Czy redakcja naTemat będzie miejscem zbrodni w kolejnej książce Remigiusza Mroza? Jaka piosenka byłaby soundtrackiem do życia autora i jakim zdaniem rozpocząłby tekst podsumowujący ostatnich 10 lat życia w Polsce? Rozbrajające odpowiedzi na m.in. te pytania w rozmowie z jednym z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy w kraju.
Zaczyna się od początku. Tak zawsze najlepiej.
Mam wrażenie, że pytaniem, które najczęściej słyszał pan w ostatnich latach, było to o liczbę książek, które pan napisał. Tak jest rzeczywiście?
A właśnie nie! Nikt mnie o to nie pyta, pewnie dlatego, że nigdy nie potrafię udzielić odpowiedzi. Nigdy nie policzyłem swoich książek – zazwyczaj dziennikarze dokonują tych skomplikowanych rachunków przed rozmową, a ja tylko dzięki temu dowiaduję się, ile tytułów mam na koncie. To zawsze trochę przekłamana liczba, bo nikt nie wie o tych powieściach, które trzymam w szufladach.
Ale chyba nikomu się jeszcze za te wyliczenia nie dostało. Wydaje się pan cierpliwą osobą. Czy jest coś, co jednak wyprowadza pana z równowagi?
Kiedy jestem w samochodzie, to chyba wszystko. Ale to ogólna przypadłość gatunku ludzkiego – wystarczy, że znajdziemy się w metalowej klatce na czterech kółkach i już zmieniamy się w jakieś łatwe do zirytowania, konfliktowe jednostki. Poza tym jednak niespecjalnie. No, może Polski Ład trochę to zmienił.
Wróćmy na chwilę do lutego 2012, czyli do roku poprzedzającego pana literacki debiut, o czym marzył Remigiusz Mróz 10 lat temu? W jakim momencie swojego życia był?
Marzenie było bardzo proste – chciałem, żeby choćby jedna moja książka znajdowała się zawsze gdzieś na półce w księgarni. Ale nigdy nie było celem samym w sobie, bo identycznie jak teraz, skupiałem się wtedy tylko na pisaniu. Na tym, żeby jak najlepiej przedstawić to, co chcę przekazać, i opowiedzieć historię.
Co pan czuł, kiedy zobaczył pan swoją pierwszą książkę na półce w księgarni?
Zdziwienie, że ktoś postawił mnie w takim miejscu. Znalazłem się bowiem w sekcji z literaturą bardzo piękną, z racji nazwiska tuż obok Wiesława Myśliwskiego. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Decyzja o tym, żeby zająć się pisaniem wymagała odwagi?
Nie, to dość pewna perspektywa zawodowa i bezpieczna ścieżka kariery. Zawsze można po tym znaleźć dobre stanowisko, jest stała płaca, pracodawca płaci ZUS i wszystkie inne rzeczy.
Który moment z ostatniej dekady uważa pan za najbardziej przełomowy w swojej karierze?
Jeśli przyjmujemy dłuższą cezurę, to chyba 2015 rok – wtedy wyszli Chyłka i Forst, a to od nich tak naprawdę wszystko nabrało rozpędu. Wcześniej Parabellum zyskało sobie szerokie grono czytelników, ale koniec końców to właśnie ten duet wypłynął na szerokie wody.
Kiedy dziś rozmawiamy, ma pan na koncie miliony sprzedanych książek, ekranizacja kolejnej historii – i jak wiadomo nie ostatniej – właśnie trafiła do widzów. Do tego dochodzą jeszcze wejście na zagraniczne rynki, propozycje z Hollywood. Nie można też zapomnieć o audiobookach. Pytanie będzie tendencyjne, ale spodziewał się Pan czegoś takiego?
A gdzie tam, nawet w najśmielszych snach! Chciałbym powiedzieć o wszystkim, co się obecnie dzieje, ale jeszcze nie mogę – starczy jednak przyznać, że niektóre rzeczy są dla mnie kompletnie surrealistyczne. I uwierzę w nie chyba dopiero, kiedy będzie po wszystkim.
Jak odnalazł się pan w roli aktora?
Aktora od autora dzieli tylko jedna litera, więc całkiem nieźle. Ale fakt faktem, w końcu dostałem po prostu dobrą rolę. Długimi latami pracowałem na to, żeby wiarygodnie i odpowiednio sugestywnie oddać pijanego faceta w restauracji.
A jak introwertyk odnajduje się w takiej rzeczywistości?
Pisarze to tacy ekstrawertyczni introwertycy – wychodzimy do mediów, stajemy przed setkami ludzi na scenie, uczestniczymy w jakichś programach, i części z nas idzie to całkiem nieźle.
