Oddali rodzinom ponad 300 ciał zaginionych
naTemat extra

Najtrudniej jest, gdy matka przychodzi pożegnać się z synem...

Fpt. Marek Lasyk/REPORTER

Umowa była inna, choć nikt nigdy nie składał pod nią żadnego podpisu, ale to przecież oczywiste, że najpierw odchodzą rodzice, później dzieci. To ci drudzy powinni żegnać tych pierwszych. Nie odwrotnie...
Nawet we śnie martwe dziecko nie symbolizuje niczego dobrego. To ponoć raczej niebezpieczeństwo, kłopoty albo problemy czyhające gdzieś za rogiem, zwiastun nagle przerwanych planów. Ze snu człowiek jednak się budzi. Z koszmaru, który dzieje się w rzeczywistości, już tak szybko wyrwać się nie da.
A ten chłopak był przecież taki wysportowany. Tamtego dnia przejechał na rowerze 40 kilometrów. Wszedł do wody. Szok termiczny. Poszukiwania trwały długo. W akcji brał udział nawet helikopter. Znaleziono go w nocy.
Matka przyszła pożegnać się z synem. Prokurator niekoniecznie chciał się na to zgodzić, bo przecież starsza kobieta, bo może tego nie wytrzymać. Ona jednak nie widziała innej możliwości. Uklękła. Pochyliła się nad ciałem, które pod wodą leżało kilka dni i kilka nocy. Z jej oczu płynęły łzy. Głaskała twarz swojego dziecka, szeptała mu coś do ucha. Nikt nie przysłuchiwał się tym słowom, bo przecież te zdania nie były przeznaczone dla kogokolwiek innego poza nim, poza jej synem.
– Stoisz przy matce. Nie wypada słuchać, o czym ona mówi, o czym rozmawia z tym synem. To nie jest dla mnie. Trzeba umieć odnaleźć się w danej sytuacji. Najczęściej sam się modlisz, żeby o tym nie myśleć. Trudno to unieść. Matka przychodzi i musi pożegnać się w ciągu kilku minut z synem, którego urodziła. To są tak ciężkie minuty. Patrzę i zastanawiam się, jak ta matka będzie dalej żyła… – mówi Maciej Rokus, szef Grupy Specjalnej Płetwonurków RP.
Najtwardszemu na widok takiej sceny ugną się kolana. Nie ma na to mocnych. A przecież oni widzieli już wiele i wiele jeszcze zobaczą. Z wody wyłowili ponad 300 ciał. Wyłowili czyichś ojców, mężów, czyjeś matki, ukochane, czyjeś dzieci.
Oddawałem ciało ojca i syna przed świętami. Przykra sprawa. Wszyscy myśleli, że wypili, ale ja wiedziałem, że to nie była prawda. Byłem dobrze przygotowany do tych poszukiwań. Łowili ryby, sandacze, łódź się wywróciła. Młodszemu mężczyźnie właśnie urodziło się dziecko - opowiada Maciej.
– Jeżeli zdarzy się wypadek, ktoś utonie, to dla tej osoby, tej ofiary, oznacza to koniec. Dla nas, gdy oddamy ciało, temat też jest w pewnym sensie zakończony… Ale dla rodziny to początek dramatu, rodzina musi nauczyć się żyć z tym, że kogoś z ich bliskich już nie ma. Nie jesteśmy od tego, ale czasami nie pozastawiamy tego bez słowa. Przecież niejednokrotnie jakąś sprawę prowadzimy przez wiele lat, więc gdzieś z kimś się zżyjemy, mamy z tymi ludźmi bliższy kontakt – przyznaje.
I dodaje: - Kiedyś oddawaliśmy matce syna, który utonął w jeziorze Ławki. Ta kobieta nad brzegiem nam ogniska robiła i codziennie coś nam gotowała. Czekała aż znajdziemy jej dziecko. Wtedy rzeczywiście posiłkowałem się Krzysztofem Jackowskim. Miał strzał w 10... 

