Prawie 40 lat temu
Oświadczyny w Wielkanoc, ślub w sierpniu. Wszystko tego samego roku, więc i niewiele czasu na przygotowania. Jakieś trzy tygodnie przed ceremonią buty i welon już były. Sukienka też miała być – nie z komisu, a od koleżanki. Miała, bo kiedy Wiesława idzie ją odkupić, okazuje się, że koronki są porwane.
– Trochę się wkurzyłam, bo zostałam bez niczego.
– Co zrobiłaś? Szyłaś na ostatnią chwilę?
– Odkupiłam gotową od takiej pani. Babcia miała znajomą, której córka wyszła za mąż na początku sierpnia. Podobała mi się. Nie musiałam nic przerabiać, była jakby uszyta na wymiar, na mnie.
– Przecież wiesz, widziałaś na zdjęciach.
– Mamo, możesz udawać, że nie jestem twoją córką i odpowiadać, jakby pytała cię jakakolwiek inna dziennikarka?
– To była sukienka przysłana z Ameryki. Idealna. Szyta z miękkich koronek, trzyczęściowa. Góra – taki jakby gładki podkoszulek i na niego taka narzutka, kolejna bluzeczka, ale już z koronek, dół – sukienka z koronek. Do tego była jeszcze przypinana torebka z koronki.
– Wtedy tak się robiło. Jedna drugiej odsprzedawała.
Dokładnie 5 lat temu
– To moje przyjaciółki powiedziały: "Bierzesz ślub, więc już czas najwyższy, żeby zacząć czegoś szukać" – mówi Dorota, jednocześnie przeszukując galerię zdjęć w telefonie.
– Czekaj, czekaj… O, już mam. Ślub był w czerwcu, a do pierwszego salonu sukien ślubnych poszłam rok wcześniej, w sierpniu. W sumie byłam chyba w 3 salonach.
– Sprawiało ci to przyjemność?
– Totalnie nie, myślałam, że zdechnę. Dużo różnych mierzyłam, ale wszystkie były kiczowate, plastikowe, drogie. Dramat. Wiedziałam, czego chce, ale nigdzie tego nie było.
– A chociaż raz zaświeciły ci się oczy?
– Nie, w ogóle się nie wzruszyłam. Sukienka jak sukienka, a nie wspaniała szata do nowego życia. Frustrujące było to całe przebieranie, ubieranie. Stawiają cię na podest, na którym masz 2 metry. To nic, że pół metra to jest ten klocek i wydajesz się taka smukła. Schodzisz z tego, jest inne światło i wielkie rozczarowanie. Oczywiście panie w tych salonach mówią: "Wow, ale pięknie". A już na pewno najpiękniej w tej najdroższej.
– W końcu coś musiałaś wybrać?
– Zdecydowałam się na szycie. Ale i tu dużo męczących poprawek i przymiarek. Uwierz mi, że gdyby ktoś zaproponował mi sukienkę w jeden dzień, a nawet w tydzień, od razu bym się zgodziła. To coś dla mnie.
Trudno konkretnie wskazać winnego, ale jestem przekonana, że wmówiono nam, że ma być i na pewno będzie magicznie. Że będą łzy, oczywiście wzruszenia, i jaśniejące z zachwytu oczy. Że poszukiwania tej wymarzonej, jednej jedynej, będą wspaniałą przygodą, ku której wyruszymy z ekipą nieustraszonych przyjaciółek – tych od płaczu i od śmiechu, tych od serca.
W każdej legendzie jest ziarno prawdy, więc i takie historie się zdarzają, ale umówmy się – zwyczajnie nie każdy, a właściwie każda, ma czas i chęci, by realizować taki scenariusz. Bywa też, że podejmowane próby kończą się fiaskiem, łzami, oczywiście rozpaczy.
A gdyby tak rzeczywiście można było wszystko to zrobić w jeden dzień? Rano zdecydować, jaką sukienkę chcemy, następnie pozwolić krawcowej zdjąć z nas miarę i iść na kawę, żeby po kilku godzinach wrócić na przymiarki, po których czekałaby nas kolejna przerwa, obiad i powrót do salonu na ostateczne poprawki, by wieczorem wyjść z niego już z gotową sukienką?
