Ręcznik, pościel, bielizna.
Klucze, grzebień, leki, żel do kąpieli.
Trzy bluzki, jeden sweter, tabletki przeciwbólowe, dresy, koc.
Niewielki plecak – taki, z jakim jeździło się na wycieczki szkolne – a w nim trzy różowe bluzki, słuchawki do telefonu, szczoteczka do zębów i pasta. Niewiele, a jednak wszystko. Wszystko należące do 14-letniej Katariny. Jej rodzice zmarli dwa lata przed wybuchem wojny. Dziewczynka została na tym świecie z babcią. Niestety starsza kobieta jest schorowana.
– A pani? Co pani ze sobą zabrała uciekając z Ukrainy?
– Nie ma co pokazywać, bo praktycznie niczego nie wzięłam…
Od 24 lutego do 19 czerwca polsko-ukraińską granicę przekroczyło 4,166 mln osób. Rosyjska agresja na Ukrainę wygnała ludzi z ich miast, wsi, z ich domów. Szukając bezpiecznego miejsca najczęściej musieli zostawić za sobą cały swój dobytek, całe swoje życie. Z reklamówką w ręku, jedną walizką lub z plecakiem na plecach docierali do Polski. Co takiego zabrali ze sobą? Co uznali za najistotniejsze?
O to właśnie zapytaliśmy tych, którzy uciekali przed wojną – głównie są to kobiety i dzieci. Poprosiliśmy, by pokazali nam, co spakowali, udając się w nieznane miejsce, nie wiedząc, na jak długo opuszczają Ukrainę, jaką zabawkę ściskały w tej podróży najmłodsi.
Na zdjęciach, które publikujemy, jest cała zawartość walizek uchodźczyń i uchodźców. To kolejny symbol dramatu rozgrywającego się u naszych sąsiadów. I choć nikt nie chciałby się nad tym zastanawiać, to przyglądając się tym fotografiom na myśl, mimo wszystko, przychodzi pytanie: Co ja zabrałabym/zabrałbym ze sobą ratując życie?
RZECZY
Z TAMTEGO ŻYCIA
Niejednokrotnie uciekali w pośpiechu. Towarzyszył
im strach, ale o tym chyba nawet nie trzeba wspominać – to oczywiste.
Chociaż jeśli się zastanowić, to słowo "towarzyszyć" wydaje się w tych okolicznościach
nieadekwatne – jest ładne, może nawet eleganckie, a o wojnie tego
powiedzieć nie można. Wojna nie ma w sobie nic pięknego. Jest
brzydka. Paskudna. Wojna to cierpienie, strach i śmierć.
Kiedy opuszczali swoje domy, nie wiedzieli, kiedy wrócą i czy wrócą
w ogóle. I mimo że od tamtej pory minęły prawie cztery miesiące,
nie wiedzą tego nadal.
Wielka niewiadoma i często tylko chwila, żeby się spakować. Co
zabrać ze sobą? Co zostawić? Co może się przydać, a co będzie
niepotrzebnym balastem? Co może mieć wartość poza samym życiem?
Co?
Nie ma dobrej odpowiedzi. Decyduje moment.
Najczęściej było to kilka rzeczy, które udało się chwycić i wrzucić
do plecaka albo reklamówki. Kiedy ktoś dzwoni i mówi, żeby się
pakować, że jest mało czasu, że już trzeba jechać, nie
przeszukuje się albumów, by zabrać ze sobą pamiątki –
fotografię ze ślubu, zdjęcie dziadka i babci.
Kiedy za oknem
słychać wybuchy nie ma czasu na wielkie planowanie.
Na przeszukiwanie internetowych poradników, w których ktoś wylicza
pogrubioną czcionką, co spakować w czasie kryzysu.
Kiedy człowiek drży o życie bliskich i swoje, nie liczy się nic
więcej, tylko to, by wyjść z tego cało, by móc zasnąć w
bezpiecznym miejscu. Zanim jednak uda się do tego bezpiecznego
miejsca dotrzeć, miną godziny, a może i dni wypchane po brzegi niepewnością.
