Co zabrali Ukraińcy uciekając przed wojną?
naTemat extra

"Pięcioosobowa rodzina przyjechała z tylko jedną reklamówką. Wstrząsające"

Fot. Maciej Stanik

Dokumenty.
Szczoteczka do zębów.
Ręcznik, pościel, bielizna.
Telefon.
Ładowarka. Zegarek.
Klucze, grzebień, leki, żel do kąpieli.
Mały niebieski miś.
Laptop, dwie książki.
Kapitan Ameryka.
Trzy bluzki, jeden sweter, tabletki przeciwbólowe, dresy, koc.
Nic.
***
Niewielki plecak – taki, z jakim jeździło się na wycieczki szkolne – a w nim trzy różowe bluzki, słuchawki do telefonu, szczoteczka do zębów i pasta. Niewiele, a jednak wszystko. Wszystko należące do 14-letniej Katariny. Jej rodzice zmarli dwa lata przed wybuchem wojny. Dziewczynka została na tym świecie z babcią. Niestety starsza kobieta jest schorowana.
***
– A pani? Co pani ze sobą zabrała uciekając z Ukrainy?
– Nie ma co pokazywać, bo praktycznie niczego nie wzięłam…
Od 24 lutego do 19 czerwca polsko-ukraińską granicę przekroczyło 4,166 mln osób. Rosyjska agresja na Ukrainę wygnała ludzi z ich miast, wsi, z ich domów. Szukając bezpiecznego miejsca najczęściej musieli zostawić za sobą cały swój dobytek, całe swoje życie. Z reklamówką w ręku, jedną walizką lub z plecakiem na plecach docierali do Polski. Co takiego zabrali ze sobą? Co uznali za najistotniejsze? 
O to właśnie zapytaliśmy tych, którzy uciekali przed wojną – głównie są to kobiety i dzieci. Poprosiliśmy, by pokazali nam, co spakowali, udając się w nieznane miejsce, nie wiedząc, na jak długo opuszczają Ukrainę, jaką zabawkę ściskały w tej podróży najmłodsi.
Na zdjęciach, które publikujemy, jest cała zawartość walizek uchodźczyń i uchodźców.  To kolejny symbol dramatu rozgrywającego się u naszych sąsiadów. I choć nikt nie chciałby się nad tym zastanawiać, to przyglądając się tym fotografiom na myśl, mimo wszystko, przychodzi pytanie: Co ja zabrałabym/zabrałbym ze sobą ratując życie?  

RZECZY Z TAMTEGO ŻYCIA

Niejednokrotnie uciekali w pośpiechu. Towarzyszył im strach, ale o tym chyba nawet nie trzeba wspominać – to oczywiste.
Chociaż jeśli się zastanowić, to słowo "towarzyszyć" wydaje się w tych okolicznościach nieadekwatne – jest ładne, może nawet eleganckie, a o wojnie tego powiedzieć nie można. Wojna nie ma w sobie nic pięknego. Jest brzydka. Paskudna. Wojna to cierpienie, strach i śmierć.
Kiedy opuszczali swoje domy, nie wiedzieli, kiedy wrócą i czy wrócą w ogóle. I mimo że od tamtej pory minęły prawie cztery miesiące, nie wiedzą tego nadal.
Wielka niewiadoma i często tylko chwila, żeby się spakować. Co zabrać ze sobą? Co zostawić? Co może się przydać, a co będzie niepotrzebnym balastem? Co może mieć wartość poza samym życiem? Co?
Nie ma dobrej odpowiedzi. Decyduje moment.
Najczęściej było to kilka rzeczy, które udało się chwycić i wrzucić do plecaka albo reklamówki. Kiedy ktoś dzwoni i mówi, żeby się pakować, że jest mało czasu, że już trzeba jechać, nie przeszukuje się albumów, by zabrać ze sobą pamiątki – fotografię ze ślubu, zdjęcie dziadka i babci.
Kiedy za oknem słychać wybuchy nie ma czasu na wielkie planowanie. Na przeszukiwanie internetowych poradników, w których ktoś wylicza pogrubioną czcionką, co spakować w czasie kryzysu.
Kiedy człowiek drży o życie bliskich i swoje, nie liczy się nic więcej, tylko to, by wyjść z tego cało, by móc zasnąć w bezpiecznym miejscu. Zanim jednak uda się do tego bezpiecznego miejsca dotrzeć, miną godziny, a może i dni wypchane po brzegi niepewnością.
Z niepewnością przyjdzie jednak żyć przez najbliższe miesiące, bo przecież w Ukrainie wciąż toczy się walka, bo zostali tam przyjaciele, została rodzina.