NAJLEPSI Z NAJLEPSZYCH

Grupa Specjalna Płetwonurków RP od lat zajmuje się poszukiwaniem ofiar wypadków, utonięć. Rozwiązuje skomplikowane sprawy. Jej skład osobowy, jak mówi Maciej Rokus, można określić krótko: "the best of the best". Ci ludzie niejednokrotnie działają w trudnych, a nawet ekstremalnych warunkach.
Noc, zima, wichura, morze, rzeka… Albo bagna, mokradła. Tu jest naprawdę ciężko. Robisz krok i się zapadasz. Na szczęście są pozostali, więc asekurują cię, choć nie w każdych warunkach możesz być na uprzęży. 
– Cały nasz zespół to przede wszystkim ludzie o silnej konstrukcji psychicznej. Ludzie o wysokim ilorazie inteligencji. Każdy z nich jest talentem pierwszej wody. Najlepsi z najlepszych. Nie pracuję z przypadkowymi osobami. Każdy z nas na czymś się zna, jest specjalistą w jakiejś dziedzinie. Wszyscy świetnie pływają, znają się na nawigacji, na geodezji, na systemach hydrograficznych, na echosondach, na magnetometrach – wymienia szef grupy.
Pamięta tę pierwszą osobę, pierwsze ciało, które znalazł? Nie. Nie potrafi nawet określić czy była to kobieta, czy był to mężczyzna. Koncentruje się raczej na tych, których nie udało mu się odnaleźć. Sprawy nierozwiązane pozostają w głowie.
– To są trudne sprawy, niejednokrotnie brakuje części układanki, sprawy umorzone albo takie, w których nie natrafiono na jakiekolwiek ślady związane z osobą zaginioną. Czasami okoliczności były na tyle zawiłe, skomplikowane, że nie wiadomo, w którym kierunku podążać. Czasami jest zbyt mało danych. To są równania z wieloma niewiadomymi. Te sprawy dobrze pamiętam, bo jeśli się nad nimi długo pracuje, to inaczej się nie da – wyjaśnia Maciej Rokus.
– Do tych spraw się wraca. Wiesz, jak to jest… Ktoś nie może zamknąć swojej tragedii, więc ufa, że my sprawę rozwiążemy. Przychodzi prosić o pomoc. Czasami matki dzwonią po nocach. Ciężkie rozmowy w nocy albo nad ranem. Absolutnie nie narzekam, bo nie o to chodzi. Natomiast te telefony nie są bez znaczenia, te prośby też – dodaje.
I opowiada: - Dobrze pamiętam pewną kobietę. W domu miała podłogę z gliny i ścianę z czerwonej cegły. Sięgała mi do klatki piersiowej. Powiedziała sąsiadom, o czym dowiedzieliśmy się później, że jeśli odzyska syna i go pochowa, to będzie mogła i ona umrzeć. Wróciliśmy w to miejsce kilka lat później i okazało się, że rzeczywiście zmarła jakieś 3 lub 4 miesiące po tym, jak odnaleźliśmy chłopaka.
Bywa, że na pewien czas trzeba odpuścić. Jeśli stanie się w martwym punkcie, to czas, nabranie dystansu, może pomóc. Żadne działania nie są jednak niepotrzebne. Maciej nazywa to przerwami technicznymi. Taka przerwa czasami trwa kilka dni, czasami parę miesięcy, a czasami rok lub więcej.

Fot. Placzkowski/REPORTER

CZEKAŁA NA BRZEGU

Ponad osiem lat. Tyle musiała czekać rodzina Pawła, aż specjaliści wydobędą na brzeg jego ciało. Matka mężczyzny tej chwili nie doczekała. Zmarła 4 lata po tym, jak doszło do tragedii. Wcześniej jednak wiele dni spędziła nad brzegiem jeziora Szeląg Wielki, miała nadzieję, że uda jej się pochować syna. Stała przy krzyżu, który postawił tam mąż jej córki. Zrobił to ku pamięci Pawła.
Czekała też tamtego popołudnia, na stole stygł obiad, a on nie wracał. Widziała, jak wypływa, bo z domu widać lustro jeziora. Jej syn wziął łódkę i popłynął po kupione wcześniej drewno. Chciał je zabrać z lasu do domu, żeby nikt nie ukradł, co zresztą się zdarzało. Kiedy wracał, łódka wywróciła się na środku jeziora. Wiał silny wiatr.
– Mieszkali razem w domu nazywanym rybaczówką. W nocy się budziła, bo czuła, że syn do niej przychodził, miała wizje, że koło niej siedzi. Bardzo go kochała. Kiedy żył opiekował się nią – wspomina nurek.
Szukali go wszyscy ze wsi. Po Pawle nie było śladu. A potem, ponad 8 lat później, przyjechali oni – Grupa Specjalna Płetwonurków RP. Znaleźli go na głębokości około 40 metrów. To była jedna z wrześniowych niedziel.
– To przede wszystkim jest zakończenie jakiegoś ważnego etapu tragedii. Niesamowitej tragedii. Rany mogą zacząć się zabliźniać – podkreśla Maciej Rokus.
Pogrzeb odbył się 2 grudnia 2014 roku.
Za rozwiązanie tej sprawy Maciej Rokus, Maciej Ciesielski, Tomasz Biegaj zostali odznaczeni krzyżami zasługi. Za szczególną pomoc dla rodzin zaginionych Maciej Rokus został uhonorowany także Krzyżem Niepodległości.

