Umowa była
inna, choć nikt nigdy nie składał pod nią żadnego podpisu, ale
to przecież oczywiste, że najpierw odchodzą rodzice, później
dzieci. To ci drudzy powinni żegnać tych pierwszych. Nie
odwrotnie...
Nawet we śnie
martwe dziecko nie symbolizuje niczego dobrego. To ponoć raczej
niebezpieczeństwo, kłopoty albo problemy czyhające gdzieś za
rogiem, zwiastun nagle przerwanych planów. Ze snu człowiek jednak
się budzi. Z koszmaru, który dzieje się w rzeczywistości, już
tak szybko wyrwać się nie da.
A
ten chłopak był przecież taki wysportowany. Tamtego dnia
przejechał na rowerze 40 kilometrów. Wszedł do wody. Szok
termiczny. Poszukiwania trwały długo. W akcji brał udział nawet helikopter. Znaleziono go w nocy.
Matka
przyszła pożegnać się z synem. Prokurator niekoniecznie chciał
się na to zgodzić, bo przecież starsza kobieta, bo może tego nie
wytrzymać. Ona jednak nie widziała innej możliwości. Uklękła.
Pochyliła się nad ciałem, które pod wodą leżało kilka dni i
kilka nocy. Z jej oczu płynęły łzy. Głaskała twarz swojego
dziecka, szeptała mu coś do ucha. Nikt nie przysłuchiwał się tym
słowom, bo przecież te zdania nie były przeznaczone dla
kogokolwiek innego poza nim, poza jej synem.
– Stoisz
przy matce. Nie wypada słuchać, o czym ona mówi, o czym rozmawia z
tym synem. To nie jest dla mnie. Trzeba umieć odnaleźć się w
danej sytuacji. Najczęściej sam się modlisz, żeby o tym nie myśleć. Trudno to unieść. Matka przychodzi i musi pożegnać
się w ciągu kilku minut z synem, którego urodziła. To są tak
ciężkie minuty. Patrzę
i zastanawiam się, jak ta matka będzie dalej żyła…
– mówi Maciej Rokus, szef Grupy Specjalnej Płetwonurków RP.
Najtwardszemu na widok takiej sceny ugną się kolana. Nie ma na to
mocnych. A przecież oni widzieli już wiele i wiele jeszcze zobaczą.
Z wody wyłowili ponad 300 ciał. Wyłowili czyichś ojców,
mężów, czyjeś matki, ukochane, czyjeś dzieci.
Oddawałem ciało ojca i syna przed świętami. Przykra sprawa. Wszyscy myśleli, że wypili, ale ja wiedziałem, że to nie była prawda. Byłem dobrze przygotowany do tych poszukiwań. Łowili ryby, sandacze, łódź się wywróciła. Młodszemu mężczyźnie właśnie urodziło się dziecko - opowiada Maciej.
– Jeżeli
zdarzy się wypadek, ktoś utonie, to dla tej osoby, tej ofiary,
oznacza to koniec. Dla nas, gdy oddamy ciało, temat też jest w pewnym sensie zakończony… Ale dla rodziny to początek dramatu, rodzina musi
nauczyć się żyć z tym, że kogoś z ich bliskich już nie ma. Nie
jesteśmy od tego, ale czasami nie pozastawiamy tego bez słowa. Przecież
niejednokrotnie jakąś sprawę prowadzimy przez wiele lat, więc
gdzieś z kimś się zżyjemy, mamy z tymi ludźmi bliższy kontakt –
przyznaje.
I dodaje: - Kiedyś oddawaliśmy matce syna, który utonął w jeziorze Ławki. Ta kobieta nad brzegiem nam ogniska robiła i codziennie coś nam gotowała. Czekała aż znajdziemy jej dziecko. Wtedy rzeczywiście posiłkowałem się Krzysztofem Jackowskim. Miał strzał w 10...
NAJLEPSI Z NAJLEPSZYCH
Grupa Specjalna Płetwonurków RP od lat zajmuje się poszukiwaniem ofiar wypadków, utonięć. Rozwiązuje skomplikowane sprawy. Jej skład osobowy, jak mówi Maciej Rokus, można określić krótko: "the best of the best". Ci ludzie niejednokrotnie działają w trudnych, a nawet ekstremalnych warunkach.
Noc,
zima, wichura, morze, rzeka… Albo bagna, mokradła. Tu jest naprawdę
ciężko. Robisz krok i się zapadasz. Na szczęście są pozostali,
więc asekurują cię, choć nie w każdych warunkach możesz być na uprzęży.