KILKA KSIĄŻEK

2 marca. To właśnie wtedy Natalia i jej nastoletnia córka Margarita opuściły Charków. Nie panikowały, gdy zaczęła się wojna – tak przynajmniej twierdzi Natalia. Wspomina, że w centrum miasta było raczej spokojnie, choć na niebie co i rusz pojawiały się myśliwce, choć było słychać i widać, jak spadają bomby.
Bała się, oczywiście, że się bała, ale nie o siebie, o córkę. To dlatego wyjechały.
Zabrały ze sobą komputer, spakowały trochę jedzenia, koce i karimaty. Te ostatnie ponieważ wiedziały, że będą musiały przenocować na dworcu.
Margarita chciała wziąć więcej ciuchów, ale matka wybiła jej to z głowy. Nie pozwoliła na taki bagaż. Zamiast tego kazała wziąć kilka książek.
Matka i córka najpierw trafiły do Czech, później były na Łotwie, żeby na końcu dotrzeć do Warszawy. Choć tak naprawdę trudno powiedzieć, gdzie i kiedy ten koniec będzie.
Teraz mieszkają w jednym z punktów pobytowych dla uchodźców w Warszawie. W Polsce jest z nimi jeszcze matka chrzestna dziewczyny, są też ich znajome. W Charkowie została reszta rodziny.
– Mamy z nimi kontakt. Córka dzwoni codziennie do babci – zaznacza Natalia.
– Co mówią?
– Na razie jest tam w miarę spokojnie, ale nikt nie ma pewności, co do przyszłości.
A Margarita? Margarita mówi, że "jest ok". Uśmiecha się. Pewnie chce dodać otuchy matce, w której oczach pojawiły się łzy. Może chce być silna właśnie dla niej.