POD OKIEM KAMER

Czasami pracują w samotności, czasami patrzy na nich wiele par oczu, bo zajmują się tymi medialnymi, najgłośniejszymi sprawami. Za plecami powinni mieć spokój, ale nauczyli się działać i w takich warunkach. Mimo wszystko presja jest ogromna.
– Na pewno taką akcją było szukanie ciała Piotra Woźniaka-Staraka w jeziorze Kisajno.  Tam był poligon, na którym działało wiele różnych zespołów, sami najlepsi, w tym Marynarka Wojenna. Zmieniły się warunki pogodowe, pracowaliśmy do 5 rano do 2 w nocy – zaznacza szef nurków.
Telefony z prośbami o pomoc rozdzwoniły się, kiedy grupa uczestniczyła w maratonie kajakowym – warsztatach z bezpieczeństwa przygotowanych dla dzieci z domów dziecka w Pasymiu i w Szczytnie. Był tam też Andrzej Tylman, ojciec zaginionej Ewy. On i Maciej Rokus poznali się w Poznaniu podczas poszukiwań nad Wartą. Później się zaprzyjaźnili.
Wracając do akcji na jeziorze Kisajno. Jak zwykle najpierw trzeba było przeanalizować okoliczności, w jakich doszło do wypadku. Specyfika jeziora – kamieniste i pełne wypłyceń dno oraz roślinność – nie ułatwiała prowadzenia działań. Do przeszukania był też ogromny obszar. Po pięciu dniach znaleziono ciało. Było to efektem pracy całego zespołu GSP RP.
Ciało Jana Lityńskiego, byłego opozycjonisty, też znaleźli oni. Był luty, 2021 rok. Lityński i jego żona Elżbieta spacerowali z psami w pobliżu rzeki Narew. Zwierzę wbiegło na lód. Mężczyzna chciał uratować przyjaciela. Pokrywa się załamała.
– Na prośbę przyjaciół i żony pana Jana Lityńskiego od środy w nocy do soboty włącznie Grupa Specjalna Płetwonurków RP prowadziła poszukiwania ciała na Narwi. Przeanalizowaliśmy informacje z Wód Polskich na temat przepływu oraz wysokości lustra wody w dniu zdarzenia. W piątek wieczorem podjęliśmy decyzję o zbadaniu organoleptycznie z wykorzystaniem nurków zatorów z powalonych drzew pod kątem obiektów, które cechami geometrycznymi przypominają ciało człowieka – mówił wtedy mediom Rokus.
Ciało znajdowało się ponad 200 metrów od miejsca utonięcia. "Straciłam wczoraj swoje życie, Serce. Wszystko. Był w znakomitej formie, acz nie na tyle by się stamtąd wydostać" - napisała żona Jana Lityńskiego na Facebooku po śmierci męża.
– Niełatwo było, ale bardzo fajna rodzina, wspaniała żona Elżbieta. Szalenie inteligentna. Była nam wdzięczna, ale jak sama mówiła, tak rozbita wewnętrznie… Kiedy odnaleźliśmy ciało, zadzwoniłem złożyć jej kondolencje. Po chwili oddzwoniła. Towarzyszyłem jej, kiedy żegnała się z mężem. Szeptała mu coś do ucha. To wszystko trwało prawie 25 minut – wspomina Maciej.

