Staram się być otwarta, jestem wciąż ciekawa świata, twórcza, dużo pracuję i podróżuję. Nie chcę wycofywać się z życia i ze świata. Ciekawość utrzymuje mnie w kontakcie z rzeczywistością. Podobnie miał Andrzej Wajda. Do samego końca pracował, miał nowe pomysły, projekty, zachował jasny i bystry umysł – mówi w rozmowie z naTemat.pl Agnieszka Holland.
Małże i inne “muszle”, które są łatwo dostępne we Francji, w której spędziłam większość pandemii. Poza tym piekę kurczaki w ziołach, cytrynie. Lubię makarony i risotto.
Robię świetny bigos, choć głównie na Święta. Za to w dwóch wersjach, bo moja córka nie je mięsa.
Gdzie mielone i schabowe?
Mocno ograniczyłam mięso. Do mielonych mam zresztą lekką awersją, ale już na przykład klopsiki w sosie koperkowym bardzo lubię.
Smażeniny. Ani mi to nie smakuję, ani nie czuję się potem za dobrze.
Pandemię spędziła Pani we Francji, formalnie mieszka Pani w Stanach. A jak często bywa Pani w Polsce?
Coraz częściej. Głownie ze względów rodzinnych - w Warszawie mieszkają moja mama i siostra. Mam tu też wielu przyjaciół. Odkąd wyemigrowałam, nie spędziłam w Polsce nigdy więcej niż 5 miesięcy, chociaż interesuję się na bieżąco tym, co dzieje się w kraju.
Rok 2012, rusza portal naTemat, a co dzieje się w Pani życiu?
Przy moim trybie życia lata zlewają się ze sobą. Pamiętam je głównie przez pryzmat pracy. Zdaje się, że w 2012 robiłam dwa seriale - “The Killing” w Stanach i “Bez tajemnic” dla polskiego HBO.
To był też rok coming outu pani córki Kasi.
Nie zmieniło to za wiele w moim życiu - wiedziałam, że Kasia jest lesbijką, znałam jej dziewczyny. Do tego Kasia nigdy nie ukrywała swojej orientacji, nikt ze znajomych nie uważał, że ma “tajemniczego narzeczonego” albo że “nie spotkała tego jedynego”. Wiedziały też osoby ze środowiska filmowego. Publiczny coming-out był głównie po to, żeby przekazać informację mediom na własnych prawach.
Dziś odradzałaby jej to Pani?
Nie, chociaż na pewno wymagałoby to większej determinacji, biorąc pod uwagę nagonkę na osoby LGBT+ dehumanizowane przez rządzących.
W 2012 roku w Polsce rządzi koalicja PO-PSL. Przypuszczała Pani wówczas, że PiS wróci?
Wydawało mi się, że przez te dwa lata, gdy Kaczyńscy byli u władzy, zdążyli pokazać, jakie mają zapędy i jaką partię chcą tworzyć. Sądziłam, że to wystarczy, żeby trwale zniechęcić większość wyborców.
Kaczyński przekuł ogromną tragedię, jaką była katastrofa w Smoleńsku, w kapitał polityczny. Ludzie mu współczuli, a on podsycał narracje o zamachu, wprowadzał panikę, niepokój.
Skanalizował trudne emocje, a potem zaczął umacniać podziały społeczne. One oczywiście zawsze istniały - choćby to, że jedni na transformacji stracili, a inni zyskali. PiS przekuł podziały w resentymenty - podsycał lęki i nieufność, tworzył iluzoryczne wartości moralne, w obronie których trzeba stawać. No a potem zmobilizowany już elektorat zaczęto karmić bardziej racjonalnym przesłankami.
500+ jako plasterek na poczucie zagrożenia?
Na poczucie niesprawiedliwości, opuszczenia przez państwo, na deficyt godnościowy. Kuriozalny jest dla mnie fakt, że podczepia się 500+ pod zachęcanie Polek do rodzenia dzieci. I to w pokoleniu, w którym trudno o umowę o pracę, kredyt na mieszkanie, miejsce w żłobku. Przy systemie edukacji, w którym rodzice, których na to stać, nie chcą posyłać dzieci do publicznych szkół. W Polsce młodzi ludzie, a w szczególności młode kobiety, nie czują się bezpiecznie. Wyjeżdżają za granicę i nagle okazuje się, że chcą powiększyć rodzinę. Tylko nie w Polsce.