Z
niepewnością przyjdzie jednak żyć przez najbliższe miesiące, bo
przecież w Ukrainie wciąż
toczy się walka, bo zostali tam przyjaciele, została rodzina.
KILKA
KSIĄŻEK
2
marca. To właśnie wtedy Natalia i jej nastoletnia córka Margarita
opuściły Charków. Nie
panikowały, gdy zaczęła się wojna – tak
przynajmniej twierdzi Natalia. Wspomina, że w centrum miasta było
raczej spokojnie, choć na niebie co i rusz pojawiały się myśliwce,
choć było słychać i widać, jak spadają bomby.
Bała się,
oczywiście, że się bała, ale nie o siebie, o córkę. To dlatego
wyjechały.
Zabrały
ze sobą komputer, spakowały trochę jedzenia, koce i karimaty. Te
ostatnie ponieważ wiedziały, że będą musiały przenocować na
dworcu.
Margarita
chciała wziąć więcej ciuchów, ale matka wybiła jej to
z głowy. Nie
pozwoliła na taki bagaż. Zamiast tego kazała wziąć kilka
książek.
Matka
i córka najpierw trafiły do Czech, później były na Łotwie, żeby
na końcu dotrzeć do Warszawy. Choć tak naprawdę trudno
powiedzieć, gdzie i kiedy ten koniec będzie.
Teraz
mieszkają w jednym z punktów pobytowych dla uchodźców w
Warszawie. W Polsce jest z nimi jeszcze matka chrzestna dziewczyny,
są też ich znajome. W Charkowie została reszta rodziny.
–
Mamy z nimi kontakt. Córka dzwoni codziennie do babci – zaznacza
Natalia.
–
Na razie jest tam w miarę spokojnie, ale nikt nie ma pewności, co
do przyszłości.
A
Margarita? Margarita
mówi, że "jest ok". Uśmiecha się. Pewnie
chce
dodać otuchy matce, w której oczach pojawiły się łzy. Może chce być silna właśnie dla niej.
JEDNA
REKLAMÓWKA
–
Większość osób przyjeżdżała z jedną reklamówką, może z
dwiema. Raczej bez walizek. Niektórzy nie mieli nic prócz ubrań na
sobie – mówi Bartosz Domański, główny koordynator Punktu
Pobytowego przy ul. Wołoskiej 7 w Warszawie.
– Większość naszych mieszkańców to kobiety, matki z
dwójką, trójką dzieci. Kiedy uciekały z Ukrainy, nie mogły
pozwolić sobie na wielkie bagaże, nie było na nie miejsca. Jedno
dziecko brały na ręce, drugie chwytały za rękę, dlatego
przyjechały z tym, co mieściło się w reklamówce. I Tyle - tłumaczy.
Część
bagaży została na dworcu, np. we Lwowie. Nie chodzi o to, że były
za ciężkie. Chodzi o to, że trzeba było zdecydować: moja walizka
czy miejsce w pociągu dla kolejnej osoby? Wybór był oczywisty.
–
Czasami dzieci miały jakieś pluszaki ze sobą, ulubionego misia,
ukochanego królika. Mogły przytulic się do nich w podróży… –
wspomina Domański.
Punkt
pobytowy najczęściej był pierwszym miejscem, w którym po długiej
i trudnej podróży uchodźczynie i uchodźcy mogli się spokojnie
wyspać, gdzie mogli odpocząć, gdzie nie słyszeli za oknem
wystrzałów, gdzie była cisza.
