Kupujemy pięć razy więcej ubrań niż w 1980 roku, a tempo wciąż rośnie. Siedem razy – tyle razy średnio zakładamy ciuch z sieciówki, zanim decydujemy się go wyrzucić. Tymczasem nie ma bardziej ekologicznego ubrania niż używane. Droga tych ostatnich to często wyprawa na miarę podróży Guliwera.
Z zakupami w lumpach jest jak z nauką nowego języka na własną rękę. Wiadomo, że to hobby wartościowe, proste i przyjemne. Tyle że po pierwszych próbach szybko przychodzi zwątpienie. Jak się uczyć?
Gdzie szukać? Dlaczego innym idzie lepiej? Żeby przełamać początkowy opór materii, niezbędna jest – jak to podczas nauki – cierpliwość i pierwsze sukcesy.
Jednym w głowie poprzestawia wełniany płaszcz, po którym na sieciówkowe "wool blend" (domieszka 20 proc. i 399 złotych) można już tylko prychać. Innym ciuch z metką, który można odsprzedać dziesięć razy drożej, niż się kupiło.
Poziom zaawansowany ma tu znamiona epifanii. Dotykasz i wiesz, że to kaszmir, z daleka poznajesz jedwab i umiesz określić na podstawie zdjęć, czy sukienka będzie się gniotła. Nie wiesz jak, ale zaczynasz nagle znać różnicę między rayonem a wiskozą.
Wykopaliska
Jest jednak coś, co pozostaje sekretem i dla lumpoznawców. Jak to się dzieje, że pod nasze palce trafiają: sweter Missoni, trench z biletem na koncert Beatlesów ukrytym w wewnętrznej kieszeni, spódnice wyprodukowane w krajach nieistniejących (pamiętacie Jugosławię i Czechosłowację?) czy skandynawski mundur pocztowy w jodełkę (żaden z przykładów nie został zmyślony).
I można tu oczywiście parsknąć – no bo jak to skąd? Widać przecież, że z zagranicy. Ale w tym miejscu wypadałoby zadać kolejne pytanie – skoro w lumpach w Polsce mamy ciuchy z zagranicy, to co dzieje się z używanymi ubraniami z Polski? Czyżby istniała Europejska Wspólnota Wymiany Spodni (EWWS)? Lobby handlarzy starzyzną?
Ach nie, to tylko kapitalizm - ale w tym przypadku najczęściej ten z ludzką twarzą, choć drobnych machlojek i kilku "ale" nie brakuje i tutaj.
Od toreb z bazaru do vintage shopów
Odzież zagraniczna długo była w Polsce towarem luksusowym. Tyle że Pewexy i "paczki z Ameryki" zarezerwowane były dla nielicznych. W latach 80. dzięki amatorom turystyki handlowej można było już upolować tureckie jeansy i swetry, no a potem zaczęło się na dobre.
Jeden z najbogatszych ludzi na świecie, Amancio Ortega, był wówczas po prostu właścicielem kilku sklepów w Hiszpanii i jednego w Portugalii. Ortega był człowiekiem sentymentalnym. Chciał nazwać swój pierwszy butik od imienia bohatera ulubionego filmu - "Grek Zorba" - ale że w mieście był już bar o tej nazwie, stanęło na Zarze.
Jednak zanim Amancio spłodził z nią potwora imieniem fast-fashion, który wkrótce miał zdominować branżę i rozmnażać się dalej aż do
monstrów w rodzaju Shein, nad Wisłą mieliśmy już własne źródełka plastikowych butów i poliestrowych dresów z Chin.
Handlowano nimi na bazarach i stadionach – z tym 10-lecia na czele. Nie trzeba było szczególnie interesować się tekstyliami, żeby zauważyć podłą jakość wyrobów ubraniopodobnych.
Co bardziej obrotni dostrzegli tu szansę dla siebie. Ciuchy z Zachodu nadal były poza zasięgiem finansowym większości Polaków, ale był jeden szkopuł - tylko te nowe.
