Na prawym ramieniu masz tatuaż – dwa serca i napis: mama, tata. Co było impulsem?
Tytus Hołdys: Impulsem była miłość. Bardzo ich kocham. To był jeden z pierwszych i większych tatuaży. Zawsze chciałem mieć tatuaż, który będzie z nimi powiązany. Bardzo wiele im zawdzięczam. Pomyślałem, że nie ma nic bardziej oczywistego i sztampowego, niż zrobienie sobie dwóch serc z napisem "mama i tata". Głupio było napisać Zbyszek i Gusia.
Mama na początku powiedziała: "Zwariowałeś!". Potem zaczęła się śmiać i uznała, że to fajne. Tacie powiedziałem: "Pokażę ci mój nowy tatuaż". Jego reakcja była równie ciepła. To nie był pierwszy tatuaż – zacząłem od "13" na ręku. To moja ulubiona liczba. Wiedziałem, że nigdy nie będę pracował w banku. Stwierdziłem, że jak już sobie coś wytatuuję na dłoni, to będę miał przynajmniej okrojoną ścieżkę.
A rodzice na coś naciskali?
Moi rodzice nigdy nie stawiali mnie w ramach jednej określonej ścieżki. Wychodzili z założenia, że mogę próbować wszystkiego. Wiedzieli, że to moje wybory. Nigdy nie chcieli za mnie decydować.
Co jest najważniejsze w relacji ojciec – syn?
To jest trochę jak w związku – oczywiście miłość jest bardzo istotna, ale miłość jest częścią przyjaźni. Wydaje mi się, że jak ktoś się ze sobą przyjaźni, to ta miłość jest pełniejsza.
Przyjaźń składa się z wielu rzeczy. Ale nie możemy przyjaźnić się z kimś, komu nie ufamy. Wiem, że gdyby działo się coś strasznego, to moi rodzice są pierwszymi osobami, do których mógłbym zadzwonić. I wiem, że oni zrobiliby wszystko, żeby mi pomóc.
Ojciec, tata czy Zbyszek?
W sprawach zawodowych mówię Zbyszek, w innych – tata. Chciałem to rozgraniczyć, żeby nikt mnie nie traktował jak syna kogoś, kto w pewnym momencie był bardzo dużą personą. Można robić w życiu różne rzeczy, ale łatka jest jak na krowie.
Nazwisko Hołdys było kulą u nogi?
Musimy się trochę cofnąć w czasie: urodziłem się w 1987 roku, kiedy miałem 7-8 lat, to ludzie w większości pamiętali o Perfekcie. Jak szliśmy gdzieś na zakupy, to każdy się odwracał albo zagadywał. Teraz jest spokojniej. Wtedy to było dla mnie troszkę krępujące. Jak każde dziecko chciałem mieć tatę tylko dla siebie. Ważna była dla mnie ta obecność.
Ale to były momenty, bo miałem cudowne dzieciństwo. Tata zapewniał mi dobrą zabawę. Kiedy się czegoś wstydziłem, mówił: "Chodź, pomalujemy sobie twarze w indiańskie barwy". Wychodziliśmy na nasze osiedle na Jelonkach, zamieszkałe przez bardzo różnych – miłych – dżentelmenów na ławeczkach. I oni zbijali z nami piątki. To było takie otwarcie się na świat.
Teraz wydaje mi się, że nazwisko Hołdys ma więcej minusów. A to ze względu na zaangażowanie społeczno-polityczne, które może być pewnego rodzaju obciążeniem.
Ludzie będą mnie oceniać przez pryzmat ojca. Jak niektórzy piszą: Tytus Hołdys prowadzi audycję w radiu, to nazywają mnie synem Zbigniewa. Wydaje mi się, że to bycie samodzielną jednostką jest trudne do osiągnięcia.
Wkurza, że ludzie nie traktują cię jako autonomicznego bytu?
Mam nadzieję, że to jeszcze przede mną. Mam fajne plany. Ale wspaniali bracia Waglewscy, nawet jak byli na największym topie, to pisano o nich "synowie Waglewskiego". Puentując: czy to jest łatwe, czy się z nim zgadzam, to jestem dumny, że mam takiego tatę.
Zdarza się, że się nie zgadzamy i rozmawiamy o tym. Jesteśmy ulepieni z podobnej gliny, ale wydaje mi się, że jestem trochę mniej skrajny, kategoryczny w ocenach.
Pewne sprawy są dla nas oczywiste: związki partnerskie, małżeńskie, adopcja dzieci, aborcja. Ale ja wychodzę z założenia, że pewien język powinien zostać zachowany.