–
Stres, nerwy schodzą po dwóch, czterech dniach, kiedy już nie
trzeba uciekać. Tutaj łapią oddech i zaczynają zastanawiać się,
co dalej. Większość osób uważała, że za maksymalnie dwa
tygodnie, kiedy w Ukrainie się uspokoi, wrócą do siebie. Niestety
czasami nie mają już do czego wracać. Pokazują nam zdjęcia
zniszczonych budynków. Niektórzy chcą przez chwilę pobyć w
Polsce, zarobić trochę pieniędzy i dopiero wtedy wrócić do domu,
żeby móc go odbudować przynajmniej w takim stopniu, aby dało się
w nim ponownie bezpiecznie zamieszkać – podkreśla rozmówca
naTemat.
–
Czy czyjaś historia szczególnie utkwiła panu w głowie?
–
Niedawno przyjmowaliśmy rodzinę z Mariupola - małżeństwo z
trójką dzieci - która uciekała stamtąd przez Rosję, Estonię,
Łotwę, Litwę. Po dwóch tygodniach dotarli do Polski, do Warszawy.
Mężczyzna
był na wózku, podróżował z przestrzelonymi
nogami. Mieli ze sobą tylko reklamówkę, Coś wstrząsającego.
Bartosz
Domański
zaznacza, że większość rzeczy, które dziś mają uchodźcy i
uchodźczynie mieszkający przy Wołoskiej, a jest tu około 400 osób
(połowa to dzieci), to dary od Polaków.
Uciekali zimą, więc mieli
ze sobą tylko zimowe ubrania, dlatego aby teraz mogli coś na siebie
założyć, potrzebna była pomoc. Ta pomoc niezbędna jest nadal.
ŚPIWORY
I KONSERWY
Olga i Stanisław oraz ich 10-miesięczne dziecko z Kijowa uciekli w pierwszych
dniach wojny. Chwycili za walizki, gdy
blisko ich domu spadła bomba.
–
Kiedy podjęliśmy decyzję, żeby opuścić
Kijów, nawet nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy, gdzie
będziemy nocować, dlatego
wzięliśmy ze sobą tylko to, czego potrzebuje nasze dziecko,
apteczkę, namiot,
śpiwory i konserwy
– mówi Olga.
Dopiero
w trasie zdecydowali, że zatrzymają się u znajomych za miastem.
Tam miało być bezpieczniej i było na tyle, na ile w takich
warunkach może być bezpiecznie, ale do czasu. W maju uznali, że nie chcą dłużej ryzykować. W połowie miesiąca przyjechali do Polski.
– Znowu wzięliśmy tylko to,
co potrzebne dziecku, wózek i
jak najmniej rzeczy dla siebie, żeby ułatwić sobie podróż
– przyznaje Stanisław.
Rodzina kobiety została w Doniecku, skąd i ona pochodzi, choć opuściła to miasto w 2014 roku z powodu trwającego tam konfliktu. – Teraz historia niestety się powtórzyła – stwierdza Olga.
– Kontaktujmy się z moimi bliskimi, ale w trakcie ostrzału, intensywnych akcji, w tamtej części Ukrainy nie ma zasięgu. Większość ludzi tam mieszkających przez ostatnie lata przyzwyczaiła się do takich niebezpiecznych, niepewnych warunków. Mój ojciec jest typowym pracoholikiem, więc cały czas pracuje. Mówi: "Tak, strzelają, ale mam coś do roboty" – dodaje rozmówczyni.
Stanisław jest przedsiębiorcą, miał firmę, działał w sektorze IT. Z kolei Olga ma wykształcenie medyczne. Pracowała w Instytucie Transplantologii.
Później się przebranżowiła i była menadżerem w restauracji.
Kilka
miesięcy temu bank udzielił im kredytu, dzięki czemu mogli kupić
wymarzone mieszkanie. Zaczęli robić remont, ale wojna
wstrzymała ich plany, a raczej brutalnie przerwała. W
Kijowie
zostało wszystko, co mieli i na co ciężko pracowali.
Nie
myślą o powrocie, myślą przede wszystkim o przyszłości dziecka.
Chcą zapewnić mu spokojnie i normalne życie. Chcą, by mogło pójść
do szkoły, a później na studia.
