Gdyby chcieć zmierzyć w
kilometrach odległość między Kijowem a Warszawą byłoby ich około
1000. Gdyby przełożyć to na czas, w najlepszym przypadku (a o takim raczej nie ma teraz mowy, bo z obawy przed bombardowaniem nie jeździ się głównymi drogami) trzeba
by spędzić w podróży 11 godzin. Samochodem, bo pociągami
minimum 17.
Ale
stolicę Polski od stolicy Ukrainy oddziela też niezmierzona
tęsknota, morze łez, niewyobrażalny strach o bliskich i niepokój o
przyszłość. To dystans, z którym nie tak łatwo sobie poradzić.
Niektórzy
mają plan. Wiedzą przynajmniej dokąd uciekają. Inni wiedzą, że
po prostu muszą uciec. Zdecydują, co dalej, gdy znajdą się w bezpieczniejszym miejscu.
Kiedy
kładli się spać 23 lutego najpewniej wierzyli,
mieli
nadzieję, że
to się jednak nie wydarzy, ale poranek 24 lutego był początkiem
koszmaru.
Pakowanie
w pośpiechu, sięganie po już przygotowaną, na wszelki wypadek,
walizkę, czekanie, bo może za chwilę sytuacja się uspokoi…
Początek tej trudnej drogi, jeśli nie najtrudniejszej,
mógł być bardzo różny.
Wiele, jak przekonują ci, którzy już przekroczyli granicę, było też dylematów. Zostać z mężem? Kto zaopiekuje się dziadkami, którzy za nic nie chcą wyjeżdżać, bo nie mają siły, zdrowia, bo w tym wieku nie boją się śmierci? Zostawić
wszystko? Czy po powrocie, o ile taki będzie, coś z tego
pozostanie? Czy
bliscy będą jeszcze wtedy żyli?
Część osób opuściła Ukrainę w pierwszych dniach wojny. Kilku, a nawet kilkunastokilometrowe korki tworzyły się na drogach wyjazdowych z Kijowa. Gdy zabrakło paliwa gdzieś przed granicą, trzeba było ruszyć w dalszą drogę pieszo. Z dziećmi. Ze zwierzętami. Z walizkami. Z nadzieją, że za chwilę ktoś udzieli pomocy, zapewni schronienie.
Niektórzy musieli jednak chwilę poczekać albo też zwyczajnie nie mogli wyjechać wcześniej. W czasie wojny trudno mówić o jakimkolwiek wyborze.
KIJÓW
Jest marzec. Na parkingu przy dworcu w Kijowie nie można zostawić już żadnego auta. Jest wypełniony po brzegi, nie ma miejsca. Można przypuszczać, że nie są to samochody tych, którzy tylko odwożą bliskich. Mogą należeć do ludzi, którzy już wyjechali i którzy liczą, że kiedyś wrócą po swoją własność i odjadą do swoich domów... Jeśli wciąż będą stały.
O 7 rano kończy się godzina policyjna. Dlatego, gdy dociera się na dworzec kilkanaście minut po 7 – dworzec wielkości Dworca Centralnego w Warszawie
–
zdziwić mogą pustki. Dopiero kilka chwil później zaczynają zjeżdżać się podróżni. Choć określenie podróżni wydaje się w tym przypadku być nie do końca właściwym.
Naprawdę ciężko było tu w czasie ewakuacji miejscowości leżących na północnym zachodzie od Kijowa
– Buczy i Irpienia. Ludzie byli przewożeni na dworzec autokarami. Głównie kobiety, dzieci, osoby starsze... Kobiety, dzieci, osoby starsze... Bardzo dużo kobiet, dzieci, osób starszych. Ramię przy ramieniu. Tłok.
Ale nie chaos. Nikt się nie przekrzykiwał. Nikt się nie awanturował. Nie było widać zdenerwowania ani zniecierpliwienia. Nie było też tak charakterystycznego dla podobnych miejsc gwaru. Było spokojnie, choć ludzie ci musieli przecież zostawić wszystko, co mieli. Nagle zostali wyrwani ze swoich światów.
Tego gwaru nadal nie ma, choć na peronach nie czeka już tak wielu ludzi. Gdzieniegdzie słychać tylko ciche rozmowy o wojnie.
Niektórzy musieli tu spędzić całą noc. Jeśli przyjechali wieczorem, a pociąg, który miał zawieźć ich do Lwowa, nie pojawił się na stacji, nie mogli opuścić dworca z powodu godziny policyjnej, która zaczyna się o 20.