JEDNA REKLAMÓWKA

– Większość osób przyjeżdżała z jedną reklamówką, może z dwiema. Raczej bez walizek. Niektórzy nie mieli nic prócz ubrań na sobie – mówi Bartosz Domański, główny koordynator Punktu Pobytowego przy ul. Wołoskiej 7 w Warszawie.
– Większość naszych mieszkańców to kobiety, matki z dwójką, trójką dzieci. Kiedy uciekały z Ukrainy, nie mogły pozwolić sobie na wielkie bagaże, nie było na nie miejsca. Jedno dziecko brały na ręce, drugie chwytały za rękę, dlatego przyjechały z tym, co mieściło się w reklamówce. I Tyle - tłumaczy.
Część bagaży została na dworcu, np. we Lwowie. Nie chodzi o to, że były za ciężkie. Chodzi o to, że trzeba było zdecydować: moja walizka czy miejsce w pociągu dla kolejnej osoby? Wybór był oczywisty.
– Czasami dzieci miały jakieś pluszaki ze sobą, ulubionego misia, ukochanego królika. Mogły przytulic się do nich w podróży… – wspomina Domański.
Punkt pobytowy najczęściej był pierwszym miejscem, w którym po długiej i trudnej podróży uchodźczynie i uchodźcy mogli się spokojnie wyspać, gdzie mogli odpocząć, gdzie nie słyszeli za oknem wystrzałów, gdzie była cisza.
– Stres, nerwy schodzą po dwóch, czterech dniach, kiedy już nie trzeba uciekać. Tutaj łapią oddech i zaczynają zastanawiać się, co dalej. Większość osób uważała, że za maksymalnie dwa tygodnie, kiedy w Ukrainie się uspokoi, wrócą do siebie. Niestety czasami nie mają już do czego wracać. Pokazują nam zdjęcia zniszczonych budynków. Niektórzy chcą przez chwilę pobyć w Polsce, zarobić trochę pieniędzy i dopiero wtedy wrócić do domu, żeby móc go odbudować przynajmniej w takim stopniu, aby dało się w nim ponownie bezpiecznie zamieszkać – podkreśla rozmówca naTemat.
– Czy czyjaś historia szczególnie utkwiła panu w głowie? 
– Niedawno przyjmowaliśmy rodzinę z Mariupola - małżeństwo z trójką dzieci - która uciekała stamtąd przez Rosję, Estonię, Łotwę, Litwę. Po dwóch tygodniach dotarli do Polski, do Warszawy. Mężczyzna był na wózku, podróżował z przestrzelonymi nogami. Mieli ze sobą tylko reklamówkę, Coś wstrząsającego.
Bartosz Domański zaznacza, że większość rzeczy, które dziś mają uchodźcy i uchodźczynie mieszkający przy Wołoskiej, a jest tu około 400 osób (połowa to dzieci), to dary od Polaków.
Uciekali zimą, więc mieli ze sobą tylko zimowe ubrania, dlatego aby teraz mogli coś na siebie założyć, potrzebna była pomoc. Ta pomoc niezbędna jest nadal.

ŚPIWORY I KONSERWY

Olga i Stanisław oraz ich 10-miesięczne dziecko z Kijowa uciekli w pierwszych dniach wojny. Chwycili za walizki, gdy blisko ich domu spadła bomba. 
– Kiedy podjęliśmy decyzję, żeby opuścić Kijów, nawet nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, gdzie będziemy nocować, dlatego wzięliśmy ze sobą tylko to, czego potrzebuje nasze dziecko, apteczkę, namiot, śpiwory i konserwy – mówi Olga.
Dopiero w trasie zdecydowali, że zatrzymają się u znajomych za miastem. Tam miało być bezpieczniej i było na tyle, na ile w takich warunkach może być bezpiecznie, ale do czasu. W maju uznali, że nie chcą dłużej ryzykować. W połowie miesiąca przyjechali do Polski.
– Znowu wzięliśmy tylko to, co potrzebne dziecku, wózek i jak najmniej rzeczy dla siebie, żeby ułatwić sobie podróż – przyznaje Stanisław.
Rodzina kobiety została w Doniecku, skąd i ona pochodzi, choć opuściła to miasto w 2014 roku z powodu trwającego tam konfliktu. – Teraz historia niestety się powtórzyła – stwierdza Olga.
– Kontaktujmy się z moimi bliskimi, ale w trakcie ostrzału, intensywnych akcji, w tamtej części Ukrainy nie ma zasięgu. Większość ludzi tam mieszkających przez ostatnie lata przyzwyczaiła się do takich niebezpiecznych, niepewnych warunków. Mój ojciec jest typowym pracoholikiem, więc cały czas pracuje. Mówi: "Tak, strzelają, ale mam coś do roboty" – dodaje rozmówczyni.
Stanisław jest przedsiębiorcą, miał firmę, działał w sektorze IT. Z kolei Olga ma wykształcenie medyczne. Pracowała w Instytucie Transplantologii. Później się przebranżowiła i była menadżerem w restauracji.
Kilka miesięcy temu bank udzielił im kredytu, dzięki czemu mogli kupić wymarzone mieszkanie. Zaczęli robić remont, ale wojna wstrzymała ich plany, a raczej brutalnie przerwała. W Kijowie zostało wszystko, co mieli i na co ciężko pracowali.
Nie myślą o powrocie, myślą przede wszystkim o przyszłości dziecka. Chcą zapewnić mu spokojnie i normalne życie. Chcą, by mogło pójść do szkoły, a później na studia.