Może i w latach 90. ekologia była tematem równie (o ile nie bardziej) egzotycznym, co dziś zainteresowanie magią kryształów, ale w krajach takich jak Niemcy, Holandia, a przede wszystkim Wielka Brytania świetnie miały się tzw. charity shopy.
Sklepy z używanymi rzeczami, różniące się od lumpeksów tym, że ich dochody szły na cele charytatywne (w Polsce na podobnych zasadach działają dziś np. second-handy Fundacji Sue Ryder).
Tradycja charity shopów była wówczas na Zachodzie już na tyle ugruntowana, że zbiórki używanej odzieży (ale też np. naczyń, zabawek czy pościeli) były zakrojone na szeroką skalę. A że każdy ma w domu rzeczy, których chciałby się pozbyć, darów często było więcej, niż mogły pomieścić sklepy. Nadmiar lądował w hurtowniach.
Co za tym idzie, powstawało coraz więcej second-handów niepowiązanych z działalnością charytatywną. W Polsce ubrania z drugiej ręki na początku były wyłącznie biznesem.
Krecia robota
Pierwsze ubrania z Anglii czy Niemiec docierały do nas nie inaczej niż dekadę wcześniej ciuchy z Turcji – w prywatnych samochodach i busach, skąd trafiały na bazary.
Chętnych nie brakowało – w Polsce nie było właściwie sieciówek, a używane ciuchy z Zachodu były bardziej "prestiżowe" niż to, co można było kupić w sklepach.
Zła fama zaczęła ciągnąć się za ubraniami z drugiej ręki później. Nie bez udziału określenia "lumpex" – bardzo zresztą charakterystycznego dla czasów transformacji ustrojowej, gdy co drugi młody biznes dostawał końcówkę -ex. Tak, żeby wiadomo było o co chodzi, ale jednak z nutką zagranicy (tu bodajże Imperium Rzymskiego).
Trudno powiedzieć, czy rdzenny "lump-ex" (rzadziej: "szmat-ex") miał być niewinnym żartem. Ważne, że się przyjął, o co nie było trudno, zważywszy jak wyglądały second-handy wczesnych lat 2000, powstające często w najpodlejszych przestrzeniach, które na spożywczaki się nie nadawały.
Chodził ten, kto musiał i nieliczni śmiałkowie, bo i hasło "odzież z Anglii" wkrótce przestało robić wrażenie. Zakupy "na szmatach" były wstydem – co z rozbawieniem wspominają dziś ówcześni adepci, dla których po latach wstydem jest raczej kupowanie nowych ubrań za grosze.
Stali bywalcy z nostalgią wspominają też lumpeksy sprzed 10-20 lat: znacznie niższe ceny, dużo prawdziwego vintage (ciuchów z lat 90., 80. czy 70., a nie sprzed kilku sezonów), a przede wszystkim mniej szperaczy – ludzi, którzy kupują w second-handach ciuchy, żeby odsprzedać je drożej i przetrzebiają dostawy już pierwszego dnia.
Są jednak i plusy. Lumpeksy są dziś znacznie schludniejsze – dobrze oświetlone, wyremontowane, z ubraniami porozwieszanymi według kategorii.
Wielkim ułatwieniem jest też strona
SecondHandy, która gromadzi adresy lumpeksów i nanosi je na mapy. Na pomysł wpadł Marcin Łaskarzewski, który od lat ubiera się głównie w ciuchy vintage - na własnej skórze przekonał się, że znalezienie sklepów jest wyzwaniem, bo większość z nich się nie reklamuje. Teraz wspólnie z Mają Telką oraz Zuzą Gałczyńską tworzy mapę z innymi miłośnikami lumpeksów, ale i właścicielami sklepów.
Ci ostatni mogą dodawać na stronie m.in. daty najbliższych dostaw, zaś klienci – opinie na temat poszczególnych lumpeksów.
