nt_logo

Michał stanął na dachu Antarktydy, ale ta wyprawa miała drugie dno. "Robi się poważnie"

Aneta Olender

15 stycznia 2023, 20:23 · 5 minut czytania
Michała Leksińskiego udaje mi się złapać na lotnisku w Berlinie, gdzie czeka na samolot do Polski. To ostatni etap jego podróży. Z Antarktydy wraca zdecydowanie z tarczą, bo udało mu się wejść na szczyt – Masyw Vinsona. Jednak w tej wyprawie nie chodziło tylko o tę próbę. Celem było również wsparcie Fundacji Happy Kids, która chce stworzyć pierwszy w kraju Rodzinny Dom Pomocy Społecznej.


Michał stanął na dachu Antarktydy, ale ta wyprawa miała drugie dno. "Robi się poważnie"

Aneta Olender
15 stycznia 2023, 20:23 • 1 minuta czytania
Michała Leksińskiego udaje mi się złapać na lotnisku w Berlinie, gdzie czeka na samolot do Polski. To ostatni etap jego podróży. Z Antarktydy wraca zdecydowanie z tarczą, bo udało mu się wejść na szczyt – Masyw Vinsona. Jednak w tej wyprawie nie chodziło tylko o tę próbę. Celem było również wsparcie Fundacji Happy Kids, która chce stworzyć pierwszy w kraju Rodzinny Dom Pomocy Społecznej.
Michał Leksiński na szczycie Masywu Vinsona. Fot. archiwum prywatne

Sukces?

Pełen sukces. 3 stycznia o 17:30 czasu chilijskiego, po około 7 godzinach wspinaczki z obozu wyższego, stanąłem na dachu Antarktydy – na szczycie Masywu Vinsona, który ma prawie 5 tys. metrów (4892 m). Dokonaliśmy tego z zespołem przy fantastycznej pogodzie, z dużą dawką dobrych emocji.


I o te emocje chcę zapytać. Co czuł pan na szczycie?

Już tak mam, że zawsze pojawiają się  łzy... Szczyt tak naprawdę zdobyliśmy w niecały tydzień, więc jest to nieporównywalne do ilości czasu, pracy, wysiłku włożonego w przygotowanie wyprawy. To były 3 lata przygotowań, 3 lata intensywnych działań – m.in. pozyskiwanie sponsorów, by ten cel zrealizować i roczne odroczenie wyprawy z uwagi na chorobę.

Jeszcze przed wylotem z Polski dowiedziałem się, że z sukcesem uda się też zakończyć działania Fundacji Happy Kids, w które jestem zaangażowany. Chodzi o budowę Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej. Celem mojej wyprawy była promocja tej inicjatywy i zbiórka pieniędzy.

Gdy stanąłem tam na górze, biorąc pod uwagę te wszystkie elementy oraz to, że zbliżam się do mojego upragnionego celu, czyli zdobycia Korony Ziemi (9 szczytów), zrozumiałem, że to duża rzecz, że robi się poważnie. Teraz emocje się wyciszają, choć pewnie dopiero za chwilę dotrze do mnie, co tak naprawdę się wydarzyło.

Planowo próba wejścia na Masyw Vinsona miała odbyć się rok temu, ale trzeba było ją przełożyć ze względu na pana chorobę – COVID-19. Czy ta przerwa była trudna, choćby ze względu na powrót do formy?

To był bardzo trudny czas, ale raczej w kontekście motywacyjno-sportowym, a nie zdrowotnym. Jeśli chodzi o formę, zrobiłem prosty test, przebiegłem z zegarkiem znany sobie dystans, znaną trasę, żeby sprawdzić, jak to wygląda czasowo. Okazało się, że zmiana jest minimalna.

Jednak prawda jest taka, że w tamtym momencie byłem zdruzgotany tym, że na 19 godzin przed wyprawą okazało się, że nie dojdzie ona do skutku. Straciłem grunt pod nogami i poczucie sensu.

Był to dość trudny moment, ale udało mi się podnieść. Zawziąłem się. Na pewno gigantyczną rolę odegrali tu moi bliscy, żona, która motywowała mnie do działania. Kolejny rok poświęciłem na przygotowania, wzmocniłem się i wyszedłem z tego silniejszy.