Po tym jednak większość autorów, jakich znam, potrzebuje wyciszenia i zaszycia się w swoim gabinecie. Ze swoją książką. I dopiero wtedy wszystko wraca do normy. Ale podobnie mają piosenkarze, nawet ci, którzy występują na koncertach przed milionami.
Obserwując to, co dzieje się wokół pana, można odnieść wrażenie, że to pasmo samych sukcesów. Nie było jednak takiego momentu, kiedy miał pan dość, biorąc również pod uwagę to, że nie wszyscy i nie zawsze są – mówiąc dyplomatycznie – przychylni?
Miałem chyba tylko jeden taki moment – i wydaje mi się, że nawet wcześniej nigdzie o tym nie wspominałem. Wydałem wtedy Świt, który nie nadejdzie, wchodząc na pole kolegów zajmujących się retro kryminałem.
Książka wprawdzie spotkała się z ciepłym odbiorem wśród czytelników i rozeszła się w imponującym nakładzie, ale w środowisku kryminalnym nieco mi się oberwało. Nie za samą książkę wprawdzie, bo Panowie nie chcieli chyba robić jej dodatkowej reklamy, ale za wszystko inne.
Jakiś czas później kilku kolegów po piórze skrzyknęło się i zorganizowało akcję przeciwko mnie i moim książkom, i ruszyło z nią, kiedy byłem na wyjeździe. Wtedy rzeczywiście miałem dosyć. Ale nie trwało to długo, bo dzień czy dwa później w mojej obronie stanęło kilku dziennikarzy, których bardzo cenię – i to dało siłę do działania.
Napisał pan na swojej stronie "Kim jestem? Zwyczajnym facetem, który codziennie musi napisać około dziesięciu stron i przebiec mniej więcej tyle samo kilometrów, żeby nie sfiksować". Nie zdarzyło się, że ktoś zarzucił Panu, że zaczął Pan gwiazdorzyć?
Jeszcze nie. Ale proszę poczekać, aż wystąpię w "Tańcu z Gwiazdami".
Czy mocno się pan zmienił przez te 10 lat? Czego się nauczył o sobie?
Pewnie – jak każdy. Nie zaszła we mnie może jakaś rewolucyjna zmiana, bo te miały miejsce wcześniej. Raczej spokojna ewolucja we wcześniej przyjętych kierunkach.
Zmieniło się też samo pisanie, styl? Nie ma pan ochoty czegoś poprawić w pierwszych książkach?
O rany, napisałbym je wszystkie od nowa. Ale niech pani sama powie, co pani czuje, patrząc na swoje artykuły sprzed dziesięciu lat? Ja ostatnio miałem sporo okazji do takich rozmyślań, z powodu ekranizacji Behawiorysty – ludzie nagle zaczęli pytać mnie o książkę, którą pisałem siedem lat temu, zupełnie jakbym dopiero ją wydał. Właściwie każdy wywiad miałem ochotę zaczynać od pytania, jak dany rozmówca ocenia to, co stworzył prawie dekadę wcześniej.
Mam też pytanie od wiernego czytelnika: W jaki sposób tworzy pan nazwiska bohaterów w książkach, czasem są szalone. Totalnie z głowy czy ma pan starą książkę telefoniczną i jeździ pan palcem po kartkach?
Bardzo różnie. Czasem trafię na jakieś nazwisko w mediach i jeśli kliknie mi z jakąś postacią, od razu zapisuję w odpowiednim pliku. Mam tam ich całe mnóstwo – i w większości trzymam je na zaś. Bo wiem, że to jeszcze nie ten moment, nie ta książka, nie ta postać, żeby je wykorzystać.
A czasem szukam sam – przeglądam tabele sportowe z lig okręgowych, wykazy absolwentów szkół i tak dalej. Każde miejsce jest dobre. Plus mamy publiczną bazę danych z wszystkimi nazwiskami w Polsce – potrafię godzinami ją scrollować.
Mówi Pan o sobie, że jest pracoholikiem. Czy Remigiusz Mróz jeszcze musi czy już tylko może? A może po prostu ciągle chce?
Chce, bo to kocha. Musi, bo inaczej nie potrafi. Będzie, bo bez tego żyć nie może.
Tym bardziej, że świat ma dziś większy apetyt na polskich autorów?
Śmiała teza! Mam nadzieję, że tak rzeczywiście jest, choć zmagając się na co dzień z planami marketingowymi zagranicznych wydawców, czasem potrzeba mi dodatkowej dawki optymizmu.
