"Mam tu ząb mamuta. Po dziadku" - tak zaczyna się dokument Łukasza Kowalskiego o jednym z bytomskich lombardów. Z podobnymi absurdami pracownicy "zakładów zastawniczych" - jak nazywano lombardy przed wojną - spotykają się na co dzień.
Tyle że oprócz drobnych cwaniaczków i typów spod ciemnej gwiazdy, w progach stają też osoby uzależnione od alkoholu, narkotyków czy hazardu.
Pracownicy lombardów nie przepadają za serialem, nie tylko dlatego, że stawia ich w nie najlepszym świetle. To znaczy fajnie, że kogoś ich praca interesuje na tyle, że paradokument nie schodzi z anteny od sześciu lat, ale to zupełnie tak nie wygląda.
Rzeczy z kradzieży się zdarzają, owszem, ale to ich właściciele lombardów boją się najbardziej. To znaczy ci porządniejsi – w lombardach, które handlują wszystkim, można znaleźć nawet i produkty takie jak nieużywane odżywki do włosów – tego nikt raczej nie przynosi z domu. Zawsze jest ich najwięcej w lombardach obok drogerii. Przypadek?
Zastawione, niekradzione
Gdy minął czas wykupu łodzi, Mirek musiał wymyślić, jak ją sprzedać. Owszem, miał ją w katalogu lombardu, ale kto przychodzi do lombardów szukać jachtu. Do tego łódź była zacumowana na Zegrzu, a nie przy lombardzie na Mirowie.
Zrobił jej zdjęcia, napisał ogłoszenie i zaczął rozwieszać wszędzie tam, gdzie mogli je zobaczyć ludzie, którzy jeżdżą na żagle. Zainteresowanych raczej nie było, więc latem Mirek zabrał ze sobą plik ogłoszeń na Mazury. Jedno z nich trafiło na słup ogłoszeniowy nieopodal wypożyczalni. Jej właściciel szybko rozpoznał zaginioną łódkę, mimo że złodzieje odmalowali ją i zmienili elementy wystroju, zanim sprzedali ją Mirkowi.
– W takiej sytuacji tracisz wszystkie pieniądze, a w tym przypadku to była olbrzymia kwota. Facet, który zastawił u mnie kradzioną łódkę, trafił do więzienia, ale pieniędzy nie odzyskałem. To bujda, że w lombardach przyjmą wszystko. Przez te 30 lat wielokrotnie zdarzało się, że ktoś zadzwonił na policję, bo na przykład zobaczył na wystawie model zegarka, który mu zginął i uznał, że to na pewno jego. Policja sprawdza też czasem lombardy sama z siebie. Na sprzęt elektroniczny trzeba mieć dziś papiery, sprawdzamy numery seryjne. To nie lata 90.
Wtedy było ciężko, ale z zupełnie innych powodów. Pierwsze warszawskie lombardy szybko ściągnęły na siebie uwagę mafii. To były czasy rozgrywek o wpływy między Wołominem a Pruszkowem. Tajemnicą poliszynela było, że niemal wszyscy warszawscy przedsiębiorcy płacili haracz. A jak nie płacili - żałowali. Zbite szyby, podpalenia, głuche telefony, zniszczone auta.
Nie było wyboru. Wszyscy wiedzieli, że policja wie, wielu wysoko postawionych funkcjonariuszy układało się z mafią. Po rozbiciu mafii i zatrzymaniu bossów chwilę był spokój, ale potem pojawiły się Młode Wilki - ludzie z Modlina, Żoliborza i zdaje się, że z Nowego Dworu. Tak naprawdę ten mafijny syf i groźby skończyły się dopiero jakoś po 2000 roku.
Kiedyś z usług lombardów korzystało wielu biznesmenów, często i takich, którzy robili szemrane interesy. Potrzebowali szybkiej gotówki, a zdolności kredytowej nie mieli. Mieli za to rzeczy i to bardzo drogie rzeczy. Mirek przyjął kiedyś w zastaw helikopter. Właściciel odbił się finansowo i po kilku miesiącach go odkupił.
Stałą klientką lombardów była też znana restauratorka, która chętnie wyprzedawała rodzinne pamiątki męża ze starej, warszawskiej rodziny.
Praca w lombardzie wiele uczy. Na przykład o ludziach. Po trzydziestu latach Mirek poznaje od wejścia, że ma do czynienia z krętaczem. Nie wie, na czym to polega, ale wie, że nic od takiej osoby nie weźmie i kropka. Nie chodzi o ubiór, chociaż i ten czasem sporo zdradza. Bardziej o coś w sposobie patrzenia, mówienia.