Fot. Jakub Kaminski/East News

PORTRET PSYCHOLOGICZNY ZAGINIONEGO

– Właściwie nigdy nie jest tak, że przyjeżdżamy i od razu wchodzimy do wody. Zdarzyło się tak może raz albo dwa razy. Oczywiście były i takie sytuacje, kiedy coś działo się blisko miejsca, w którym działaliśmy, więc wtedy tak, z marszu płynęliśmy ratować. Zazwyczaj jednak zajmujemy się sprawami skomplikowanymi, dlatego najpierw trzeba przeczytać akta, zapoznać się z materiałem dowodowym, trzeba przeprowadzić analizy. Trzeba sprawdzić, dlaczego nikt nie rozwiązał tej zagadki. Trzeba pochylić się nad tym wszystkim, oddając szacunek zespołom, które pracowały nad sprawą przed nami – przyznaje nasz rozmówca.
Ten etap może trwać nawet kilka tygodni. Poza analizą akt jest też choćby szukanie świadków, którzy mogą pomóc w rozwiązaniu sprawy. – Którzy mają taką wiedzę, która pomoże mi inaczej spojrzeć na rzeczywistość i pójść w nowym, dobrym kierunku. Prowadzimy działania wielotorowo, eksperymenty – zaznacza.
Maciej Rokus jest też specjalistą prawa dowodowego i biegłym sądowym w 9 zakresach. Wśród nich m.in. prowadzenie eksperymentu procesowego, mającego na celu ustalenie przyczyny śmierci w wodzie, bezpieczeństwo w ruchu na torze wodnym, prowadzenie badań w wodzie i na obszarach trudno dostępnych.
– Starasz się czasami poznać ofiarę, tego człowieka, którego szukasz?
– To jest bardzo ważne. Czasami staram się spojrzeć na sprawę, otoczenie, oczami zaginionego. Siadam, słucham historii i próbuję przenieść się w to miejsce, w tamtym czasie. Układam to sobie jakoś w głowie. Nie jest to łatwe, jeśli ktoś był w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego, bo wtedy jest się nieprzewidywalnym. W takim wypadku obserwuję teren i zastanawiam się, co mógłby zrobić tam ktoś, kto był pijany, co mogło być dla niego zagrożeniem. Mogę też zwrócić uwagę na body language, czyli skupić się na mowie ciała, gdy mam do dyspozycji monitoring. To też wiele mówi – podkreśla ekspert.
– Czasami siedzimy i rozważamy jakąś sprawę przez dłuży czas. Układamy wersje kierunkowe, coś trzeba wykluczyć, aż trafimy na to, co jest właściwe, co poprowadzi nas w dobrym kierunku. Trzeba zwracać uwagę na szczegóły. Matematyka, fizyka, meteorologia, to są ważne elementy, niezmienne. Istotna jest jednak też psychologia. Do tego trzeba dopasować rodzaj poszukiwań 
Budując portret psychologiczny zaginionego trzeba być dyplomatą – umieć rozmawiać z jego bliskimi. Trzeba być delikatnym, próbując poznać historię życia takiego człowieka, bo inaczej można sprawić komuś przykrość. Czasami specyficznie buduję pytanie, żeby ktoś nie poczuł się urażony. Czasami widzę, że np. matka nie ma w ogóle racji w danej sprawie, że rozwój wydarzeń był zupełnie inny, niż ona mi prezentuje – wyjaśnia.

Fot. Marek Lasyk/REPORTER

ŚLEDZTWO NA ZŁYCH TORACH

Był rok 2006. Lipiec. Po Macieja Stecia przyjechali trzej koledzy. Mieli pływać po jeziorze Narie skuterem. 26-latek wyszedł z domu około 14. Nigdy do niego nie wrócił.
Jego współtowarzysze mówili później, że chłopak przestraszył się nadpływającej motorówki. Myśląc, że to policja, zsunął się ze skutera i próbował dopłynąć wpław do brzegu. Jednak taka wersja nie pokrywała się z tym, co mówili inni świadkowie. Jakiś czas po zdarzeniu mężczyźni opuścili kraj, wynajmując wcześniej adwokatów.
Później okazało się, że w tej sprawie popełniono sporo błędów. Tragedia rodziców była tym większa, że nie mieli pewności, co tak naprawdę wydarzyło się tamtego dnia i gdzie jest ich syn. Sugerowano nawet, że może uciekł z kraju.
– Polacy są bardzo rodzinni, uczuciowi. Bardzo rzadko ktoś ucieka, przepada bez wieści, bo obraził się na cały świat. Choć zdarzały się i wyjątki, ktoś odnajdował się po latach i mówił policji, że nie życzy sobie podawania adresu rodzinie, bo ma prawo do prywatności, co oczywiście jest prawdą – słyszę od rozmówcy.
– Chciałabym zapalić świeczkę na grobie mojego syna, móc sobie popłakać, a w tej chwili jestem w amoku, cała rodzina, wszystko skupia się wokół tego, czy zrobiliśmy wszystko, żeby odnaleźć Maćka – mówiła w rozmowie z Polsatem dwa lata po zaginięciu syna Łucja Steć. Ktoś później pisał, że w każdą wigilię przychodziła nad brzeg jeziora z opłatkiem.
– O pomoc w tej sprawie poprosił mnie komendant wojewódzki PSP, bryg. Józef Zajączkiewicz. Po 6 latach znalazłem ciało, a komendant był już na emeryturze. Napisał mi później SMS-a: "gratuluję determinacji". Tam był wypadek w ruchu na torze wodnym, śledztwo zostało skierowane na zły tor. Młodzi ludzie przedstawili inne okoliczności niż te, które rzeczywiście miały miejsce. Ukryli wypadek. Zaginiony chłopak wypadł z holowanego za skuterem wodnym pontonu – wyjaśnia Maciej Rokus.