SecondHandy działa od niedawna, ale może zrewolucjonizować polski rynek ubrań z drugiej ręki, pokazując "początkującym", gdzie powinni się kierować – nie tylko ze względu na adres, ale i jakość ubrań.
Z hurtowni na wieszak
Dziś właściciele second-handów mogą wybierać w hurtowniach już nawet nie między krajami, z których pochodzić będzie towar, co nawet między ich rejonami (np. ciuchy z Oslo i okolic będą droższe niż te z innych regionów Norwegii).
Trafiają do nas głównie ciuchy z Wielkiej Brytanii, Irlandii, Holandii, Niemiec, większości Skandynawii. Te z zamożnej Szwajcarii są drogim rarytasem i dla prowadzących lumpeksy.
Co zabawne, właściciele sklepów z odzieżą używaną przeważnie nie wiedzą nawet, co dokładnie znajdą w paczkach kupowanych na wagę.
W hurtowniach panuje podział na klasy ubrań - od najmniej zniszczonych, a często i markowych, do tych gorszych. Wszystko na słowo honoru, chociaż kto oszukuje, klientów nie utrzyma.
Łukasz do branży wszedł z żoną na początku tego roku – prowadzili już cztery firmy, w tym trzy z jednej branży, więc stwierdzili, że czas na dywersyfikację dochodów. Otworzyli Baazar Second Hand Store, który wygląda jak butik.
W lumpeksach nigdy nie kupowali ze względu na zapach, dlatego postanowili, że u nich będzie inaczej – nowy wystrój, nowe meble, duże przymierzalnie i tylko wieszaki – słowem tak, że sami chcieliby się rozejrzeć.
– Zrobiliśmy research i zaczęliśmy jeździć po hurtowniach. Braliśmy minimalne ilości i sprawdzaliśmy, co znajdziemy. Część paczek była oszukana, mimo że braliśmy tylko te wyższych klas. W środku zdarzały się na przykład ciuchy Ralpha Laurena, ale tak znoszone, że nie wiem, kto chciałby je założyć. W niektórych hurtowniach towar był okej, ale śmierdział. Próbowaliśmy to prać, ale to z kolei nie miało sensu – dużo pracy, zużytej wody, wożenia – opowiada Łukasz i zaznacza, że koniec końców znaleźli sensownych dostawców i wygląda na to, że biznes wypali.
Arek lumpeks prowadzi od półtora roku – jego agencja eventowa podczas pandemii miała znacznie mniej zleceń, a że zawsze lubił ciuchy vintage i brakowało mu w Trójmieście second-handu, który miałby oryginalny towar bez cen z kosmosu, postanowił spróbować. I tak powstał jego sklep – Druga Ręka.
– Zastanawiałem się, po co mam korzystać z hurtowni, skoro mogę kupić ubrania bez dodatkowego pośrednika. No i przecwaniakowałem – śmieje się Arek.
Zamówienia bez pośredników musiały być znacznie większe niż te z hurtowni, a w dodatku ewidentnie były sortowane byle jak. Żeby nikt nie przyczepił się, że zapłacił za ciuchy lepszej klasy, a dostał byle co, do każdej dorzucano po perełce. Czasem jednej na kilkaset kilo.
- Na samym początku myślałem, żeby wziąć słynny "niesort" - wielkie paczki nieprzeglądanych ubrań, w których mogą być skarby, ale i kilogramy starych kocy czy kłębków wełny. Szybko mi przeszło. Nawet przy sprawdzonych poddostawcach nie mogę wywiesić wszystkiego, co dostaję, jeśli chcę utrzymać charakter sklepu.
Co dzieje się z ubraniami, które nie znajdują właściciela? Zależy od lumpeksu.