Ale w lombardzie nauczyć można się znacznie więcej. Mirek skończył właściwie wszystkie kursy dla jubilerów – umie ocenić czystość brylantu, czasem już z daleka widzi, czy złoto jest wysokiej próby, rozróżnia przedwojenną biżuterię od tej, która tylko taką udaje.
Bo to biżuterii do lombardów trafia najwięcej, niezależnie od czasów. Każdy – a raczej każda – ma coś w domu. Komunijne medaliki, kolczyki po babci, ruskie złoto traktowane kiedyś jak lokata kapitału wreszcie – pierścionki zaręczynowe.
Zdarza się, że kobiety zastawiają je nie po zerwanych zaręczynach, ale w tajemnicy przed narzeczonym, bo chwilowo nie mają pieniędzy. Oczywiście z zamiarem wykupienia. Nie wszystkim się udaje - umowa to umowa.
Nie ma chyba właściciela lombardu, który nie poszedłby kiedyś na rękę klientowi w trudnej sytuacji - zawyżył wycenę, przyjął coś o małej wartości, albo przetrzymał rzecz w zastawie dłużej. Ludzie przychodzą z historiami - wiele z nich nie trzyma się kupy - ale jak tu nie przyjąć pierścionka od emerytki, która mówi, że nie ma na leki.
"Mam tu ząb mamuta. Po dziadku" - tak zaczyna się dokument Łukasza Kowalskiego o jednym z bytomskich lombardów. Z podobnymi absurdami pracownicy "zakładów zastawniczych" - jak nazywano lombardy przed wojną - spotykają się na co dzień.
Film "Lombard" zgarnął Orła dla najlepszego dokumentu i grand prix na festiwalu filmowym Millenium Docs Against Gravity.
Pokazuje podupadający lombard w biednej dzielnicy Bytomia, której mieszkańcy znoszą do właścicieli nawet naczynia. A oni często się łamią i przyjmują za kilka złotych coś, co nie ma żadnej wartości. Tak nie da się prowadzić lombardu.
Mirek mówi, że i jemu zdarzały się takie sytuacje - ugiął się kilka, no, może kilkanaście razy. Bo czasem człowiekowi po prostu żal człowieka. No ale biznes is biznes. Ale takie sytuacje zdarzają się coraz rzadziej.
Po trzydziestu latach zajmuje się już głównie sztuką, antykami i biżuterią. Przychodzą kolekcjonerzy, handlarze, ale i osoby prywatne. Pokazuje mi obraz z rozmodloną kobietą - jest wart ponad 100 tys. I są zainteresowani. O sztuce też się trochę dowiedział - umie ocenić wiek, jakość ramy, ale w takich przypadkach korzysta z pomocy rzeczoznawcy. Po tylu latach to już właściwie przyjaciel.
"Trzeba umieć się dogadać"
Na początku, to jest w latach 90., kto chciał prowadzić lombard, musiał umieć się dogadać. Z jubilerem, historykiem sztuki, ludźmi od numizmatyki, filatelistyki, handlarzami starzyzną, mechanikami samochodowymi - bo i samochody zastawiało się wówczas często.
Znajomości podlewało się często taką czy inną przysługą, a czasem i butelką dobrego alkoholu, bo i płacenie kilkunastu rzeczoznawcom szybko doprowadziłoby na skraj bankructwa. Kantowanie klientów skończyłoby się nawet gorzej. W latach 90. głośna była sprawa właściciela lombardu, który został zastrzelony przez mężczyznę, któremu odebrał nie do końca uczciwie dom za bezcen.
Dziś dla wielu osób, zwłaszcza tych starszej daty, lombardy są przystępniejsze niż banki - często nawet ze względu na brak zdolności kredytowej, ale przejrzyste umowy. Tu wszystko jest jasne - tyle a tyle dni na wykup, po tym czasie odsetki od wartości zastawionej rzeczy.
Pan Mirek ma klienta, który zastawił u niego rodzinną pamiątkę. Biżuterię po babce, sporo wartą. Wciąż nie trafiła na sprzedaż, bo mężczyzna co miesiąc przychodzi zapłacić odsetki. I to od kilku dobrych lat, w czasie których już dwukrotnie przepłacił jej wartość.
On wie, ja wiem i co miesiąc prowadzimy tę samą rozmowę. To nawet nie tak, że nie byłoby go stać, żeby wykupić tę kolię, gdyby się uparł, po prostu ma pilniejsze wydatki, a odsetki to dla niego mała kwota.