A czy podczas wyprawy, już tam na miejscu, wszystko szło gładko?

Jest to skomplikowane przedsięwzięcie i niestety nie było tak łatwo. Wcześniej żona śmiała się, że wyjeżdżam na drugi koniec świata, żeby wyspać się bez dwójki dzieci, ale prawda jest taka, że snu było bardzo mało. Każda doba przynosiła większe lub mniejsze przygody.

Bezpośrednio na Antarktydę lata się z Punta Arenas w Chile, ale aby dotrzeć do tej miejscowości – podróż do Punta Arenas to około 40 godz. – najpierw trzeba wylądować w stolicy Chile, Santiago. I właśnie tam okazało się, że jedna z moich dwóch wyprawowych toreb nie dotarła ze mną, nadal znajdowała się w Europie.

Poinformowano mnie, że muszę to zgłosić dopiero w Punta Arenas, dlatego doleciałem tam z duszą na ramieniu. Uruchomiłem po przylocie odpowiednie procedury i czekałem, aż bagaż się znajdzie. Stres był tym większy, że kiedy spotkałem się z zespołem podczas wstępnej odprawy, oni już sprawdzali swój sprzęt, a ja niestety nie mogłem tego zrobić.

Ten sprzęt pozwala przetrwać w trudnych warunkach, w szalonych temperaturach. Część mógłbym wypożyczyć, ale z częścią byłby pewnie problem, dlatego cały następny dzień spędziłem, sprawdzając, czy jest on dostępny w lokalnych sklepach sportowych i czy ewentualnie będę mógł go skompletować. Szczęśliwe, ostatecznie bagaż dotarł.

Z Punta Arenas na Antarktydę udało się wylecieć zgodnie z planem, a czasami, czekając na właściwą pogodę, czeka się na to nawet tydzień. Następny etap, do którego pokonania też trzeba odpowiedniej aury, to dotarcie z bazy antarktycznej Union Glacier do bazy w górach pod Masywem Vinsona.

W tych pierwszych godzinach na Antarktydzie doświadczyłem w pełnej krasie zjawiska dnia polarnego. Słońce praktycznie przez cały czas jest na widnokręgu, więc trzeba spać w czapkach na oczach albo w opaskach. Przeżyłem pierwszego Sylwestra ze słońcem nad głową.

W następnych dniach docieraliśmy do kolejnych obozów. I ten etap rzeczywiście szedł już w gładko. Góra nie jest bardzo trudna technicznie, ale rzeczywiście było tak, że w ostatnim obozie odczuwałem tę wysokość – 3800 m n.p.m. Choć tak naprawdę nieco więcej, gdyż zachodzi tzw. Polar effect. 

Z uwagi na inne ciśnienie atmosferyczne na Antarktydzie odczuwalne wysokości są nieco wyższe aniżeli te faktyczne. Byłem początkowo nawet za tym, by atakowanie szczytu przesunąć o jeden dzień i zrobić dzień odpoczynku. Poradzono mi jednak, żebym jednak dał sobie chwilę na realną ocenę swojego stanu.

Po śniadaniu poczułem się lepiej, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się ruszyć w drogę. Po 7 godzinach zameldowaliśmy się na szczycie. Podobno historycznie był to jeden z najpiękniejszych dni w tamtym miejscu. Mieliśmy świetne warunki. Nawet żartowałem, że było bardzo ciepło - 30 st. C, ale przy bardzo suchym powietrzu odczuwalność temperatury jest zupełnie inna. Można było na kilka sekund zdjąć rękawiczki.

Podczas naszej poprzedniej rozmowy zapowiadał pan, że weźmie ze sobą na szczyt flagę fundacji. Tak się stało?

Flaga zawsze ze mną wędruje. To jest najważniejsza część ekwipunku. Tym razem, przed wyprawą, została przesłana do fundacji, aby podpisali się na niej wszyscy podopieczni. W przypadku tego zagubionego bagażu, na który czekałem, byłem najbardziej sfrustrowany właśnie dlatego, że to w tej torbie była flaga.

Przypomnijmy, jaki był cel wyprawy związany z działaniami Fundacji Happy Kids.