Z pewnością musimy doprowadzić do sytuacji, w której choć jedna osoba naprawdę się przebije – tak naprawdę, naprawdę. Zburzy popkulturowy mur, odniesie prawdziwie komercyjny sukces za granicą. Jeśli tak się stanie, pociągnie za sobą innych.
Z pana książek nieśmiało przebijają sympatie i poglądy, ale na co dzień raczej stara się Pan stać z boku, dlaczego?
Nieśmiało? Niektórzy twierdzą, że wręcz ordynarnie propaguję tę czy inną ideologię – ale przypuszczam, że wszystko zależy od punktu widzenia. A nie szaleję na Twitterze, bo wychodzę z założenia, że w przypadku pisarzy książki są odpowiednim miejscem do takich rzeczy. Aktywność J.K. Rowling utwierdza mnie w tym przekonaniu.
Mówił pan w jednym z wywiadów, że polityka jest ciekawa. Patrząc na to wszystko, co dzieje się wokół... Nie ma pan jej już dość?
Trochę mam, bo rzadko bywa zaskakująca. Jeśli przez ileś lat oglądało się Kropkę nad i, to od pewnego momentu są to właściwie same powtórki. Nie ma polityka, który mówiłby coś nowego, cały czas wałkujemy te same tematy, mimo że pozornie dotyczą bieżących wydarzeń. Kiedy mieliśmy w debacie publicznej jakiś naprawdę świeży, wcześniej nieprzemaglowany temat? Ja nie potrafię sobie przypomnieć.
A prawo konstytucyjne? Nadal pana fascynuje czy może jednak podnosi ciśnienie ze względu na to, co z Konstytucją robią rządzący? Tym, którzy nas czytają, a tego nie wiedzą, chciałabym tylko podpowiedzieć, że pana praca doktorska dotyczyła prawa konstytucyjnego.
Prawo konstytucyjne ma to do siebie, że jest dość statyczne – a przynajmniej tak uczono nas na studiach. Teraz okazuje się, że może zmieniać się właściwie z dnia na dzień, więc pod tym względem jest ciekawie. Ale tylko pod tym.
Pal licho, że rozmontowano pewien system standardów prawnych w Polsce – najgorsze jest to, że zantagonizowaliśmy tym dotychczasowych sojuszników. Jeśli więc przyjdzie do jakichś kłopotów, dajmy na to, z Rosją, który sąsiad nam pomoże? Ze wszystkimi jesteśmy pokłóceni, bo opuściliśmy krąg, gdzie szanowało się pewne zasady, bez względu na to, kto i w jaki sposób rządził.
W swojej książce "O pisaniu. Na chłodno" napisał pan, że o pierwszym zdaniu myśli bardzo długo i przepisuje je kilkakrotnie. A jakim zdaniem zacząłby pan tekst, w którym miałby podsumować ostatnie 10 lat swojego życia albo 10 ostatnich lat życia w Polsce?
Kto mieszka w Polsce, w cyrku się nie śmieje.
10 lat temu nie przewidziałby pan, gdzie będzie dzisiaj, ale dziś nieco łatwiej myśleć o następnych 10 latach? Jakie zatem plany poza kupnem mieszkania w Warszawie?
W mieszkaniu jestem już urządzony, więc oficjalnie po prawie dziesięciu latach wróciłem do stolicy. To chyba jakiś mój cykl – i sam ciekaw jestem, jak to koło domknie się za kolejną dekadę. Z wnukami się już nie wyrobię, ale żona? Rodzina? Dzieci? Kto wie. Ale chyba powoli muszę zacząć nad tym pracować.
Jaka książka ostatnio zrobiła na panu największe wrażenie?
"Żona podróżnika w czasie" Audrey Niffenegger. Świetna rzecz i tytuł, który mówi właściwie wszystko, co powinien. Niestety niewznowiona w Polsce, ale wciąż dostępna w antykwariatach czy na Allegro.
Czy doczekamy się w końcu morderstwa w redakcji naTemat na łamach którejś z książek, zgodnie z obietnicą?
Cały czas planuję. Szczególnie kiedy czytam u Was rożne polecajki książkowe i nie znajduję tam żadnej mojej pozycji.
Wiadomo jaka piosenka i zespół byłaby soundtrackiem życia Chyłki. A jaki kawałek powinniśmy osadzić w tym wywiadzie, jako podpis "soundtrack do życia Remigiusza Mroza"?
Najbardziej zabójcze pytanie na koniec! Trudna sprawa, bo właściwie żyję muzyką i używam jej do wszystkiego – jako tła egzystencji, sposobu ucieczki ze świata i do łatania dziur w rzeczywistości. Chyba wybrałbym coś Smashing Pumpkins. Może "Disarm"?