–
Cały
nasz zespół to przede wszystkim ludzie o silnej konstrukcji
psychicznej. Ludzie o wysokim ilorazie inteligencji. Każdy z nich
jest talentem pierwszej wody. Najlepsi z najlepszych. Nie pracuję z
przypadkowymi osobami. Każdy z nas na czymś się zna, jest
specjalistą w jakiejś dziedzinie. Wszyscy świetnie pływają,
znają się na nawigacji, na geodezji, na systemach hydrograficznych, na echosondach, na magnetometrach –
wymienia szef grupy.
Pamięta
tę pierwszą osobę, pierwsze ciało, które znalazł? Nie. Nie
potrafi nawet określić czy była to kobieta, czy był to mężczyzna.
Koncentruje się raczej na tych, których nie udało mu się
odnaleźć. Sprawy nierozwiązane pozostają w głowie.
– To
są trudne sprawy, niejednokrotnie brakuje części układanki, sprawy umorzone
albo takie, w których nie natrafiono na jakiekolwiek ślady związane
z osobą zaginioną. Czasami okoliczności były na tyle zawiłe,
skomplikowane, że nie wiadomo, w którym kierunku podążać.
Czasami jest zbyt mało danych. To są równania z wieloma
niewiadomymi. Te sprawy dobrze pamiętam, bo jeśli się nad nimi długo pracuje, to inaczej się nie da – wyjaśnia Maciej Rokus.
– Do tych spraw się wraca. Wiesz, jak to jest… Ktoś nie może zamknąć swojej tragedii, więc ufa, że my sprawę rozwiążemy. Przychodzi prosić o pomoc. Czasami matki dzwonią po nocach. Ciężkie rozmowy w nocy albo nad ranem. Absolutnie nie narzekam, bo nie o to chodzi. Natomiast te telefony nie są bez znaczenia, te prośby też – dodaje.
I opowiada: - Dobrze pamiętam pewną kobietę. W domu miała podłogę z gliny i ścianę z czerwonej cegły. Sięgała mi do klatki piersiowej. Powiedziała sąsiadom, o czym dowiedzieliśmy się później, że jeśli odzyska syna i go pochowa, to będzie mogła i ona umrzeć. Wróciliśmy w to miejsce kilka lat później i okazało się, że rzeczywiście zmarła jakieś 3 lub 4 miesiące po tym, jak odnaleźliśmy chłopaka.
Bywa, że na pewien czas trzeba
odpuścić. Jeśli stanie się w martwym punkcie, to czas, nabranie
dystansu, może pomóc. Żadne działania nie są jednak niepotrzebne.
Maciej nazywa to przerwami technicznymi. Taka przerwa czasami trwa
kilka dni, czasami parę miesięcy, a czasami rok lub więcej.
CZEKAŁA
NA BRZEGU
Ponad
osiem lat. Tyle musiała czekać rodzina Pawła, aż specjaliści wydobędą na brzeg jego ciało. Matka mężczyzny tej chwili nie
doczekała. Zmarła 4 lata po tym, jak doszło do tragedii. Wcześniej
jednak wiele dni spędziła nad brzegiem jeziora Szeląg Wielki,
miała nadzieję, że uda jej się pochować syna. Stała przy
krzyżu, który postawił tam mąż jej córki. Zrobił to ku pamięci
Pawła.
Czekała
też tamtego popołudnia, na stole stygł obiad, a on nie wracał.
Widziała, jak wypływa, bo z domu widać lustro jeziora. Jej syn
wziął łódkę i popłynął po kupione wcześniej drewno. Chciał
je zabrać z lasu do domu, żeby nikt nie ukradł, co zresztą się
zdarzało. Kiedy wracał, łódka wywróciła się na środku jeziora. Wiał silny wiatr.
–
Mieszkali
razem w domu nazywanym rybaczówką. W nocy się budziła, bo czuła,
że syn do niej przychodził, miała wizje, że koło niej siedzi.
Bardzo go kochała. Kiedy żył opiekował się nią – wspomina nurek.
Szukali
go wszyscy ze wsi. Po Pawle nie było śladu. A potem, ponad 8 lat
później, przyjechali oni – Grupa Specjalna Płetwonurków RP.
Znaleźli go na głębokości około 40 metrów. To była jedna z
wrześniowych niedziel.
–
To
przede wszystkim jest zakończenie jakiegoś ważnego etapu tragedii.