Arek oddaje je facetowi, który sprzedaje ciuchy na bazarach za grosze, dosłownie po kilka złotych za sztukę. Łukasz przecenia do skutku, a jeśli skutku brak, niektóre ciuchy lądują na Vinted, a inne trafiają do kontenerów PCK. Ale i Polski Czerwony Krzyż od dobrych kilku lat sprzedaje ofiarowane ubrania.
Domniemane sekrety Czerwonego Krzyża
Części Polaków nadal nie mieści się w głowie, że ich ubrania nie trafiają do ubogich, mimo że na kontenerach jest wyraźnie napisane, co stanie się z wrzuconymi do środka rzeczami.
Wciąż mamy obraz biedy zaczerpnięty z pozytywistycznych powieści, tymczasem znalezienie ubrań w porównaniu choćby do
zdobycia laptopa do nauki zdalnej czy zapłacenia rachunków za prąd nie jest dziś żadnym problemem.
Gdzie zatem trafiają ubrania wrzucane do kontenerów z oznaczeniami PCK z całej Polski? Ich pierwszy przystanek to Skarżysko-Kamienna, gdzie działa największa w Polsce sortownia odzieży używanej - Wtórpol.
Jej założyciel Leszek Wojteczek jest dziś milionerem i to od drygu do robienia pieniędzy się zaczęło, chociaż sortownia to dziś o wiele więcej niż tylko intratny biznes.
Podobnie jak wielu innych Wojteczek na początku lat 90. jeździł na Zachód i przywoził do kraju odzież używaną na handel. Szło dobrze, tyle że szybko zauważył to, z czym dziś mierzą się właściciele second-handów – może i każdy ciuch znajdzie kogoś, komu się spodoba, tyle że musi być w dobrym stanie.
Tym sposobem to, co nie nadawało się na sprzedaż, było cięte i zamieniane w czyściwo służące np. do usuwania smarów. Potrzebowały go fabryki, ale i mechanicy samochodowi, a po zmianie ustrojowej nie było skąd go brać.
Wtórpol od kuchni
Dziś ubrania z kontenerów trafiają do Skarżyska na podstawie umowy handlowej – PCK dostaje pieniądze na swoje cele, a Wtórpol ma co sortować.
Ustawieni przy taśmie pracownicy wypatrują konkretnych rzeczy – np. kurtek, spodni, ubrań dziecięcych, które idą do kolejnego przeglądu. Część rzeczy jest od razu wyceniana przez pracowników i trafia do prowadzonych przez przedsiębiorstwo second-handów na terenie Polski. Los pozostałych zależy od wielu czynników.
Najmniej zniszczone ubrania płyną do Afryki – głównie tej subsaharyjskiej. Jak nietrudno się domyślić, zapotrzebowanie jest głównie na ubrania letnie - choć zazwyczaj nie tak krótkie czy wydekoltowane, jakie nosi się w Polsce.
Interesy z Kongo czy z Gabonem robi się zupełnie inaczej niż z Europą. Tamtejsi kontrahenci często chcą spędzić najpierw kilka dni z Polakami, zapraszają ich do domów, poznają ze swoimi rodzinami. Jeden z klientów z Somalii, gdy przyjeżdża do Skarżyska, prosi zawsze o kiełbasę z grilla z cebulą.
Zaczęło się, jak to w latach 90., trochę na dziko. W 1998 roku szef po prostu popłynął do Afryki, bo dowiedział się, że jest tam rynek zbytu na odzież używaną z Europy. Interesy załatwiało się wtedy nie inaczej niż w Polsce – od drzwi do drzwi.
Wkrótce do Skarżyska przyjechała ściągnięta pocztą pantoflową interesantka z Mali. Nie była widać przygotowana na grudzień w Polsce, bo z taksówki, która przywiozła ją z lotniska w Warszawie wysiadła w japonkach (za to z walizką pełną dolarów).
Vintage ze statku
Afrykańskie ścieżki ubrań z polskich szaf bywają przeróżne, jednak najczęściej z portów trafiają do hurtowników, potem zaś do detalistów, przy czym w Afryce to najczęściej osoby handlujące na lokalnych targach.
