? Ojej, mój Boże, mój Boże… – uśmiecha się. I zaprasza na kieliszek samogonu.
Ten
dom jest inny niż wszystkie. Ciemny i duszny. Kolorowe drzwi może obiecują
niebo, wnętrze jednak od niego oddala. Pachnie stęchlizną i wilgocią. Podłoga
jest nierówna, wyłożona kartonami i dywanikami. W przedsionku stoi lodówka, w
drugim pomieszczeniu łóżko, jedna szafka, stół. Na stole zapleśniały chleb
przykryty ścierką. W tle gra radyjko. Babcia Maria wyznacza każdemu miejsce,
proponuje jedzenie. Mówi, że chata wymaga napraw. Trzeba ją pobielić.
Szybko
zmienia temat. Pyta, u kogo byliśmy. Interesuje się, "co nam mówili" – wszystkie
babuszki o to dopytują, są ciekawe, co słychać u innych. Coś za coś – my pytamy
o jej sąsiada, Sergieja, uważanego za "lokalnego szaleńca", który nie chce z
nikim rozmawiać i grozi, że podpali swoją chałupę. – Sergiej? Siedzi sam –
rzuca szybko i pokazuje swoje zdjęcia z młodości i przepustkę na pobyt
tymczasowy. Nagle dodaje: – Siedzi sam i płacze. Oj, jak on płacze. Może się
napijcie?.
Japończycy nie chcą jeść
Maria
Ilczenko już na nas czeka. W chacie jest bardzo ciepło, stół zastawiony jest
jedzeniem – ziemniakami, klopsami, ogórkami kiszonymi, blinami. Potrawom
obowiązkowo towarzyszą kieliszki. Nam polewa bimber, a sobie Balsam Czarny Ryski – tradycyjny 45-procentowy likier ziołowy, który regularnie dostaje w prezencie od rodziny mieszkającej na Łotwie.
Zachwyca mnie nagrzany piec, babuszka
potwierdza, że zimą na nim śpi i od razu rozpoczyna batalię o to, żebyśmy
zjedli jak najwięcej. Najlepiej wszystko.
O
samosiołach długo nie mówił nikt. Teraz wizyta w opuszczonej wsi i chacie tego,
kto powrócił na skażoną ziemię, jest obowiązkowym punktem wycieczek w ofercie
większości organizatorów. Babuszkę Marię po nas odwiedzić miała grupa niemal
trzydziestu turystów. W serwisie YouTube można trafić na relacje z takich
spotkań. Międzynarodowe towarzystwo wchodzi na kilka minut do chaty, robi
zdjęcia. Nieraz mają okazję i czas, żeby zaznać lokalnej gościnności.
– Dziękuję
im wszystkim, że pomagają. Najgorzej jest zimą. Wtedy nikt nie przyjeżdża, bo
nie ma dobrej drogi. W czasie lockdownu też nie mogli nas odwiedzać – mówi
kobieta. W jej domu jednak często są goście – mieszka właściwie na początku
wsi, łatwo do niej dojechać. Tym bardziej dużym autobusem. Inne osoby nie mają
tyle szczęścia.
70-letnia
Maria i jej 96-letnia mama żyją w chacie na skraju wsi. Obok
lasu. Gdy pytam, czy często mają gości, mówią, że mało kto do nich
zagląda. – Nie ma pomocy z administracji, a turyści nie przyjeżdżają do nas, bo
jest za daleko. Do nas trzeba po piasku. A nogi mam chore, więc już nie
wychodzę z domu i tak siedzę sama. Dziękuję, że przyjechaliście, daj rękę,
córeczko – mówi staruszka, która nie opuszcza nawet swojego małego pokoiku.
W
żartach nazywa go swoim biurem, jednak gdy tylko wchodzimy, niezdarnie przesuwa
stołeczek, by usiąść w progu, widzieć nas i słyszeć. Gdy podaję jej dłoń,
zaczyna ją całować i przykładać do miękkich i ciepłych policzków. – Jaka piękna,
jaka młoda – powtarza. Zaczynają szklić jej się oczy. Przytula mnie, całuje po
twarzy i dziękuje. Że przyjechaliśmy, że jesteśmy.
Córka
zaczyna strofować matkę, ale widać, że również cieszy się, że jednak dotarliśmy
– mieliśmy nie przyjeżdżać, bo pani Maria przygotowywała się na wizytę rodziny
z okazji swoich siedemdziesiątych urodzin. Nie chcieliśmy jej przeszkadzać, ale
chęć wręczenia prezentu była silniejsza. Planowaliśmy wejść na chwilę. Dać
prezent, jedzenie i karmę dla kotów, bo panie uwielbiają koty, ale…
Na
stole czekał już na nas posiłek – mięso zawijane w kapustę, ogórki, dżem truskawkowy, malutkie bliny, smażone jajka – babuszki przekazują sobie informacje, że ktoś
przyjechał do wsi, szczególnie jeżeli jest to Krystian – nasz przewodnik, który
do strefy i samosiołów jeździ od lat. To on organizuje dla nich pomoc, przywozi
zakupy i wykonuje drobne prace remontowe. Dla niektórych jest jak wnuk. Czekają
na niego. I witają wyraźnie wzruszone. Że wraca.