Linia wolsko-praska
U Mirka od lat królują antyki i biżuteria i trochę gardzi tymi wszystkimi lombardami, które namnożyły się w ostatnich latach w stolicy. Zagłębia są dwa - na Pradze, w okolicach Dworca Wileńskiego i na Woli - wzdłuż Jana Pawła II i w okolicach.
Z tajemniczych powodów to właśnie tu samoistnie rodzą się zagłębia. Podupadających dziś w większości sex-shopów, drogich salonów sukien ślubnych, kebabów i lombardów właśnie. Niedoszłe panny młode mogą tu zastawić pierścionki, pieniądze wydać w sex-shopie, a po wszystkim - zjeść kebab na grubym.
Z tymi pierścionkami zaręczynowymi to w ogóle ciekawa sprawa. Pracownicy lombardów śmieją się, że może i co dziesiąty pierścionek, który trafia na palec rozanielonej narzeczonej, został kupiony w lombardzie.
W lombardzie można dostać biżuterię, która wciąż jest w sprzedaży w butikach za ułamek ceny. Wystarczy zanieść pierścionek do jubilera, który oczyści go tak, żeby wyglądał jak nowy
Pudełko też często można dokupić. Certyfikaty? Słodki miś zgubił z tych wszystkich emocji. Albo i niekoniecznie, bo w wielu miejscach sprzedający przynoszą i je, bo właściciele obawiają się czasem brać biżuterię nowej produkcji bez papierów.
Może i włamania do mieszkań nie zdarzają się dziś tak często, jak kiedyś, ale lepiej dmuchać na zimne. Starą biżuterię bez większej wartości rynkowej, jeśli chodzi o materiały, zdarza się z kolei kupować stylistkom pod sesję.
Wojenne złoto
Ze złotem to w ogóle ciekawa sprawa, bo odkąd wybuchła wojna w Ukrainie, ludzie zaczęli przychodzić i po te rzeczy, na które popyt był wcześniej ograniczony - np. złote, grube łańcuchy na szyję, tzw. kajdany.
Bywają tak ciężkie, że potrafią kosztować i po kilka tysięcy. Dlaczego złoto? Ludzie się boją i wciąż mają klisze rodem z II wojny światowej, gdy złota broszka albo klipsy potrafiły uratować życie.
Dla osoby posiadającej polski paszport i konto w banku to raczej marna lokata na wypadek wybuchu wojny, ale lęki rządzą się swoimi prawami. Przede wszystkim: rzadko kiedy bywają opłacalne.
Ruch w interesie zrobili też sami Ukraińcy - niektórzy zastawiali to, co przywieźli ze sobą z domu, bo i pierwsze miesiące w nowym kraju wymagały nakładów finansowych, a trudno je zdobyć, gdy nie mówisz po polsku i nawet nie do końca wiesz, jak wyglądają formalności w banku, a na tłumacza cię nie stać.
Ale była i druga grupa - tych uchodźców, którzy po tym, co przeszli, uznali, że potrzebują więcej złota. Na wszelki wypadek, gdyby musieli znowu uciekać. Już raz bali się, że banki padną, a karty kredytowe odmówią posłuszeństwa. No a złoto można sprzedać wszędzie. Gorzej z przewozem, ale jednak mało kto posiada biżuterię o wartości przekraczającej 20 tys. euro - a właśnie taki jest limit przewożenia jej przez granicę na terenie Unii Europejskiej.
Dziś w porównaniu do tego, co było jeszcze 20 lat temu, lombard prowadzi się stosunkowo łatwo. No, minus to stale rosnąca konkurencja - bo i lombardów jest dziś w stolicy dobre kilka tysięcy - i to raczej bliżej 10 niż 3.
Pan Mirek w latach 90. zatrudniał pracowników, których głównym zadaniem było jeżdżenie po mieście i orientowanie się w cenach. Bo żeby wiedzieć, ile kosztuje konkretna sokowirówka, trzeba było pojechać do sklepu z AGD i ją znaleźć - a najlepiej nawet do kilku sklepów. Zdarza mu się dobrze wspominać tamte czasy, zawsze coś się działo, czegoś się poszukiwało, kombinowało, gdzie i jak można by ustalić wartość.
Pierwotny właściciel może liczyć na ułamek tej kwoty. Zazwyczaj bardziej opłacałoby się wystawić go na sprzedaż online. Ale wiele osób nie ma na to czasu - nagłe wydatki rzadko kiedy mogą poczekać. Poza tym wysyłanie, ewentualne zwroty albo perspektywa braku zainteresowania. Do lombardu przychodzisz i po chwili masz już gotówkę.