CIAŁO PO 12 LATACH

– A co się dzieje, kiedy ciało znajdujecie po wielu latach poszukiwań? Wtedy chyba niemożliwe jest takie fizyczne pożegnanie się z tym bliskim?
– Mówisz o ciałach w stanie zaawansowanego rozkładu. W takim przypadku robi się badania dna o badanie uzębienia. Jest cały szereg możliwości. Rodzina zawsze może się pożegnać, może przyjść na identyfikację do prosektorium. Takie ciała najczęściej oddajemy zawinięte w kokon, bo nie są już spójne – opowiada rozmówca.
Ciała wypływają same po pewnym czasie jedynie z niewielkich głębokości. W rzekach potrafią w toni zaczepić się o podwodne przeszkody.

PRZEKLĘTA ŚMIERĆ

Dwa lata temu zespół wyruszył do Tajlandii. Na miejscu nurkowie próbowali dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się z 26-letnim Polakiem Mateuszem i 23-letnią Tajką o imieniu Werekan. Wiadomo było jedynie tyle, że ta dwójka zatonęła, że tylko oni nie wrócili na brzeg, że wcześniej, razem z innymi kajakarzami, postanowili podziwiać zachód słońca przy wyspie Phuket.
– Przygotowywałem raport z zaginięcia tego młodego chłopaka z Ełku, studenta, i Tajki. Popełniono tam wiele błędów. Począwszy od wypożyczalni, kamizelki ratunkowe miały odcięte pasy kroczne, po działania służb ratowniczych, szukano w nieodpowiednim miejscu, niezgodnie z kierunkiem wiatru. Wiało na otwarte morze – mówi Maciej Rokus.
Młodzi ludzie próbowali się ratować. Dzwonili po pomoc, prosili o wsparcie, mówili, że stracili wiosła, że mają kłopoty. Wyruszono w ich stronę, ale fala była zbyt wysoka. 
– Ludzie z tamtych służb w końcu nie wytrzymali, powiedzieli koniec. Nie chcieli, żebym dalej naciskał. Przyznali, że źle szukali, nie tak jak trzeba. Ciał nie odnaleziono do dzisiaj. To mogła być przeklęta śmierć… – podsumowuje. 

WSZYSTKO Z JEZIORA

Maciej Rokus urodził się w Tychach. Z wykształcenia jest ekonomistą. Skończył też studia podyplomowe na Wydziale Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz zarządzanie sytuacją kryzysową na Uniwersytecie Śląskim. Studiował także na Wydziale Archeologii Podwodnej Uniwersytetu Warszawskiego i na Akademii Marynarki Wojennej im. Bohaterów Westerplatte na Wydziale Nawigacji i Uzbrojenia Okrętowego. Dziś jest wykładowcą na tej uczelni.
Kiedy jako młody chłopak przychodził na basen na Śląsku, gdzie ćwiczyli antyterroryści, kiedy zdobywał kolejne uprawnienia – ratownika, nurka – choć kochał wodę i pływanie, nawet nie przypuszczał, że tak może potoczyć się jego życie...
Dziś często przebywa na Mazurach, gdzie ośrodek szkolenia ma Grupa Specjalna Płetwonurków RP. 
Zapewnia: - My mamy wszystko z jeziora, talerze, sztućce, łyżki, siekiery, topory, wszelkie narzędzia. Mówię zupełnie poważnie...




Autorzy artykułu:

Aneta Olender

reportażystka