I prawdopodobnie jeszcze nie mam w sobie takiego wkurzenia jak Zbigniew.
On przez kilkanaście lat obserwował świat, który idzie w konkretnym kierunku. Układał coś sobie w głowie, a teraz nagle... Sądzę, że on uważa, że to powtórka z historii. I żeby była jasność – chwilami mu się nie dziwię.
A ty się tego nie obawiasz?
Też się obawiam. Wydaje mi się, że różnimy się sposobem komunikacji. Wychodzę też z założenia, że politycy powinni mieć zakaz pisania na Twitterze, a przynajmniej blokowania ludzi.
Jak chcą uzyskać czyjś głos, kiedy wyśmiewają, blokują jakiegoś użytkownika? Zamykają się w swoich bańkach, gdzie im dobrze i ciepło. Tak nie powinien wyglądać mandat społeczny.
Poróżniła was też ocena Romana Giertycha.
Jako ucznia przerażał mnie Roman Giertych. Pamiętam spot, który wrzuciło Ministerstwo Edukacji i jego przekaz: zagrażają nam niebezpieczni metalowi ludzie. Roman Giertych był wtedy Przemysławem Czarnkiem.
Niech on sobie walczy na tym Twitterze, jeśli uważa to za stosowne. Uważam, że to szkodzi opozycji. Nigdy bym na niego nie zagłosował. Adwokatem ponoć jest świetnym. I super.
Co było najtrudniejsze w waszej relacji?
Na pewno był moment buntu. Do dziś pamiętam, że była jakaś straszna awantura. Nie odzywaliśmy się do siebie przez kilka dni. Ale zupełnie szczerze – my w ogóle nie skupiamy się na złych momentach. Niewiele to daje, jedyne co – można wyciągnąć wnioski.
Mam 36 lat, Zbigniew – 71. Raczej mamy ugruntowane wartości, sposób funkcjonowania
i niewiele rzeczy może w nas coś zmienić. Jak myślę o ojcu, to nie myślę o krzywych akcjach. Musiałbym strasznie głęboko szukać momentu, kiedy mnie wkurzył.
Jeśli już, to często denerwuje mnie, że Zbyszek za dużo czasu spędza na Twitterze i Facebooku. Czy jego coś we mnie wkurza? Na bank. Ale czy w naszej relacji ma to znaczenie? Wydaje mi się, że docelowo – niezbyt.
Ciężko było prowadzić razem biznes?
I tak, i nie. W ten biznes zaangażowana była też moja mama. I chyba to było najtrudniejsze. Ona jest bardzo dziarską babką, potrzebuje być otoczona młodą krwią. Jak był jakiś trudny moment, to raczej z nią związany. Zbigniew szybko powiedział, żebyśmy robili to, co ja chcę, jeśli chodzi o wydarzenia kulturalne i koncerty.
Wspierał, kiedy krytykowali cię za pracę dla młodzieżowego serwisu TVP SwipeTO?
Oczywiście. Mam twardą skórę, ale nie akceptuję, kiedy ktoś atakuje moją rodzinę. Nie jestem w stanie też zaakceptować, że byli ludzie, którzy – choć mieli mój numer i mogli zapytać o tę sytuację, o to, jak się z tym wszystkim czuję – nie zdecydowali się na kontakt.
Z kolei inni dzwonili, mówiąc, żebym jak najszybciej stamtąd uciekał. Przepraszał. A były to osoby organizujące różne wydarzenia dzięki państwowym pieniądzom.
To wszystko było absurdalne i kosztowało nas strasznie dużo. Nikomu tego nie życzę. Ale życzę, żeby świat, który chcemy widzieć, nie był tak czarno-biały.
Wiele osób, których wiadomości, posty pojawiły się w przestrzeni publicznej na ten temat – pośrednio czy nie – dostawało pieniądze z Ministerstwa Kultury. Od obecnego rządu. Nawet za udział w panelu na jakimś festiwalu. To też im nie przeszkadzało w wytykaniu mnie palcem.
Konsultowałeś to z ojcem?
Rozmawiałem ze Zbyszkiem, zanim przyjąłem tę propozycję. Miałem obiekcje, ale on stwierdził, że to absurdalny pomysł, bo przecież mam pisać o muzyce filmowej. Nie jest tak, że muzyce filmowej w przestrzeni publicznej poświęca się wiele miejsca.