Mimo to uważam, że program 500+ był bardzo potrzebny. W pewnym sensie zgadzam się nawet z PiS-owskim spinem politycznym - to świadczenie rzeczywiście pozwala wielu rodzinom odzyskać godność. I nie mam tu na myśli tylko poprawienia warunków bytowych.
To gdzie jeszcze ta godność?
Ludzie dostali do ręki gotówkę, o której wydaniu mogli samodzielnie decydować. Poczucie sprawczości jest bardzo ważną potrzebą. Gdyby program był realizowany w formie bonów na zakupy spożywcze albo zniżek na ubrania dla dzieci, ludzie nie czuliby, że to oni decydują.
Co ważne w kontekście godności, 500+ nie jest świadczeniem piętnującym ze względu na biedę jak np. zapomogi z MOPS-u, bo przysługuje wszystkim rodzicom. Nie zmienia to faktu, że było i wciąż jest także kiełbasą wyborczą - dało ludziom poczucie, że władza się nimi interesuje i nie są to tylko deklaracje.
Dla mnie pytaniem jest nie to, czy Polskę stać na 500+, ale raczej czy wszyscy rodzice powinni otrzymywać świadczenia. W życiu rodzin, które zarabiają po 20 tys. miesięcznie, te kilkaset złotych nic nie zmieni. Ale tu dochodzimy do głównego problemu tego, co nazywam demokracją wyborczą - taki krok obniżyłby słupki poparcia.
A co z demokracją liberalną?
W Polsce już jej nie ma. Politycy myślą tylko o kolejnych wyborach i tym, żeby wyborcom się przypodobać, lub chociaż nie podpaść. Perspektywą, która ich interesuje nie jest już przyszłość kraju, dobro wspólne, obrona praw mniejszości, ale wyłącznie wygrana w najbliższych wybory.
Rząd boi się dziś nawet wprowadzenia obowiązkowych szczepień. Przecież nie dlatego, że nie wierzy naukowcom, tylko żeby nie stracić poparcia antyszczepionkowców – wśród obywateli, ale przede wszystkim wśród koalicjantów. PiS woli narażać życie dziesiątek tysięcy obywateli niż stracić władzę.
Przyszłościowe decyzje mają to do siebie, że na jakimś etapie muszą być niepopularne. Rolą rządzących powinno być przekonywanie do racjonalnych kroków i ich tłumaczenie. Analogiczną sytuację mamy dziś - zresztą nie tylko w Polsce - w kwestiach klimatycznych. Ekolodzy biją na alarm, młode pokolenia protestują, a rządzący mają to gdzieś. Dziś to staruszkowie urządzają przyszłość młodym. I to przyszłość przerażającą.
Skąd ten kryzys demokracji liberalnej, która miała być przecież najlepszym z systemów?
Neoliberalna wizja świata się nie sprawdza - dziś wiemy już, że nie wszystko można zracjonalizować i policzyć. Wzrost PKB nie przemawia do ludzi, bo zazwyczaj go nie czują, albo tak im się wydaje.
Do tego dochodzi globalizacja - jedno z największych wyzwań demokracji w dzisiejszych czasach. Problemy stają się coraz bardziej globalne i wiele z nich tylko tak można rozwiązywać. Przykładem może być choćby pandemia - bogatsze kraje zakupiły większość szczepionek, a w tym czasie wirus zaczął mutować w biedniejszych państwach, które były niewystarczająco wyszczepione.
Niestety dla wyborców to, co nie jest lokalne, wydaje się odległe i zupełnie niezwiązane z ich życiem. Trudno zdobyć elektorat mówiąc o globalnych problemach, z którymi przyjdzie się nam zmierzyć.
Poza globalnymi problemami są jeszcze globalne korporacje skoncentrowane na zysku. I często mają ogromny wpływ - nie tylko na rządy lokalne, ale i na obywateli, co pokazały nam choćby przedostatnie wybory w Stanach, w których szalę na stronę Trumpa przechyliły algorytmy Facebooka.
Nie męczy Pani nieustanne bycie na bieżąco z polityką, zwłaszcza że to, co dzieje się w Polsce, delikatnie mówiąc, nie napawa optymizmem?