Niesamowitej tragedii. Rany mogą zacząć się zabliźniać –
podkreśla Maciej Rokus.
Pogrzeb
odbył się 2 grudnia 2014 roku.
Za
rozwiązanie tej sprawy Maciej Rokus, Maciej Ciesielski, Tomasz Biegaj zostali odznaczeni krzyżami zasługi. Za szczególną
pomoc dla rodzin zaginionych Maciej Rokus został uhonorowany także Krzyżem
Niepodległości.
POD
OKIEM KAMER
Czasami
pracują w samotności, czasami patrzy na nich wiele par oczu, bo
zajmują się tymi medialnymi, najgłośniejszymi sprawami. Za
plecami powinni mieć spokój, ale nauczyli się działać i w
takich warunkach. Mimo wszystko presja jest ogromna.
– Na
pewno taką akcją było szukanie ciała
Piotra Woźniaka-Staraka w jeziorze Kisajno. Tam był poligon, na którym działało wiele różnych zespołów, sami najlepsi, w tym Marynarka Wojenna. Zmieniły
się warunki pogodowe, pracowaliśmy do 5 rano do 2 w nocy – zaznacza szef nurków.
Telefony
z prośbami o pomoc rozdzwoniły się, kiedy grupa uczestniczyła w
maratonie kajakowym – warsztatach z bezpieczeństwa przygotowanych dla dzieci z domów dziecka w Pasymiu i w Szczytnie. Był tam też Andrzej Tylman, ojciec zaginionej Ewy.
On i Maciej Rokus poznali się w Poznaniu podczas poszukiwań nad Wartą.
Później się zaprzyjaźnili.
Wracając
do akcji na jeziorze Kisajno. Jak zwykle najpierw trzeba było
przeanalizować okoliczności, w jakich doszło do wypadku. Specyfika
jeziora – kamieniste i pełne wypłyceń dno oraz roślinność
– nie ułatwiała prowadzenia działań. Do przeszukania był też
ogromny obszar. Po pięciu dniach znaleziono ciało. Było to efektem pracy całego zespołu GSP RP.
Ciało Jana
Lityńskiego, byłego opozycjonisty, też znaleźli oni. Był luty, 2021 rok. Lityński i jego żona Elżbieta spacerowali z psami w
pobliżu rzeki Narew. Zwierzę wbiegło na lód. Mężczyzna
chciał uratować przyjaciela. Pokrywa się załamała.
–
Na
prośbę przyjaciół i żony pana Jana Lityńskiego od środy w nocy
do soboty włącznie Grupa Specjalna Płetwonurków RP prowadziła
poszukiwania ciała na Narwi. Przeanalizowaliśmy informacje z Wód
Polskich na temat przepływu oraz wysokości lustra wody w dniu
zdarzenia. W piątek wieczorem podjęliśmy decyzję o zbadaniu
organoleptycznie z wykorzystaniem nurków zatorów
z powalonych drzew pod kątem obiektów, które cechami
geometrycznymi przypominają ciało człowieka – mówił wtedy
mediom Rokus.
Ciało
znajdowało się ponad 200 metrów od miejsca utonięcia. "Straciłam
wczoraj swoje życie, Serce. Wszystko. Był w znakomitej formie, acz
nie na tyle by się stamtąd wydostać" - napisała żona Jana Lityńskiego na Facebooku po śmierci męża.
– Niełatwo
było, ale bardzo fajna rodzina, wspaniała żona Elżbieta.
Szalenie inteligentna. Była nam wdzięczna, ale jak sama mówiła,
tak rozbita wewnętrznie… Kiedy odnaleźliśmy ciało, zadzwoniłem złożyć jej kondolencje. Po chwili oddzwoniła. Towarzyszyłem jej, kiedy żegnała się z
mężem. Szeptała mu coś do ucha. To wszystko trwało prawie 25
minut – wspomina Maciej.
PORTRET PSYCHOLOGICZNY ZAGINIONEGO
– Właściwie nigdy nie
jest tak, że przyjeżdżamy i od razu wchodzimy do wody. Zdarzyło się tak może raz albo dwa razy. Oczywiście były i takie sytuacje,
kiedy coś działo się blisko miejsca, w którym działaliśmy, więc
wtedy tak, z marszu płynęliśmy ratować. Zazwyczaj jednak
zajmujemy się sprawami skomplikowanymi, dlatego najpierw trzeba przeczytać akta, zapoznać się z materiałem dowodowym, trzeba przeprowadzić analizy. Trzeba sprawdzić, dlaczego nikt nie rozwiązał tej
zagadki. Trzeba pochylić się nad tym wszystkim, oddając szacunek
zespołom, które pracowały nad sprawą przed nami – przyznaje
nasz rozmówca.