Zostajemy
u babuszek na kilka godzin. Spotkanie urodzinowe zostało odwołane – plany
świętowania pokrzyżował koronawirus. Solenizantka wzdycha, że "Ukraińcy nie
chcą się szczepić", że "ludzie umierają". W październiku jedynie 18 proc.
społeczeństwa zdecydowało się na przyjęcie szczepionki, a wskaźniki zakażeń
rosły ekspresowo, przekraczając 20 tys. pozytywnych wyników dziennie. Dwa dni
po naszym powrocie do Polski ogłoszono, że do strefy wjechać mogą jedynie osoby
zaszczepione.
A
was szczepią? – pytam. – Kto do nas przyjedzie, żeby nas zaszczepić? My też
stąd nie wyjeżdżamy. Już nas spisali na straty. A wybory? W pierwszych latach
przyjeżdżali, dawali biuletyny, ulotki i mogliśmy głosować tutaj. Teraz już nie
uczestniczymy w wyborach, ale też powoli nie ma komu głosować, jesteśmy starzy,
ludzie umierają – mówi Maria Zaleska.
Wszystko tu jest, ale...
Nie
nudzi się pani? – A gdzie tam! – pobudza się Sofia. – Codziennie szukam sobie
pracy. A to na grzyby pójdę, do lasu, pielę, przetwory robię, jabłka susze, w piecu napalę, liście grabię, jak spadnie śnieg, to odśnieżam ścieżkę. Książki, magazyny i
gazety czytam – wymienia.
Wszystkie
kobiety chętnie rozmawiają o pięknie rejonu, w którym żyją. Z nostalgią opisują
bogactwa przyrody, z których korzystali mieszkańcy – grzybów, owoców leśnych,
ryb.
– Byłam
w domu w czasie katastrofy. Dzieci chodziły do szkoły. Było tu wszystko. Dużo
grzybów i ryb. Potem takie życie nastało nieszczęsne, a taka bogata ziemia
była – mówi Maria Czała. Z tymi rybami to ciekawa rzecz. Baba Maria dodaje, że
już po awarii w pobliskiej rzece było ich tak dużo, że łapano je w dłonie. Ryba
na rybie. – Dużo ryb, dużo bydła i dużo ludzi. Tak było. A zostały dwie baby.
Jej
córka dodaje: – Piękna przyroda, dużo ryb, czysto, a i tak zabronili ludziom
tutaj mieszkać, domy odnowić i żyć. Nikt nie słuchał. Wszystko zniszczone. I tylko
ból duszy ludzkiej został.
Faktycznie
– promieniowanie na terenie wsi Kupowate jest znikome. Babcia Sofia pokazuje kartkę z opisanymi normami. Warzywa i owoce wyhodowane na przydomowych
działkach są kontrolowane i sprawdzane. Czysto. – Radiacja minęła? Nie ma jej
tutaj. W sumie to Bóg wie – komentuje 70-letnia Maria. I się śmieje.
Właśnie.
Śmiech. Paradoksalnie jest go tutaj dużo. Wszystkie staruszki chcą żartować, śmieją się. Są
szczęśliwe i nieszczęśliwe jednocześnie. Szczęśliwe, bo są na swojej ziemi, w
swoim domu, nieszczęśliwe, bo nie mają z kim dzielić radości. Nieraz się
odwiedzają, rozmawiają przez telefon, ale są to kontakty rzadkie i ograniczone.
Nieraz przyjeżdża rodzina. Nieraz z wizytą wpadną turyści. Ale "nieraz" to
nieraz za mało.
Odnoszę
wrażenie, że gdy pytam o wydarzenia z 1986 roku, zaczynają się dystansować.
Mówią, ale zmieniają temat. Mówią oszczędnie. Mówią i płaczą. Szybko wycierają
łzy. I proponują jedzenie, kieliszek samogonu. Chcą dawać prezenty – zaprawy,
warzywa, bimber. Pytają – o zdrowie, o życie prywatne. Bardzo zainteresowane są
życiem miłosnym – czy mamy rodzeństwo, męża, żonę, dzieci? Ci, co odpowiadają
twierdząco, otrzymują gratulacje i życzenia pomyślności. Ci, co mówią, że
jeszcze nie, dowiadują się, że "każdy odnajduje miłość w swoim czasie".
Rodzina jest
dla nich bardzo ważna. Pokazują
zdjęcia. To syn, a to wnuczki. To siostra. I brat. Ja z mamą. Córka. Synowa. A
ten, o, był na reaktorze 14 razy. – Tak, mówili, że można tam wejść raz, a on
był 14 razy. Już nie żyje – mówi Maria Zaleska i wskazuje na zdjęciu mężczyznę
w sile wieku. Leci jej łza. Te zdjęcia łączą babuszki z przeszłością. Z czasem "przed katastrofą".
Stoją
w ramkach lub bez ramek. Portrety wiszą na ścianach. Są wszędzie. W każdej
chacie. I jest ich dużo, bo nie ma jednej katastrofy w Czarnobylu. W
sąsiedztwie ikon, obrazków świętych, sztucznych kwiatków. Niedługo to one będą
ostatnim świadectwem, że tu byli ludzie. – Nie ma już niczego, córeczko,
wszystko się rozpadło, oj, oj i ludzie umierają. Oj, umierają… Nie chcę
wspominać – mówi Maria Suszenko. I skrywa twarz w dłoniach.