Tu nie wypada nie wspomnieć o kwestii często pojawiającej się w dyskusji o Afryce jako rynku zbytu odzieży z Europy, ale też Azji czy Stanów. Czy bowiem napływ ubrań nie zabija lokalnych gospodarek, w których zamiast wytwarzać, już tylko się odkupuje?
Do jakiegoś stopnia pewnie tak jest, tym bardziej, że niechciane, a do tego nieużywane ubrania sprzedaje do Afryki i część sieciówek. Tyle że to teorie, które nieszczególnie wiele wnoszą.
Wiemy dziś, że fast-fashion rozłożyła na łopatki lokalną produkcję odzieży w krajach Zachodu. W samych Stanach w latach 1991-2012 zniknęło 1,2 miliona miejsc pracy w branży – w tym czasie odsetek sprzedaży ciuchów z metką "made in USA" spadł z ponad 56 proc. do niewiele ponad 2.
I to w kraju z rozwiniętą infrastrukturą, środkami produkcji, wykwalifikowanymi pracownikami, związkami zawodowymi. Jak ma się do tego hipotetyczna lokalna produkcja w Afryce? Bez znajomości lokalnych uwarunkowań można tylko dywagować.
W Kenii, będącej dziś największym importerem odzieży używanej na kontynencie, średnie zarobki wynoszą około 1500 złotych.
Tymczasem ceny nowej odzieży nie różnią się zasadniczo od tych w Polsce. Za sukienkę trzeba zapłacić około 100 złotych, zaś nowe buty sportowe są dwukrotnie droższe. Można zawsze poszukać czegoś tańszego w internecie. Tyle że miesięczne opłaty za WiFi w Kenii to niemal 200 złotych.
Jeśli nie Afryka to...?
Z ubraniami, które nie nadają się ani do second-handów ani na rynek afrykański, w skarżyskiej sortowni dzieje się jedna z trzech rzeczy – te z naturalnej wełny trafiają najczęściej do Indii lub Turcji, gdzie służą do produkcji dywanów.
Bawełniane tiszerty i dresy zamieniają się we wspomniane już czyściwo, dla którego największymi rynkami zbytu do niedawna był wschód Europy.
Trzecia kategoria to paliwo alternatywne z rozdrobnionej surówki z tkanin. Z tym ostatnim problem jest jeden - żeby cementownia czy fabryka mogła z niego korzystać, musi zainwestować w ekstremalnie drogie spalarnie. Co za tym idzie, takich miejsc wciąż jest niewiele.
Zsyp na odzież
Co jakiś czas na lokalnych portalach pojawiają się informacje o wandalach, którzy do kontenerów na odzież wrzucają worki na śmieci, ale to tylko czubek góry lodowej.
Z podobnych rewelacji zdecydowanie najczęściej zdarzają się martwe zwierzęta - koty, psy, ale i listy czy gołębie. Inną plagą są odpady tekstylne - ścinki z tapicerni czy szwalni - w jednym z miast było ich nagminnie tak dużo, że kontenery trzeba było usunąć.
Nie ma bardziej ekologicznego ciucha, niż ten, który już jest w obiegu. A już zwłaszcza, gdy mówimy o ubraniach z drugiej ręki pozyskiwanych lokalnie i lokalnie transportowanych. Tiszert z bawełny organicznej ściągany z zagranicy się nie umywa.
– Jasne, że chciałabym, żeby coraz więcej osób przekonywało się do ubrań używanych – jak nie z second-handu, to z wymianek czy z internetu – mówi Monika Lipnicka, która we Wtórpolu odpowiada za CSR.
Tyle że odwrót od sieciówek to proces. Na początek dobrze byłoby chociaż, żeby ubrania, którym można dać drugie życie, nie lądowały na śmietnikach, gdzie jedyne, co je czeka, to rozkład – wielokrotnie dłuższy niż całe życie chwilowych właścicieli. Tymczasem z badań wynika, że co trzecia osoba w Polsce niechciane ubrania wrzuca do śmieci.