KIJÓW – LWÓW
Tak dzieje się wcale nie tak rzadko. Pociągi się spóźniają. Trzeba czekać na odjazd nawet 5 lub 6 godzin. Choć właściwie trudno powiedzieć, o której powinny odjeżdżać. Rozkłady jazdy za bardzo nie funkcjonują. A nawet jeśli jakieś są, to i tak nie warto szczególnie przywiązywać się do tego, co jest w nich napisane.
Owszem, pomagają tu także wolontariusze, wskazują drogę, podpowiadają, noszą wózki, walizki, polecają również zeskanowanie kodu QR, pod którym kryć się mają najnowsze ustalenia dotyczące ruchu pociągów. Tak jest i w Kijowie, i we Lwowie, o którym za chwilę.
Codziennie z Kijowa rusza także pociąg do Warszawy. Jeden.
Pociąg do Lwowa, ten lepszy, szybszy, jedzie około 8 godz. Gdy wsiada się do starszego, trzeba liczyć się nawet z dwukrotnie dłuższą podróżą. Biletów nie ma. Pociągi ewakuacyjne są za darmo. I wszystkie zapełnione.
Zanim jednak wsiądzie się do pociągu, widzi się wiele pożegnań. To mężowie żegnają żony, ojcowie przytulają córki i synów. Mężczyźni między 18 a 60 rokiem życia nie mogą przecież opuścić ojczyzny. Ogłoszono powszechny pobór.
Będą walczyć za swój kraj i dla swoich dzieci, ale jak przyznaje wielu z nich, będzie im łatwiej, jeśli te dzieci nie będą musiały uciekać do schronu, gdy Rosjanie znowu zaczną bombardować miasto, jeśli nie będą musiały spać w piwnicy i drżeć ze strachu.
Choć strach o ojca na pewno ich nie opuści. Nie wiadomo, kiedy ponownie się zobaczą i niestety, czy w ogóle.
Może udało im się zjeść ostatni wspólny posiłek przed podróżą...
LWÓW
Po wspomnianych wcześniej ośmiu długich godzinach pociąg dociera do Lwowa. We Lwowie też są wolontariusze. Jest specjalne miasteczko, gdzie można uzyskać pomoc, otrzymać coś do jedzenia.
Teraz jest spokojniej, ale w pierwszych dniach wojny docierali tu ludzie z jedną reklamówką pod pachą, bez odpowiedniego ubrania. Tysiące ludzi. Zmarzniętych i wyczerpanych. Do hali dworca nie można było się wcisnąć.
Kanapki i herbata są też po prostu rozdawane tym, którzy czekają w kolejce do odprawy paszportowej, po której wsiada się od razu do pociągu jadącego do Przemyśla. To kolejny etap podróży.
Tym razem pociąg nie jest już tak przepełniony, choć w podziemiach prowadzących na perony jest dużo ludzi, widać poruszenie. Kolejne osoby "wysypywały" się też z innych zatrzymujących się we Lwowie pociągów. Do Polski pasażerowie ruszają z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Jadą w ciszy. Zmęczeni. Opuszczają ojczyznę.
Wcześniej jednak, jeśli ktoś choć na chwilę wyszedł z lwowskiego dworca, można było zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć człowieka, który przed budynkiem grał na pianinie. Grał m.in. "Imagine" Johna Lennona.
PRZEMYŚL
Na dworcu w Przemyślu pierwsze, co się widzi, to mnóstwo wolontariuszy i funkcjonariuszy różnych służb – strażnicy graniczni, żołnierze obrony terytorialnej. Gdy pociąg się zatrzymuje, błyskawicznie ustawiają się oni – dwie, trzy osoby –
przy każdych drzwiach.
Noszą walizki, pomagają przejść do punktu, gdzie odbywa się bardzo przyspieszona kontrola paszportowa. Zajmuje 30 sekund, może minutę.
W części restauracyjnej dworca, co można zobaczyć przez okno, rozłożone są łóżka polowe. Przed budynek, co jakiś czas, podjeżdżają autokary. Wolontariusze ogłaszają, że czekają one na przyjezdnych i wskazują, gdzie jadą.
Można oczywiście wsiąść do pociągu do Warszawy. Można skorzystać z propozycji ludzi dobrej woli, którzy chcą zawieźć Ukrainki i Ukraińców w dowolne miejsce lub udostępnić pokój u siebie. Dla jednych Polska to cel podróży, inni za chwilę ruszą dalej.
Widać ulgę, ale też smutek i
ogromny żal, bo serce zostało tysiące kilometrów stąd.
W piątek 1 kwietnia Straż Graniczna poinformowała, że od 24 lutego do Polski z Ukrainy wjechało 2,415 mln osób. W tym samym czasie z Polski do Ukrainy wyjechało 406 tys. osób.