Bardziej frustruje, ale też nie przestaje interesować. Jeśli już coś mnie męczy, to fakt, że internet jest uzależniający i nie jestem tu żadnym wyjątkiem - myślałam, że w lockdownie przeczytam odkładane na później książki, a więcej czasu zjadło mi bycie online i newsy. Pewnie chodzi tu też o to, że był to specyficzny czas i wszyscy zwracaliśmy się do mediów, żeby wiedzieć, co dzieje się z resztą świata, ile to jeszcze potrwa.
Spędzam online tym więcej czasu, że staram się orientować w wydarzeniach nie tylko w Polsce, ale też w Stanach i we Francji. Chociaż to, co dzieje się w Polsce, zajmuje mnie najbardziej, staram się czasem odcinać, bo nasza rzeczywistość pokazywana w mediach nie dość, że jest toksyczna i pełna negatywnych emocji, zaczyna coraz bardziej przypominać metarzeczywistość.
Ma pani na myśli serwowane nam półprawdy i postprawdy?
Też, ale przede wszystkim, że w Polsce i nie tylko, zmierzamy w stronę mediów tożsamościowych, gdzie utwierdza się przekonanych w tym, co myślą, lub chcieliby myśleć. I nie mówię tu wcale tylko o TVP, gdzie propaganda została doprowadzona do granic absurdu.
Inne media też mają swoje za uszami, chociaż rozumiem, że tak to teraz wygląda na całym świecie - ludzie chcą narracji i odpowiedzi, nie obiektywnego obrazu świata, z którego trzeba samodzielnie wyciągać wnioski. Media demokratyczne w Polsce są bardziej obiektywne, ale nie bezstronne. Też mają swoją narrację i skrzywienia.
Niewiele opowiada Pani o życiu prywatnym. O tragicznej śmierci Pani ojca albo o rozwodzie można się dowiedzieć raczej ze wzmianek, niż z wywiadów z Panią.
Nie daję wywiadów do magazynów plotkarskich, więc zazwyczaj nie jestem pytana o życie prywatne. To nie tak, że nie zgadzam się na tego typu pytania. Życie prywatne kształtuje twórcę, chociaż nie widzę sensu w dzieleniu się publicznie jego szczegółami.
Tymczasem właśnie wyszła Pani biografia - pierwsza tak kompletna i tworzona z Pani udziałem. Co Panią przekonało?
W pandemii zgłosiło się do mnie z tym pomysłem kilka osób. Ale przedtem zrobiła to Karolina Pasternak. Poznałam ją jakiś czas wcześniej - Uniwersytet w Berkley organizował przegląd moich filmów, do którego prowadzenia zaproszono Karolinę jako dziennikarkę filmową z Polski. Sporo rozmawiałyśmy, polubiłyśmy się i kiedy Karolina wyszła z pomysłem napisania mojej biografii, zgodziłam się.
O wielu sprawach nie mówiłam jeszcze nigdy. Bywało trudno, ale się przełamywałam, myślę, że to kwestia zaufania do osoby, która słucha. Pamięć jest zawodna, więc cieszę się, że książka nie została oparta tylko na tym, co opowiedziałam Karolinie. Rozmawiała z wieloma osobami, zrobiła szeroką dokumentację. Nie sterowałam i nie ingerowałam w treść, raczej pomagałam. To jej książka, a nie autoryzowany wywiad-rzeka.
Zmieniły Panią ostatnie lata?
Jeśli tak, to tego nie widzę. Od późnej dojrzałości do starości tożsamość, której co do zasady nie uważam za coś danego człowiekowi raz na zawsze, ale za zmieniający się twór, raczej się już tylko utrwala i pogłębia.
Staram się być otwarta, jestem wciąż ciekawa świata, twórcza, wciąż dużo pracuję i podróżuję. Nie chcę wycofywać się z życia i ze świata. Ciekawość utrzymuje mnie w kontakcie z rzeczywistością. Podobnie miał Andrzej Wajda. Do samego końca pracował, miał nowe pomysły, projekty, zachował jasny i bystry umysł.
A Pani przejdzie na emeryturę?
Nie wyobrażałam sobie tego, ale lockdown, był dla mnie próbą generalną. Obawiałam się odcięcia od pracy i zdziwiłam się, że czułam się bez niej dobrze. Moja praca nie wygląda jak w starym amerykańskim filmie, gdzie reżyser siedzi na krzesełku i dyryguje. Wstaje się nieraz i o 4 rano, czasem stoi się przez kilkanaście godzin, zdarza się, że w upale albo na mrozie. Z wiekiem to coraz większe wyzwanie.