Ten etap może
trwać nawet kilka tygodni. Poza analizą akt jest też choćby
szukanie świadków, którzy mogą pomóc w rozwiązaniu sprawy. –
Którzy mają taką wiedzę, która pomoże mi inaczej spojrzeć na
rzeczywistość i pójść w nowym, dobrym kierunku. Prowadzimy
działania wielotorowo, eksperymenty – zaznacza.
Maciej Rokus
jest też specjalistą
prawa dowodowego i
biegłym sądowym w 9 zakresach. Wśród nich m.in. prowadzenie
eksperymentu procesowego, mającego na celu ustalenie przyczyny
śmierci w wodzie, bezpieczeństwo w ruchu na torze wodnym, prowadzenie badań w wodzie i na obszarach trudno dostępnych.
– Starasz
się czasami poznać ofiarę, tego człowieka, którego szukasz?
– To
jest bardzo ważne. Czasami staram się spojrzeć na sprawę,
otoczenie, oczami zaginionego. Siadam, słucham historii i próbuję
przenieść się w to miejsce, w tamtym czasie. Układam to sobie
jakoś w głowie. Nie jest to łatwe, jeśli ktoś był w stanie
ciężkiego upojenia alkoholowego, bo wtedy jest się
nieprzewidywalnym. W takim wypadku obserwuję teren i zastanawiam
się, co mógłby zrobić tam ktoś, kto był pijany, co mogło być
dla niego zagrożeniem. Mogę też zwrócić uwagę na body language, czyli skupić się na mowie ciała, gdy mam do
dyspozycji monitoring. To też wiele mówi – podkreśla ekspert.
– Czasami
siedzimy i rozważamy jakąś sprawę przez dłuży czas. Układamy
wersje kierunkowe, coś trzeba wykluczyć, aż trafimy na to, co jest
właściwe, co poprowadzi nas w dobrym kierunku. Trzeba zwracać
uwagę na szczegóły. Matematyka, fizyka, meteorologia, to są ważne
elementy, niezmienne. Istotna jest jednak też psychologia. Do tego
trzeba dopasować rodzaj poszukiwań
Budując
portret psychologiczny zaginionego trzeba być dyplomatą – umieć
rozmawiać z jego bliskimi. Trzeba być delikatnym, próbując poznać
historię życia takiego człowieka, bo inaczej można sprawić komuś
przykrość. Czasami specyficznie buduję pytanie, żeby ktoś nie
poczuł się urażony. Czasami widzę, że np. matka nie ma w ogóle
racji w danej sprawie, że rozwój wydarzeń był zupełnie inny, niż
ona mi prezentuje – wyjaśnia.
ŚLEDZTWO NA ZŁYCH TORACH
Był rok 2006.
Lipiec. Po Macieja Stecia przyjechali trzej koledzy. Mieli pływać
po jeziorze Narie skuterem. 26-latek wyszedł z domu około 14. Nigdy
do niego nie wrócił.
Jego
współtowarzysze mówili później, że chłopak przestraszył się
nadpływającej motorówki. Myśląc, że to policja, zsunął się
ze skutera i próbował dopłynąć wpław do brzegu. Jednak taka
wersja nie pokrywała się z tym, co mówili inni świadkowie. Jakiś
czas po zdarzeniu mężczyźni opuścili kraj, wynajmując wcześniej
adwokatów.
Później
okazało się, że w tej sprawie popełniono sporo błędów.
Tragedia rodziców była tym większa, że nie mieli pewności, co
tak naprawdę wydarzyło się tamtego dnia i gdzie jest ich syn.
Sugerowano nawet, że może uciekł z kraju.
–
Polacy
są bardzo rodzinni, uczuciowi. Bardzo rzadko ktoś ucieka, przepada
bez wieści, bo obraził się na cały świat. Choć zdarzały się i
wyjątki, ktoś odnajdował się po latach i mówił policji, że nie
życzy sobie podawania adresu rodzinie, bo ma prawo do prywatności,
co oczywiście jest prawdą – słyszę od rozmówcy.