PIŻAMA I KAPCIE

Byli i tacy, którzy musieli uciekali z Ukrainy prosto ze schronu, w którym skryli się w czasie bombardowania. Do Polski docierali z tym, co udało się im zgarnąć w pośpiechu. Niektórzy nie zdążyli zgarnąć niczego. Dzieci wyciągnięte w środku nocy z łóżek przyjeżdżały tylko w kurtkach założonych na piżamę, w trzech parach skarpet, w kapciach.
– Ludzie przyjeżdżali z najpotrzebniejszymi rzeczami. Niektórzy z niczym. Wiele zależało i zależy od tego, czy podróżowali do granicy własnym samochodem, autobusem, czy pociągiem – mówi Michalina Wieczorek główna koordynatorka Punktu Pobytowego przy ul. Chmielnej w Warszawie.
– Oczywiście zdarzały się osoby, które przewidywały, że front nadejdzie. Ci ludzie wcześniej spakowali walizki, mieli ze sobą kota lub psa, jedzenie dla tych zwierzaków. Wyjeżdżali z Ukrainy zanim jeszcze zaczęły spadać bomby – dodaje rozmówczyni naTemat.
Michalina Wieczorek: Pokazują zdjęcia, na których widać kupę gruzu i mówią, że tam mieszkali. Niektórzy nie chcą wracać do Ukrainy. Najczęściej są to kobiety, które zostały same z dziećmi. Ich mężowie zginęli, z domu pozostało pogorzelisko. One chcą szukać dla siebie nowego miejsca do życia. Są też tacy, którzy mówią: "Tak, jest kupa gruzu, ale został mój kurnik, został kawałek ziemi, który nadal jest mój, dlatego wrócę i odbuduję swój świat. Tam mam przyjaciół, rodzinę. Ja wrócę, ale moje dzieci zostaną tutaj. Będą mówiły w dwóch językach, będą miały lepszą przyszłość".
Rozmówczyni naTemat dodaje też, że wiele kobiet zaczyna widzieć siebie jako osoby coraz bardziej sprawcze. Wcześniej, przez większość życia, były zaopiekowane przez tatę, męża, brata, a teraz ten męski świat jest daleko, dlatego muszą nauczyć się żyć samodzielnie, samodzielnie podejmować decyzje, samodzielnie wychowywać dzieci. Nie mają na kim się podeprzeć.
– To co zauważyliśmy, szczególnie na początku wojny, to to, że ludzie przyjeżdżali tak zmęczeni, że nie chcieli jeść, nie chcieli pić. Chcieli tylko kanapkę dla dziecka, położyć się i przespać. To był priorytet. Kilkanaście, kilkadziesiąt godzin podróżowali w ścisku, w hałasie, a dzieci były bardzo przestymulowane. Zasypiały na podłodze podczas rejestracji rodziców. Do końca życia zapamiętam dziecko, które zasnęło z kanapką w buzi – wspomina koordynatorka.
Matki, co oczywiste, też były umęczone. Przez całą drogę pilnowały dobytku, dzieci, kota, psa. Ściskając dokumenty w ręku nagle dowiadywały się, że to już tu, że już nigdzie nie będą musiały jechać.
– Przyjmowaliśmy gości z prosto z dworców. Docierali do nas w przepełnionych autobusach. Było bardzo zimno, temperatura czasami spadała poniżej zera. Kiedy tłumacz wchodził do autokaru i bardzo głośno mówił, że dziś przyjmiemy wszystkich, tylko trzeba wypełnić ankiety, widać było, że schodzi z nich napięcie, widać było taką ulgę. Dzieciaki zaczynały płakać, bo to już tu… – mówi Michalina Wieczorek.