PIŻAMA I KAPCIE
Byli i tacy, którzy musieli uciekali z Ukrainy prosto ze schronu, w którym
skryli się w czasie bombardowania. Do Polski docierali z tym, co
udało się im zgarnąć w pośpiechu. Niektórzy nie zdążyli
zgarnąć niczego. Dzieci wyciągnięte w środku nocy z łóżek
przyjeżdżały tylko w kurtkach założonych na piżamę, w trzech parach
skarpet, w kapciach.
– Ludzie przyjeżdżali z najpotrzebniejszymi rzeczami. Niektórzy z niczym. Wiele zależało i zależy od tego, czy podróżowali do granicy własnym samochodem, autobusem, czy pociągiem – mówi Michalina Wieczorek główna koordynatorka
Punktu Pobytowego przy ul. Chmielnej w Warszawie.
– Oczywiście zdarzały się osoby, które przewidywały, że front nadejdzie. Ci ludzie wcześniej spakowali walizki, mieli ze sobą kota lub psa, jedzenie dla tych zwierzaków. Wyjeżdżali z Ukrainy zanim jeszcze zaczęły spadać bomby – dodaje rozmówczyni naTemat.
Michalina
Wieczorek: Pokazują zdjęcia, na których widać kupę gruzu i
mówią, że tam mieszkali. Niektórzy
nie chcą wracać do Ukrainy. Najczęściej są to kobiety, które
zostały same z dziećmi. Ich mężowie zginęli, z domu pozostało
pogorzelisko. One chcą szukać dla siebie nowego miejsca do życia. Są też tacy,
którzy mówią: "Tak, jest kupa gruzu, ale został mój kurnik,
został kawałek ziemi, który nadal jest mój, dlatego wrócę
i odbuduję swój świat. Tam mam przyjaciół, rodzinę. Ja wrócę,
ale moje dzieci zostaną tutaj. Będą mówiły w dwóch językach,
będą miały lepszą przyszłość".
Rozmówczyni
naTemat dodaje też, że wiele
kobiet zaczyna widzieć siebie jako osoby coraz bardziej sprawcze.
Wcześniej, przez większość życia, były zaopiekowane przez tatę, męża,
brata, a teraz ten męski świat jest daleko, dlatego muszą nauczyć się żyć samodzielnie, samodzielnie
podejmować decyzje, samodzielnie wychowywać dzieci. Nie mają na
kim się podeprzeć.
–
To co zauważyliśmy, szczególnie na początku wojny, to to, że
ludzie przyjeżdżali tak zmęczeni, że nie chcieli jeść, nie
chcieli pić. Chcieli tylko kanapkę dla dziecka, położyć się i
przespać. To był priorytet. Kilkanaście, kilkadziesiąt godzin
podróżowali w ścisku, w hałasie, a dzieci były bardzo
przestymulowane. Zasypiały na podłodze podczas rejestracji
rodziców. Do końca życia zapamiętam dziecko, które zasnęło z
kanapką w buzi – wspomina koordynatorka.
Matki, co oczywiste, też były umęczone. Przez całą drogę pilnowały dobytku, dzieci,
kota, psa. Ściskając dokumenty w ręku nagle dowiadywały się, że
to już tu, że już nigdzie nie będą musiały jechać.
–
Przyjmowaliśmy gości z prosto z dworców. Docierali do nas w
przepełnionych autobusach. Było bardzo zimno, temperatura czasami
spadała poniżej zera. Kiedy tłumacz wchodził do autokaru i bardzo
głośno mówił, że dziś przyjmiemy wszystkich, tylko trzeba
wypełnić ankiety, widać było, że schodzi z nich napięcie, widać
było taką ulgę. Dzieciaki zaczynały płakać, bo to już tu… –
mówi Michalina Wieczorek.