Jakie ma Pani codzienne zwyczaje? Drobnostki, którym niekoniecznie wszyscy poświęcają czas.
Nie lubię nieładu i rozmemłania, mam wrażenie, że to niepościelone łóżko rzutowałoby na cały mój dzień. Obserwuję moją 97-letnią mamę, która z racji wieku sporo czasu spędza w łóżku, ale gdy z niego wstaje, zawsze wygładza pościel, wyrównuje poduszki.
Dbanie o drobnostki jest o tyle uspokajające, że to wycinek rzeczywistości, nad którym możemy w pełni zapanować, w przeciwieństwie do innych jej aspektów. Jedną z moich najnowszych rutyn są spacery z psem.
W pewnym sensie tak. Od dawna chciałam przygarnąć psa, ale wcześniej nie wchodziło to w grę - za dużo pracowałam, podróżowałam. Chociaż logistycznie i tak jest to wyzwanie, przede wszystkim dlatego, że Berek wyrósł większy, niż przypuszczałam i nie mogę podróżować z nim samolotem.
Nie jestem rasistką, trudno żebym była, sama będąc “kundlem”. W każdym razie musiał mieć dziadka teriera - jest żywy, głośny, kopie doły wszędzie - łącznie z kanapą i swoim posłaniem. Niestety ma potworny lęk separacyjny i nie może zostawać sam. Konsultuję się w tej sprawie z kolejną już behawiorystką.
Nie nazwałabym tak tego. Kontakt z Berkiem wiele mi daje, kosztuje, ale też uczy.
Choćby wsłuchiwania się w potrzeby tak innej istoty. Fascynuje mnie obserwowanie, jak funkcjonuje takie stworzenie - jednocześnie różne od człowieka, a jednak pod pewnymi względami podobne. Widzę jego lęki, to jak próbuje sobie z nimi radzić, jego potrzebę czułości i miłości.
Uchodzi Pani za osobę zdecydowaną, może i trochę ostrą. Zarówno Krzysztof Zanussi, jak i Andrzej Wajda mówili o Pani zdolnościach przywódczych. Ma Pani miękką stronę?
Przede wszystkim nie wiem, czy mam twardą. Jestem raczej pokojowo nastawiona do świata, wydaje mi się, że także koncyliacyjna.
Słuchałam Pani rozmowy z Beatą Lubecką. Delikatnie mówiąc, nie dała sobie Pani w kaszę dmuchać.
Jest taki rodzaj agresywnego dziennikarstwa, którego bardzo nie lubię. Umawiam się na rozmowę, nie na odpieranie ataków i pudelkowe prowokacje. Nie podoba mi się prowadzenie rozmowy w nadziei na wywołanie w rozmówcy emocjonalnej reakcji. Byłam zirytowana stylem rozmowy i najwyraźniej to pokazałam.
Nie mam nic przeciwko krytyce, ale nie w stylu “pan X mówi, że pani film jest beznadziejny”. Co ma odpowiedzieć twórca? Przecież nie “zgadzam się” ani nie “nieprawda” - to infantylne. Wiem, że są dziennikarze, którzy na tego rodzaju podejściu zbudowali swoje kariery, ale trzeba znać umiar. Kuba Wojewódzki czy Monika Olejnik paradoksalnie mają go sporo.
Ponad 20 lat temu mówiła Pani, że najbardziej w swoim dorobku ceni film “Oliwier, Oliwier”. A teraz, kilkanaście filmów później?
Nie wskazałabym żadnego. Myślę o swoich filmach nie tylko jako o konkretnych fabułach i obrazach, ale też jako o zapisie pewnego momentu mojej świadomości, wrażliwości.
Ogląda Pani w ogóle własne filmy sprzed lat?
Oglądam, bo jestem zapraszana na pokazy, retrospektywy czy zajęcia na uczelniach, gdzie są puszczane.
Wielu twórców tego nie znosi, bo widzi w swoich starych dziełach same niedoróbki.