Rozgłos wokół wyprawy skupiony był na nagłośnieniu celu, jakim jest zbieranie środków na budowę pierwszego w Polsce Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej. Jest to element systemu pieczy zastępczej, który wypełnia pewną lukę.

Kiedy młodzi ludzie z dysfunkcjami czy niepełnosprawnościami, po osiągnięciu pewnego wieku kończą swój pobyt w Rodzinnym Domu Dziecka, najczęściej trafiają do DPS-u. Praca wykonywana przez opiekunów w takich miejscach jest pracą tytaniczną, ale wiadomo, że w DPS-ie trzeba zajmować się większą grupą osób, a osoby z niepełnosprawnościami wymagają często większej pomocy.

Dlatego sytuacja takich osób może się pogorszyć. Efekty wsparcia, które otrzymują w Rodzinnym Domu Dziecka, mogą zostać rozmyte, a Rodzinny Dom Pomocy Społecznej ma opiekować się właśnie takimi osobami, by nie dopuścić do regresu.

Cały ten projekt podzielony jest na wiele etapów. Pierwszy, po przekazaniu fundacji budynku, który był w kiepskim stanie, oznaczał właściwie budowę tego domu od początku.

Remont kosztował prawie 1,5 mln zł. Na szczęście już można powiedzieć, że dom powstanie, bo ten etap jest praktycznie za nami. Cieszę się, że mogłem dołożyć do tego drobną cegiełkę.

Kolejny etap będzie oznaczał doposażanie domu, czyli kupno wszelkich sprzętów AGD, elektroniki itd. Trzeba też myśleć o utrzymaniu tego miejsca i zatrudnieniu ekspertów.

Jaki teraz jest pana cel?

Za dwie godziny zobaczyć syna, córkę i żonę.

Chyba odetchnęli, że wraca pan cały i zdrowy?

Przed każdym wyjazdem staram się długo rozmawiać z bliskimi, chociaż wszyscy wiemy, że góry oznaczają wysokie ryzyko, dlatego na pewno odetchnęli z ulgą. Zresztą cały czas śledzili wyprawę, ponieważ byłem z nimi w kontakcie za pośrednictwem komunikatora satelitarnego.

A kiedy kolejny krok ku zdobyciu Korony Ziemi?

Teraz, kiedy zdobyłem Masyw Vinsona na Antarktydzie, zostały mi dwie góry. Powtórka Denali na Alasce i góra gór, czyli Mount Everest. Dziś już wiem, że zdobycie sponsorów, środków na taką wyprawę, choć zajmuje to sporo czasu, jest możliwe, bo już to zrobiłem. Dlatego nie mam wymówek.

Nad wsparciem kolejnej wyprawy zacząłem pracować już podczas powrotu z Antarktydy. Najbliższe tygodnie pewnie będą oznaczały także techniczne zamknięcie tej wyprawy. Mam nadzieję, że niebawem zaproszę też na pierwsze premierowe prelekcje podróżnicze z Antarktydy.

Wiele wskazuje na to, że w czerwcu tego roku, za 6 miesięcy, wyruszę powtórnie na Alaskę ze swoimi wspinaczkowymi partnerami. Denali to trudna góra, jedna z najtrudniejszych w Koronie Ziemi, wymagająca solidnego przygotowania fizycznego.

Nie ukrywam, że zaczynam też intensywne prace nad pozyskaniem sponsorów na wyprawę na Mount Everest. Planuję wejść na ten szczyt w przyszłym roku – Everest zdobywa się w kwietniu, maju.

Ale będzie choć chwila na odespanie tej wyprawy?

Już dostałem wyraźny sygnał od żony, że teraz ja wstaję do córki.

W jakim wieku jest córka?

Ma 6 miesięcy. Być może po wyprawie na Alaskę, na Mount Everest człowiek musi złapać trochę oddechu. Jednak teraz miałem czas, choćby siedząc w bazie i czekając na samolot powrotny, żeby odpocząć i przez chwilę nic nie robić. Zresztą chyba już przywykłem do takiego tempa. Realizacja marzeń to przecież ogrom pracy

Czytaj także: https://natemat.pl/389465,wyprawa-na-antarktyde-zbiorka-na-rodzinny-dom-pomocy-spolecznej