- W przypadku zbiórek kontenerowych ważne jest, żeby ubrania nie trafiały do sortowni mokre - wtedy czeka je już tylko utylizacja. Często ludzie widzą worki pod kontenerami i dostawiają tam kolejne, podczas, gdy w środku wciąż jest miejsce. Wystarczy, że ktoś rozerwie folię, spadnie deszcz i ubrania zamieniają się z miejsca w odpady - tłumaczy Lipnicka.
Poza martwymi zwierzętami trafiają się i ciekawsze odkrycia. Płaszcz Louis Vuitton za kilkanaście tysięcy, futra z norek o podobnej wartości albo prototyp projektu sukienki dla Mody Polskiej z lat 60. Są i portfele czy dokumenty pozostawione w kieszeniach, zdarzył się nawet plik banknotów z RPA.
- Nie ma tygodnia, żebyśmy nie odebrali telefonu z prośbą o odnalezienie jakiejś zguby. Ludzie wyrzucają wraz ze starymi marynarkami oszczędności życia babci, kluczyki do samochodu, mundury po pradziadkach – póki kontener nie został opróżniony, wszystko jest do odzyskania. Gorzej, gdy zawartość trafiła już do sortowni. Codziennie pracownicy przeglądają 330 ton tekstyliów, więc odnalezienie zawartości kieszeni "czarnego płaszcza" jest jak szukanie igły w stogu siana – mówi Mateusz Bolechowski, który odpowiada w firmie za kontakt z mediami.
True cost
Prawdziwy koszt bluzki z Bangladeszu to nie 40 złotych. W niską cenę jest wliczona praca w warunkach i w wymiarze godzin, w których nikt z nas nie zgodziłby się pracować, często z narażeniem zdrowia, a bywa, że i życia. I nie, szyjący nasze bluzki nie mają szans pojechać ze swoich pensji na urlopy, na które właśnie kupiliśmy nową rzecz.
Łatwiej niż zapłakać nad ściekiem w Azji jest już utożsamić się z osobą w swoim wieku, która spędza sześć dni w tygodniu po 10 godzin nad maszyną do szycia, wdycha mikrowłókna bawełny i poci się, bo w hali nie ma klimatyzacji.
Żeby było zabawniej nieszczególnie nawet oszczędzamy na tych nowych, wspaniałych bluzeczkach. Cykl życia ubrań wciąż się skraca - wprost proporcjonalnie do tego, jak chętnie wybieramy ciuchy złej jakości. W krajach globalnej Północy na dorosłą osobę przypada rocznie po 68 nowych ubrań.
Można mieć nadzieję, że w Polsce wciąż zaniżamy statystykę, zważywszy, że jesteśmy dla Europy Zachodniej głównym rynkiem zbytu odzieży używanej.
Światełka w tunelu? Brak
W Wielkiej Brytanii co pięć minut wyrzuca się niemal 10 tys. sztuk odzieży - to najszybciej rosnący strumień odpadów.
Z kolei wedle ustaleń Banku Światowego branża tekstylna zdominowana przez szybką modę odpowiada dziś za około 20 proc. rocznego skażenia spowodowanego przez przemysł.
Tymczasem na świetalną przyszłość raczej się nie zanosi – przy szacowanym przyroście naturalnym i wzroście gospodarczym do 2030 roku będziemy kupować 63 proc. ciuchów więcej niż dziś. Nowych ciuchów.
Dobrowolne ograniczenie zapotrzebowania na ubrania kilku miliardów osób to mrzonka. Możemy co najwyżej odpowiadać za siebie. I uczyć się wybierać lepiej. W zestawieniu z sieciówkami ciuchy z drugiej ręki wypadają dziś nie tylko korzystniej cenowo, ale i jakościowo.