PAPIER TOALETOWY
W
pierwszych dniach wojny, we wsi, w której stał dom Iry –
południowo-wschodnia Ukraina, obwód zaporoski – nie było żadnych
wybuchów, żadnych wystrzałów, ale słychać było te, które
niszczyły pobliskie miejscowości i które w kilka sekund przerywały
kolejne życia.
Rosyjskie
wojska posuwały się jednak do przodu. Gdy żołnierze pojawili się w
Enerhodarze, gdzie znajduje się elektrownia jądrowa, Ira czuła, że
jej rodzina za chwilę może znaleźć się w potrzasku, jeśli już
w nim nie była. Kobieta chciała za wszelką cenę uratować dzieci,
wywieźć je za granicę, jak najdalej od elektrowni.
Wszystko
działo się bardzo szybko. Ira nie spała przez całą noc.
Kontaktowała się ze znajomymi. Strach
o dzieci jej nie opuszczał. – Zadzwonił mój mąż. Powiedział,
że lada moment odjedzie ostatni pociąg, że będzie tylko jeden,
więc musimy nim jechać. Zdążyłam wziąć trochę pieniędzy,
dokumenty i papier toaletowy. Wyjechaliśmy tylko w tym, co mieliśmy
na sobie. Myślałam, że to tylko na trochę – wspomina
Ira.
Mąż
Iry jest wojskowym. Dzięki temu kobiecie
i jej dzieciom udało dostać się do pociągu. Każdy wagon
był przepełniony. Panował ścisk. 5 marca z synem i córką
siostry dojechała do Warszawy.
–
Mąż
jest żołnierzem, więc nie może przekazywać nam żadnych
informacji. Czasami pisze tylko, że wszystko jest ok lub wysyła "+", żeby przekazać, że wciąż żyje.
–
Tak. Tam jest praca, tam jest nasz dom. Nie zostaniemy tutaj –
odpowiada Ira, której łamie się głos.
Ira podkreśla, że ciężko będzie zapomnieć o tym, co się
wydarzyło, a właściwie, o tym, co wciąż się dzieje. W Ukrainie
zostało całe jej dotychczasowe życie. Kobieta jest nauczycielką
informatyki, wychowawczynią ostatniej klasy w szkole średniej.
–
Oni nawet nie mieli zakończenia roku szkolnego. Nie mogli bawić się
na studniówce – dodaje ze smutkiem.
APTECZKA I DOKUMENTY
Hostomel w obwodzie kijowskim. Tam
wystrzały było słychać właściwie bez przerwy. Katarina i jej
mąż nie zastanawiali się długo, decyzja o wyjeździe zapadła
spontanicznie. Kobieta
zdążyła wrzucić do plecaka jedynie skarpetki, spodnie, dokumenty,
apteczkę.
Mąż
zawiózł ją i dzieci do metra, ale ono
było już zamknięte. Nie wszystkie stacje pracowały, dlatego aby
dojść do tej właściwiej, trzeba było pokonać pieszo 3 km.
– Potem dojechaliśmy na stację kolejową. Nie miałam pojęcia, dokąd pojedziemy. Wiedziałam tylko, że na zachód Ukrainy. Dopiero
w pociągu dowiedziałam się, że naszym celem jest Polska.
Kierowniczka pociągu mówiła, że najpierw dostaniemy się do
Chełma, a z Chełma do Warszawy. Naprawdę było bardzo ciężko –
mówi Katarina.
Katarina
i jej rodzina są już bezpieczni, ale ich domu już nie ma. Nie ma
też żadnych pamiątek. Wszystko zniknęło. Wszystko zostało
zniszczone.
Ale w wojennej rzeczywistości "co" przestaje mieć takie znaczenie, bo liczy się tylko "kto".
Wołodymyr Zełenski: Odbudujemy Ukrainę. Ulice i okolice, spokojnie miasta i wioski.
Uleczymy nasze ciała z ran, a dusze ze strat.
Imiona niektórych bohaterów reportażu zostały zmienione.