Delirium tremens
Nie jest sekretem, że klientami lombardów często są osoby uzależnione. Właściciele punktów dzielą się na dwie grupy - tych, którzy od nich kupują i tych, którzy wyrzucają ich za drzwi.
– To nie tak, że oszukuję się, że przyjmując coś od osoby, której trzęsą się dłonie, szczękają zęby, a pot spływa po czole, wmawiam sobie, że ratuję jej życie. To znaczy hipotetycznie byłoby to możliwe, nie wiem, nie jestem lekarzem, bardziej chodzi mi o taką postawę, powiedzmy, moralną. Dobra, mogę czegoś nie wziąć, bo widzę, w jakim stanie jest dany człowiek. Ale wiem też, co będzie z nimi dalej, bo jak się kilka lat pomieszka i popracuje w lombardzie na Pradze, to się wie – tłumaczy mi, nazwijmy go Daniel.
Jasne, można oburzać się, że niektóre lombardy żerują na uzależnionych, tyle że alkoholik na skraju delirium, który nie zdobędzie pieniędzy na alkohol w ten sposób, pójdzie kraść. Opcjonalnie – wypije wszystko, co tylko znajdzie, byleby tylko ukrócić swoje cierpienia. Denaturat, spirytus salicylowy, wodę kolońską.
Z osobami uzależnionymi od twardych narkotyków bywa jeszcze gorzej. Prostytuowanie się, żeby zdobyć pieniądze na działkę, nie jest wcale rzadkością, o której można przeczytać w "Dzieciach z dworca ZOO".
Wśród lombardów, które przyjmują towary od osób uzależnionych albo pod wpływem też są dwie grupy. Gadam z Iloną - bodajże jedyną kobietą, którą spotkałam w okienku po przejściu kilkunastu punktów.
Ona zawsze wycenia to, co przynoszą tak samo, jak wyceniłaby w przypadku każdego innego klienta. Ale bardzo często dzieje się wprost przeciwnie – pracownicy wiedzą, że z osobą, która ledwo stoi, mogą zrobić wszystko – albo nie skuma, że jest kantowana, albo nic nie powie, bo i nie ma do tego pozycji. Człowiek w okienku jest tu panem.
– Miałam w rodzinie osobę uzależnioną, ja wiem, że to jest choroba i to potworna. Nie do końca "na własne życzenie". W Polsce, gdzie wszyscy chleją na potęgę, pijakami się gardzi. Ja nie gardzę, traktuję jak ludzi. Mam swoją pracę do wykonania, nie jestem od oceniania tego, co kto zrobi z pieniędzmi ani do decydowania, czy "lepiej dać tylko 30 zł, będzie miał na mniej wódy".
Dziecko sprzedaje, matka wykupuje
Pamięta taką historię – przyszedł chłopak, dość młody, normalnie ubrany, ale widziała, że jest z nim źle. Przyniósł robota kuchennego. To nie jest raczej coś, co ma wielu dwudziestolatków.
Ilona: Wiesz, takie historie dają w kość. Widzisz dramaty i nie możesz pomóc. Jak ktoś stracił pracę i sprzedaje rzeczy, żeby mieć na czynsz to smutne. Tyle że pracę można znaleźć, pieniądze można zarobić, kupić nowe. A tutaj?
Dezodorant z lombardu
Kilku właścicieli lombardów napomyka o tym, że nie ma szans, żeby lombard przyjmujący głównie "mydło i powidło", czyli rzeczy o wartości rynkowej przekraczającej 200, a czasem nawet i 50 złotych mógł utrzymać się na rynku. To groszowe transakcje, a ceny najmu lokali w Warszawie są gigantyczne, zwłaszcza teraz, przy galopującej inflacji.
Tyle że takie lombardy działają i wygląda na to, że mają się świetnie – niektóre mają nawet po kilka lokali. Wypytuję więc, jak to w ogóle możliwe. Nikt nie chce za specjalnie rozmawiać, napomykają pod nosem coś o podatkach, jeden z pracowników każe mi zgadywać. Rzucam "pralnia brudnych pieniędzy", a on mruga, po czym mówi, że on nic nie mówił i tak naprawdę to nie ma pojęcia, ale jak by on miał zgadywać, to też by mu to przyszło do głowy. Gdy zagaduję o to, czy interes rentowny w jednym z takich miejsc, pan za ladą każe mi wyjść.