"Jakbyś poszedł do TVP Info, to byłaby inna dyskusja" – rzucił ojciec. Odpowiedziałem mu: "Przecież nigdy bym tego nie zrobił".
Przykre jest, że wiele osób tak zareagowało. Jeden ceniony dziennikarz z bardzo dużej redakcji porównał mnie do faceta, który był ostatnim szefem PZPR. I wbrew pozorom jego słowa jedynie upewniły mnie, że dobrze zrobiłem. Zwłaszcza że w tym konkretnym momencie nie różnił się za bardzo od tych wszystkich dziennikarzy, których zapewne nie poważa.
Ciężko było się z tym hejtem mierzyć?
Wtedy tak. To było uderzenie z każdej strony: zaczęli mnie nienawidzić ludzie z jednej strony i wyśmiewać z drugiej.
Napisałem do serwisu, który tak jak wiele filmów, finansowany był przez TVP, ale to się nawet nie ociera o politykę. Przecież wielu artystów żyje, prowadzi teatry, tworzy muzykę, literaturę dzięki państwowym pieniądzom. Co zrobić ze wszystkimi festiwalami, które są dotowane przez Ministerstwo Kultury, co z festiwalem w Gdyni?
Ci wszyscy aktorzy, którzy krytykują władzę, będą na tym festiwalu. To największy festiwal filmowy w Polsce, a na TVP będzie transmitowane rozdanie nagród. To nie jest zero-jedynkowe. Jeśli coś mnie naprawdę denerwuje, to to, że ludzie nie pozwalają sobie na jakiekolwiek odcienie szarości, już nie mówiąc o kolorach.
Personalne ataki, wiadomości też dostawałeś?
Tak, dużo takich wiadomości dostawałem. Na szczęście mam wyjątkowe wsparcie w domu. Zresztą w dzisiejszych czasach każdy "temat" żyje tylko chwilę. Ludzie szybko szukają kolejnych "ofiar". Mój temat przestał kogokolwiek interesować po kilku, może kilkunastu dniach.
Teraz mówimy hejt, kiedyś nie miało to nazwy. Czy w szkole miałeś trudniejsze momenty przez to, że jesteś Hołdys?
Na pewno. Moment przełomowy był w liceum. Chodziłem do niezłej podstawówki, potem prywatnego gimnazjum, ale dopiero w liceum poczułem się dobrze. Tam były same wyrzutki, czułem się jak u siebie. Zacząłem doceniać siebie, znać swoją wartość. Miałem znakomitego dyrektora i wychowawcę, któremu bardzo wiele zawdzięczam.
A wcześniej nie ceniłeś siebie?
Całe życie miałem takie poczucie, że muszę zabiegać o to, żeby ktoś mnie lubił. To było bez sensu, bo im bardziej zabiegałem, tym mniej mnie lubili. Zrozumiałem to w liceum, kiedy doszło do trudnych momentów, napięć w klasie. To skończyło się bójką, nie z moim udziałem.
To była mała szkoła i wtedy zrobiliśmy przedstawienie. Po premierze osoby, które były po drugiej stronie barykady, podeszły do nas i powiedziały: "Ej, to było naprawdę fajne, gratulujemy".
Tak, on się nadział na film "Pif, Paf! Jesteś-trup". I zaproponował, żebyśmy tę sztukę zrobili. Załatwił prawa, przetłumaczył. Ta sztuka opowiada o chłopcu, który przychodzi do szkoły z pistoletem i nawiedzają go duchy osób, które zastrzelił. Poznajemy jego historię i widzimy, do czego może doprowadzić śmiech na korytarzu, sytuacja w domu, relacja z nauczycielami. O ile wtedy – 20 lat temu – internet wyglądał zupełnie inaczej i słowo hejt nie istniało, to szkolna nienawiść funkcjonowała. To była nasza odpowiedź na tę sytuację.
Skrajny hejt i nienawiść zawsze bolą. Można mieć twardą skórę, ale słowo potrafi zabić. Wytykanie palcem, wyśmiewanie kogoś, potrafi zabić. Jeśli ludzie nie zdadzą sobie z tego sprawy, to sytuacja będzie jeszcze gorsza. Różnica jest taka, że wtedy mogliśmy zrobić spektakl, a teraz nie wiem, czy to by zadziałało.
Jakim tatą jest Zbigniew Hołdys?
Opiekuńczym – to na pewno. Chociaż ludzie się śmieją z tego, że nie ma matury, to jest omnibusem. Wie bardzo wiele o bardzo różnych rzeczach: literaturze, historii, polityce, muzyce, kinie. Tata ma w sobie coś, czego mu zazdroszczę. Ma 71 lat i ciągle jest ciekawy świata. To jest super.