Niedoróbki widzi się zawsze, nawet w tym, nad czym skończyło się pracę niedawno. Ale nie mam do swoich filmów tak krytycznego stosunku. Cieszę się, że moje filmy przyzwoicie się starzeją. Są takie obrazy, które są znakiem swoich czasów i w innej epoce stają się irytujące dla widzów. Mam też wrażenie, że lepiej powychodziły mi filmy kameralne, w których było mniej aktorów, mniej miejsc zdjęciowych. W nich udawało mi się najpełniej oddać to, co chciałam pokazać.
“Obywatela Jonesa”, Pani przedostatni film, można oglądać na Netflixie. Po raz kolejny zrobiła Pani film historyczny, po raz kolejny o wielkiej zbrodni na ludzkości? To rodzaj misji przypominania?
Nie biorę się za kino historyczne z wielkiego zamiłowania do historii. Raczej dlatego, że uważam, że historie z przeszłości opowiadają i o człowieku współcześnie. O jego naturze, dylematach.
W “Obywatelu Jonesie” bardzo aktualnym tematem są prawda i postprawda w mediach. To opowieść o tym, czego świat nie chce wiedzieć, przed jakimi informacjami - z różnych powodów - się wzbrania. Walijski dziennikarz Gareth Jones odkrył, że Stalin morzy mieszkańców Ukrainy, po powrocie okazało się, że żaden poważny tytuł nie chce opublikować tej historii.
Ale w pewnym sensie rzeczywiście jest to film misyjny, choć niezamierzenie - po prostu spodobał mi się scenariusz.
Mimo to, mam poczucie, że jeśli spojrzymy w perspektywie kina światowego - komunizm a zwłaszcza stalinizm wciąż są tematami, które nie dość mocno przebiły się do świadomości społecznej.
Holocaust ma bardzo liczne reprezentacje w kulturze, a opowieści o stalinizmie nie weszły do globalnej świadomości i to nawet w społeczeństwach bezpośrednio nimi dotkniętych. Stalin wciąż jest według Rosjan najlepszym przywódcą w historii kraju.
A co zainteresowało Panią w historii, na podstawie której powstał Pani ostatni film - “Szarlatan”?
Nie lubię robić dwóch podobnych filmów z rzędu. “Szarlatan”, opowiadający o czeskim uzdrowicielu obdarzonym talentem zielarskim i diagnostycznym to opowieść o geniuszu. Dla mnie to film o wielkości i małości, które mogą się przeplatać w jednym człowieku, ale też o reżimach, w których ludzie stają się zabawkami systemu. W tym filmie zbiegło się wiele tematów, które mnie fascynują z niedopowiedzeniem i tajemnicą. Do tego tytułowy “Szarlatan” to niejednoznaczna postać, tymczasem mam wrażanie, że coraz bardziej lubimy podział na czarne i białe. Tak działa choćby coraz popularniejsze cancel culture.
Raczej widzę wady. Dziś można skreślić człowieka na podstawie jednej jego cechy czy wypowiedzi. Wystarczy ją wyolbrzymić i czarny charakter gotowy. A przecież ludzie są wielowymiarowi.
Wyrzucamy do kosza zdobycze ojców psychologii i wracamy do polowanie na czarownice. Każdy człowiek walczy ze swoimi popędami, słabościami, demonami - historia zna wiele postaci, które robiły jednocześnie coś bardzo dobrego i bardzo złego.
Jednym z ważniejszych dla Pani cytatów są słowa Franza Kafki, który napisał, że są dwa grzechy, które powodują, że człowiek nie może być w raju - niecierpliwość i obojętność. Obojętność jest jasna, ale jak Pani rozumie niecierpliwość jako grzech?
Jak to u Kafki, cytat jest metaforyczny, ale i metafizyczny. Niecierpliwość to dla mnie popęd sprawiający, że człowiek nie umie czekać, ani poprzestać na tym, co ma. Zawsze chce więcej, a najlepiej natychmiast.
Chodzi tu nie tylko o rozmaicie pojmowany sukces, ale też o łatwe odpowiedzi, szybkie konkluzje. To postawa utrudniająca zrozumienie rzeczywistości i dotarcie do prawdy. To ucieczka od bycia tu i teraz, bez którego trudno osiągnąć spokój ducha, poczucie harmonii.
Pytam o Kafkę, bo Pani następny film, zaplanowany na 2024, będzie właśnie o nim.