– Chciałabym
zapalić świeczkę na grobie mojego syna, móc sobie popłakać, a w
tej chwili jestem w amoku, cała rodzina, wszystko skupia się wokół
tego, czy zrobiliśmy wszystko, żeby odnaleźć Maćka – mówiła
w rozmowie z Polsatem dwa lata po zaginięciu syna Łucja Steć. Ktoś
później pisał, że w każdą wigilię przychodziła nad brzeg
jeziora z opłatkiem.
–
O
pomoc w tej sprawie poprosił mnie komendant wojewódzki PSP, bryg. Józef
Zajączkiewicz. Po 6 latach znalazłem ciało, a komendant był już
na emeryturze. Napisał mi później SMS-a: "gratuluję determinacji".
Tam był wypadek w ruchu na torze wodnym, śledztwo zostało skierowane
na zły tor. Młodzi ludzie przedstawili inne okoliczności niż te,
które rzeczywiście miały miejsce. Ukryli wypadek. Zaginiony
chłopak wypadł z holowanego za skuterem wodnym pontonu –
wyjaśnia Maciej Rokus.
CIAŁO PO 12 LATACH
– A co się dzieje, kiedy ciało znajdujecie po wielu latach poszukiwań? Wtedy chyba niemożliwe jest takie fizyczne pożegnanie się z tym bliskim?
– Mówisz o ciałach w stanie zaawansowanego rozkładu. W takim przypadku robi się badania dna o badanie uzębienia. Jest cały szereg możliwości. Rodzina zawsze może się pożegnać,
może przyjść na identyfikację do prosektorium. Takie ciała najczęściej oddajemy zawinięte w kokon, bo nie są już spójne – opowiada rozmówca.
Ciała wypływają same po pewnym czasie jedynie z niewielkich głębokości. W rzekach potrafią w toni zaczepić się o podwodne przeszkody.
PRZEKLĘTA ŚMIERĆ
Dwa lata temu zespół wyruszył do Tajlandii. Na miejscu nurkowie próbowali dowiedzieć się, co
tak naprawdę stało się z 26-letnim Polakiem Mateuszem i 23-letnią
Tajką o imieniu Werekan. Wiadomo było jedynie tyle, że ta dwójka
zatonęła, że tylko oni nie wrócili na brzeg, że wcześniej,
razem z innymi kajakarzami, postanowili podziwiać zachód słońca
przy wyspie Phuket.
– Przygotowywałem
raport z zaginięcia tego młodego
chłopaka z Ełku, studenta, i Tajki. Popełniono tam wiele błędów.
Począwszy od wypożyczalni, kamizelki ratunkowe miały odcięte pasy kroczne, po
działania służb ratowniczych, szukano w nieodpowiednim
miejscu, niezgodnie z kierunkiem wiatru. Wiało na otwarte morze – mówi Maciej Rokus.
Młodzi
ludzie próbowali się ratować. Dzwonili po pomoc, prosili o
wsparcie, mówili, że stracili wiosła, że mają kłopoty.
Wyruszono w ich stronę, ale fala była zbyt wysoka.
–
Ludzie
z tamtych służb w końcu nie
wytrzymali, powiedzieli koniec. Nie chcieli, żebym dalej naciskał.
Przyznali, że źle szukali, nie tak jak trzeba. Ciał nie odnaleziono do dzisiaj. To mogła być przeklęta śmierć… – podsumowuje.
WSZYSTKO Z JEZIORA
Maciej
Rokus urodził się w Tychach. Z wykształcenia jest ekonomistą.
Skończył też studia podyplomowe na Wydziale Prawa na
Uniwersytecie Jagiellońskim oraz zarządzanie sytuacją kryzysową na
Uniwersytecie Śląskim. Studiował także na Wydziale Archeologii
Podwodnej Uniwersytetu Warszawskiego i na Akademii
Marynarki Wojennej im. Bohaterów Westerplatte na Wydziale Nawigacji
i Uzbrojenia Okrętowego. Dziś jest wykładowcą na tej uczelni.
Kiedy
jako młody chłopak przychodził na basen na Śląsku, gdzie
ćwiczyli antyterroryści, kiedy zdobywał kolejne uprawnienia –
ratownika, nurka – choć kochał wodę i pływanie, nawet
nie przypuszczał, że tak może potoczyć się jego życie...
Dziś często przebywa na Mazurach, gdzie ośrodek szkolenia ma Grupa Specjalna Płetwonurków
RP.
Zapewnia: - My mamy wszystko z jeziora, talerze, sztućce, łyżki,
siekiery, topory, wszelkie narzędzia. Mówię zupełnie
poważnie...