Mówił, że wziął to od Romana Polańskiego i próbował to też w tobie zaszczepić.
Mogę tylko powiedzieć, że się staram. Raczej jestem ciekawy... Ale jeśli będę miał te 70 lat i nadal tak samo będę ciekawy świata, to powiem sobie: "Tato, jest git".
Twój tata zrezygnował z alkoholu i grania, kiedy pojawiłeś się na świecie. To powód do dumy, czy to cię obarcza?
W dzieciństwie za bardzo o tym nie myślałem. Cieszyłem się, że mam tatę, człowieka, który mnie zabiera do Iluzjonu na stare filmy i załatwia wejściówki na premierę "Gwiezdnych Wojen". Jedziemy na gokarty albo do Krakowa porozmawiać ze smokiem wawelskim. To coś, czego nigdy nie zapomnę. On starał się podchwycić każdą moją zajawkę.
Tak. Jak ubzdurałem sobie, że będę koszykarzem, to nocami oglądaliśmy NBA, chodził ze mną na boisko i rzucał do kosza. To drobne rzeczy, które powodują, że się cieszysz.
Wracając do pytania o karierę – wtedy się cieszyłem, że mam ojca. Teraz bym mu powiedział: "Tato, co ty, rób swoje". Ale nie rozumiem roztrząsania przeszłości. Mógłbym wzbudzić w sobie poczucie winy, ale może on po prostu chciał spędzić ten czas ze mną? Byłem wtedy bardzo szczęśliwy. Mam nadzieję, że on też.
Pamiętasz jakąś bajkę, którą ci opowiadał?
Mówił o Waligórze i Wyrwidębie. To była seria bajek. Mieszkaliśmy na Jelonkach w niedużym mieszkaniu, mój pokoik to była taka klitka: łóżko, małe biureczko... Zbigniew gramolił się na to łóżko obok mnie.
I wieczorami opowiadał bajkę: "Za siedmioma górami, za siedmioma lasami żył sobie Waligóra i Wyrwidąb". Oczywiście to wariacja znanej historii. Waligóra przenosił wszystkie góry, a Wyrwidąb obala wszystkie drzewa. W domu na kurzej łapce mieszkała też czarownica.
Każdego dnia opowiadał mi wymyśloną przez siebie historię z tego całym uniwersum. On zrobił Marvela z Waligóry i Wyrwidęba. To trwało rok, pół. Za każdym razem opowiadał mi inną historię. Czasem zasypiałem. Zapytałem, czy wymyślał to na bieżąco, czy miał to rozpisane. Odpowiedział, że wiedział, co chce powiedzieć, a potem szył.
Jest jakaś piosenka, która kojarzy ci się z tatą?
Pomyślałem o "Królu Lwie", bo byliśmy razem na tym w kinie. Druga rzecz to jest premiera "Toy Story" 5. To było w kinie Capitol, Stanisław Sojka na żywo śpiewał "Ty druha we mnie masz". I to chyba ta piosenka najbardziej mi się kojarzy z ojcem.
Pamiętasz, jak ojciec opowiadał ci o trudnych rzeczach?
To było bardzo proste i szczere. Tata nigdy nie powiedział: "Idź do pokoju, bo rodzice rozmawiają". Rozmowy życiowe, zawodowe toczyły się przy mnie. To były dla mnie naturalne wątki. Kiedy rozmawialiśmy o narkotykach, to powiedział, że zna Kotańskiego i zabrał mnie do MONAR-u. Ci ludzie często byli niewiele starsi ode mnie. Może też dlatego zrobiło to na mnie takie wrażenie. Mnie do narkotyków nigdy nie ciągnęło.
Każdy człowiek jest sumą własnych doświadczeń, do każdego trzeba mieć klucz. Ojciec znalazł ten klucz, traktował mnie jak partnera, przyjaciela, syna, kumpla.
A jakie jest idealne ciasto? Nie ma chyba czegoś takiego. Mogę powiedzieć, że ważne, by ojciec był uważny i przyjacielski. Trzeba obserwować i dostrzegać swoje potrzeby.
A czego nauczył cię tata? Co w tobie rozbudził?
Na pewno zamiłowanie do sztuki, miłość do kina i muzyki, szacunek do człowieka. I to się dopiero okaże – mam naprawdę szczerą nadzieję – że nauczył mnie jak być ojcem.