Kafka był dla mnie zawsze jednym z najważniejszych artystów i filozofów. Przy tym czułam do niego jakiś rodzaj czułości jako do człowieka. Moje studia w Pradze przebiegały w dużym stopniu pod jego wpływem. I pomyśleliśmy z moimi czeskimi przyjaciółmi, żeby pochylić się nad tą postacią. Scenariusz nie jest jeszcze gotowy, ale chcemy, żeby nie był to klasyczny film biograficzny – raczej jakieś puzzle, próbujące uchwycić jego istotę – poprzez jego los, twórczość, ale i poprzez to, jak odbiera go w różnych epokach świat.
Było już o dwóch grzechach niepozwalających osiągnąć raju. A jakie są grzechy za które polscy politycy powinni iść do piekła?
Najbardziej bolesne jest dobicie i tak nikłego poczucia wspólnoty, nastawianie ludzi przeciwko sobie. Nie jesteśmy już wspólnotą, ale dwoma wrogimi plemionami.
To już nie są nawet bańki informacyjne, ale różne rzeczywistości. PiS doprowadziło do tego w sposób tyle cyniczny, co konsekwentny. Jasne, że były ku temu podstawy i wcześniej, ale nie musiało się to tak skończyć. Dobry rządzący powinien jednoczyć społeczeństwo, mówić też do tych, którzy go nie popierają.
Jedną z moich największych obaw, jeśli chodzi o przyszłość Polski, jest to, że nieufność, przechodząca niekiedy we wrogość, stała się już formą endemiczną, kalką społeczną, którą będziemy nadal powielać.
PiS zatrzymał też Polskę w drodze na Zachód, w ambicjach, żeby tę zamożniejszą, lepiej uporządkowaną część świata dogonić. Woli okopywać się w twierdzy i szukać wyimaginowanych wrogów. Polska jest rządzona coraz bardziej jak kraje za naszą wschodnią granicą.
To, co boli mnie szczególnie to fakt, że drastycznie spadła nasza rola w świecie. Byliśmy krajem, który zapoczątkował upadek komunizmu - z aspiracjami, potencjałem. Teraz bliżej nam do butnego zaścianka.
Zaufanie do Polski na arenie europejskiej zostało zniszczone i nie wiem, co musieliby zrobić kolejni rządzący, żebyśmy je odzyskali. Swoją cegiełkę dołożyły do tego też media narodowe przedstawiające Unię Europejską jako wroga Polski.
Ostatnia rzecz, która przychodzi mi do głowy, to szczucie na określone grupy. Hejt stał się językiem władzy, która w dodatku nieustannie znajduje nowy cel ataku. Mieliśmy “gorszy sort”, prezydenta mówiącego, że LGBT to nie ludzie. Poniewieranie kobiet, robienie wrogów z sędziów, ze strajkujących nauczycieli, podsycanie niechęci do uchodźców. Machina propagandowa niszczy dziś już nie określone dyskursy czy poglądy, ale ludzi żyjących w tym kraju.
Wyciekły niedoceniane moim zdaniem przez opinię publiczną maile Dworczyka, w których widać jak na dłoni, jaki jest pomysł PiS-u na utrzymanie władzy - propaganda sukcesu i jad nienawiści. To powrót do praktyk z PRL-u - jest lud i wrogowie ludu. Polska stała się toksyczna dla własnych obywateli.
Szczucie na określone grupy społeczne znamy z historii Trzeciej Rzeszy, propagandę z PRL-u. Skąd te powroty? Mamy tak krótką pamięć?
Nie wiem, a teorii jest wiele. Może to kwestia wypartej i nieprzepracowanej przeszłości? Nagromadzenia frustracji, kompleksów, półprawd i kłamstw, które politycy mogą łatwo wykorzystać, przekuwając we własną narrację?
Może dziedzictwo pańszczyzny - odnajdywanie się w rządach tzw. twardej ręki. Z drugiej strony - rozbiorów i poczucia ciągłego zagrożenia z zewnątrz?
Przychodzi mi jeszcze do głowy złość na podziały klasowe, które wciąż istnieją, mimo że wyglądają dziś zupełnie inaczej niż kiedyś. Z kolei w szczuciu na uchodźców czy osoby LGBT+ trudno nie dostrzec analogii do stosunku Polaków do Żydów przed II wojną światową. Z jednej strony Żydzi byli mniejszością, a z drugiej obcymi, którzy “coś nam zabierają”, choć nie wiadomo do końca co.