PAPIER TOALETOWY

W pierwszych dniach wojny, we wsi, w której stał dom Iry – południowo-wschodnia Ukraina, obwód zaporoski – nie było żadnych wybuchów, żadnych wystrzałów, ale słychać było te, które niszczyły pobliskie miejscowości i które w kilka sekund przerywały kolejne życia.
Rosyjskie wojska posuwały się jednak do przodu. Gdy żołnierze pojawili się w Enerhodarze, gdzie znajduje się elektrownia jądrowa, Ira czuła, że jej rodzina za chwilę może znaleźć się w potrzasku, jeśli już w nim nie była. Kobieta chciała za wszelką cenę uratować dzieci, wywieźć je za granicę, jak najdalej od elektrowni.
Wszystko działo się bardzo szybko. Ira nie spała przez całą noc. Kontaktowała się ze znajomymi. Strach o dzieci jej nie opuszczał. – Zadzwonił mój mąż. Powiedział, że lada moment odjedzie ostatni pociąg, że będzie tylko jeden, więc musimy nim jechać. Zdążyłam wziąć trochę pieniędzy, dokumenty i papier toaletowy. Wyjechaliśmy tylko w tym, co mieliśmy na sobie. Myślałam, że to tylko na trochę – wspomina Ira.
Mąż Iry jest wojskowym. Dzięki temu kobiecie i jej dzieciom udało dostać się do pociągu. Każdy wagon był przepełniony. Panował ścisk. 5 marca z synem i córką siostry dojechała do Warszawy.
– Rozmawia pani z mężem?
– Mąż jest żołnierzem, więc nie może przekazywać nam żadnych informacji. Czasami pisze tylko, że wszystko jest ok lub wysyła "+", żeby przekazać, że wciąż żyje.
– Wróci pani do domu?
– Tak. Tam jest praca, tam jest nasz dom. Nie zostaniemy tutaj – odpowiada Ira, której łamie się głos.
Ira podkreśla, że ciężko będzie zapomnieć o tym, co się wydarzyło, a właściwie, o tym, co wciąż się dzieje. W Ukrainie zostało całe jej dotychczasowe życie. Kobieta jest nauczycielką informatyki, wychowawczynią ostatniej klasy w szkole średniej.
– Oni nawet nie mieli zakończenia roku szkolnego. Nie mogli bawić się na studniówce – dodaje ze smutkiem.

APTECZKA I DOKUMENTY

Hostomel w obwodzie kijowskim. Tam wystrzały było słychać właściwie bez przerwy. Katarina i jej mąż nie zastanawiali się długo, decyzja o wyjeździe zapadła spontanicznie. Kobieta zdążyła wrzucić do plecaka jedynie skarpetki, spodnie, dokumenty, apteczkę.
Mąż zawiózł ją i dzieci do metra, ale ono było już zamknięte. Nie wszystkie stacje pracowały, dlatego aby dojść do tej właściwiej, trzeba było pokonać pieszo 3 km.
– Potem dojechaliśmy na stację kolejową. Nie miałam pojęcia, dokąd pojedziemy. Wiedziałam tylko, że na zachód Ukrainy. Dopiero w pociągu dowiedziałam się, że naszym celem jest Polska. Kierowniczka pociągu mówiła, że najpierw dostaniemy się do Chełma, a z Chełma do Warszawy. Naprawdę było bardzo ciężko – mówi Katarina.
Katarina i jej rodzina są już bezpieczni, ale ich domu już nie ma. Nie ma też żadnych pamiątek. Wszystko zniknęło. Wszystko zostało zniszczone.
Ale w wojennej rzeczywistości "co" przestaje mieć takie znaczenie, bo liczy się tylko "kto".
Wołodymyr Zełenski: Odbudujemy Ukrainę. Ulice i okolice, spokojnie miasta i wioski. Uleczymy nasze ciała z ran, a dusze ze strat.
Imiona niektórych bohaterów reportażu zostały zmienione.

Aneta Olender
Maciej Stanik





Autorzy artykułu:

Aneta Olender

reportażystka