"Pieniądze lubią ciszę"
W ogóle o lombardach rozmawia się trudno – kilka razy spotykam się z parafrazowanym na różne sposoby stwierdzeniem, że pieniądze lubią ciszę. Lęk przed konkurencją, czy coś więcej?
Jeden z właścicieli przy Jana Pawła wyjaśnia tylko zwięźle, że gdy przyjmuje się w zastaw, a potem sprzedaje rzeczy dużej wartości, klientela jest dość specyficzna. Zarówno kupujący, jak i sprzedający.
Co lepsi klienci nie życzyliby sobie, żeby opowiadać o ich metodach. Czasem i metodach pracy, bo i część rzeczy wyszperanych w lombardach trafia na aukcje internetowe. I to czasem takie dla kolekcjonerów.
Ludzie z elitarnymi hobby, jak np. biżuteria z końca XIX wieku, raczej nie byliby zachwyceni wiedząc, że nowa perełka w ich kolekcji nie pochodzi z żadnej aukcji po śmierci zubożałej hrabiny, ale z lombardu, gdzie przyniósł ją nie wiadomo kto i dlaczego, a w dodatku, gdzie kolejny sprzedawca nabył ją za jedną czwartą ceny aukcyjnej.
Lombardy funkcjonują też często jak sklepy. Takie z prezentami - wiele osób to tu kupuje dzieciom prezenty na komunię, urodziny (bo i zabawek trochę się znajdzie), a nawet prezenty ślubne.
Może i przedstawiciele wykształconej klasy średniej na dorobku kręciliby nosem, ale tutaj nie jest to nic dziwnego. Więcej, dla wielu osób to powód do dumy – można kupić nową lalkę Barbie za 150 złotych, ale po co, skoro można ją kupić i za 50? To nie bieda, to robienie interesów.
Łupy i szalupy
Tomek jest częstym gościem lombardów i z dumą opowiada mi, co w nich zdobył – ma słuchawki Apple, z tych bezprzewodowych, dobrej generacji za połowę ceny. Z lombardu ma też dwie gitary i wzmacniacz. Kilka lat temu kupił wysokiej klasy laptopa i sprzedał go w necie dwa razy drożej.
– Kiedyś mówiłem znajomym, żeby szukali rzeczy po lombardach, ale przestałem. Reakcje są różne, często nieprzyjemne. Raz usłyszałem nawet porównanie do "krwawych brylantów" - że wiesz, to żerowanie na ludzkiej krzywdzie. Dla mnie to jakiś żart, przecież mamy wolny rynek, a przecież klienci na fajny sprzęt znajdą się zawsze. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby lombardy zupełnie upadły. Zawsze będzie ktoś, kto będzie potrzebował szybkiej gotówki. I jasne, możemy go żałować, pewnie zresztą słusznie, ale przecież to nie jest jednoznacznie złe. Po prostu to jedna z opcji. Chwilówki, o! To jest prawdziwe kurestwo, a nie jakieś lombardy.
Inne zdanie ma Iza – znajoma znajomych, która swego czasu pozbyła się połowy sprzętu RTV z domu w lombardzie. Straciła pracę, a oszczędności większych nie miała – tyle żeby wyżyć przez miesiąc. Miała za to raty – za samochód, za telefon. Kredytu gotówkowego nie dostała, a znaleźć pracę w branży łatwo nie było.
Najgorzej wspomina negocjacje cen. Nie dość, że pozbywała się rzeczy, na które ciężko pracowała, to jeszcze musiała się kłócić. Wtedy każda stówa robiła różnicę. Udało się jej wykupić tylko kolczyki. To znaczy może i udałoby się odzyskać więcej, bo po czterech miesiącach dostała dobrze płatną pracę, a za część rzeczy uiszczała odsetki, ale rzeczy, które zastawiła, zaczęły kojarzyć się jej źle. Przypominać o czymś, co uważała za swoją najgorszą porażkę.
– Mam teraz pierdolca na punkcie oszczędzania, chcę mieć back-up finansowy na co najmniej półtora roku bez pracy, żeby już nigdy nie wylądować w lombardzie. Ja rozumiem, jak działają i pretensję mogę mieć tylko do siebie, ale jednak mam pewien niesmak. Co innego, jak ktoś zastawia coś albo sprzedaje, bo ma inne opcje, a co innego, jak jest pod ścianą.
Pytam, skąd wzięłaby pieniądze, gdyby nie mogła wtedy zastawić rzeczy w lombardzie. Nie wie, chyba wróciłaby do matki. A to byłoby jeszcze gorsze.