Kto zdecydowałby się na taki krok i dlaczego? Znamy odpowiedź, bo sprawdziliśmy i zapytaliśmy, bo taka możliwość istnieje naprawdę.
Marta Trojanowska: Zaczynamy od porannych przymiarek, gdzie wjeżdżają wszystkie wzory do mierzenia. Ustalamy, jak ma wyglądać sukienka, bo nie zawsze jest dokładnie taka, jak na wieszaku. Czasami góra z tej, dół z tej, rękaw z tamtej. I jeszcze do tego falbaneczka.
Zbieramy miarę, wypuszczamy klientkę na 3-4 godz. przerwy. W tym czasie krawcowe kroją sukienkę. Potem klientka wpada na upięcie elementów, czyli łączymy górę z dołem, z rękawami. Mamy jakieś ewentualne poprawki np. zmianę rękawka, dodanie frędzelków. Znowu ją wypuszczamy na jakieś 2 godz. przerwy. I wraca do nas już tylko na podcięcie, wykończenie dołu i odbiór.
Ostatnia deska ratunku
– Zdecydowanie jesteśmy ostatnią deską ratunku dla wielu kobiet. Od maja do sierpnia mamy dużo telefonów pt.: "Ratunku! Odebrałam sukienkę i coś jest nie tak" – mówi Marta Trojanowska, właścicielka marki Suknie Boho.
W takich chwilach koszty rosną i te emocjonalne, i te finansowe. Często nie wystarczy gdzieś podszyć, gdzieś dołożyć kawałek materiału, coś podciąć. Nie wystarczy: "jakoś to będzie", bo dzień ślubu ma przecież być wyjątkowy. Panna młoda ma się tak czuć. I właśnie dlatego niejednokrotnie trzeba szyć wszystko od początku. Od nowa.
– Czasami coś jest pomylone, uszyte nie według wzoru, jest inny dół, niż miał być. Zdarza się też zupełnie inny model. Są też dziewczyny, które szyły sukienkę z dużym wyprzedzeniem i w międzyczasie albo bardzo schudły, albo przytyły, bo hormony, bo stres, albo zaszły w ciążę, a w salonie, w którym kupiły sukienkę, nie ma już czasu na poprawki, bo do ślubu zostały 2 dni – wyjaśnia Marta.
Marta, która postawiła na – wydawać by się mogło – szalony koncept, czyli szycie sukienek ślubnych w jeden dzień.
– Nasze suknie naprawdę powstają mniej więcej w 8 godz. Jest to możliwe dzięki temu, że wszystko mamy na miejscu. Nie jesteśmy pośrednikiem, u którego można znaleźć wzory sukienek różnych projektantów. W takim salonie wygląda to tak, że gdy podejmie się decyzję, wysyła się jej zamówienie do producenta, producent zbiera 200-300 innych zamówień, żeby zamówić materiały. Potem szyje, odsyła i po kilku miesiącach są pierwsze przymiarki i poprawki. U nas jest inaczej, dlatego możemy szyć w jeden dzień – wyjaśnia rozmówczyni.
Żeby możliwe było uszycie sukienki w jeden dzień, wszystko musi być na miejscu: materiały, tasiemki, suwaki, nici, wszelkie możliwe wzory. I oczywiście krawcowe – bardzo zgrany zespół.
Marta Trojanowska: Suknie ślubne w jeden dzień są wykonalne wtedy, kiedy nie ma aż tak dużo pracy ręcznej. Gdybyśmy szyły gorset z satyno-tafty i cały wyszywały koralikami, to machniemy go w 1,5 dnia, a wyszywanki zajmą kolejne 2 dni. Natomiast jeśli szyjemy sukienkę gładką, koronkową, gdzie jest to możliwe do narysowania z szablonu, do wycięcia, jest to łatwiejsze, ale to nie znaczy, że każda krawcowa to potrafi, że każdy team jest w stanie szybko klientce doradzić.
Albo brakuje ludzi, albo brakuje funduszy, albo fantazji, żeby wymyślać takie kroje, albo stawia się na materiały, z którymi nie da się tak plastycznie pracować.
Bez pośpiechu
Wykrajanie wzorów. Odgłos cięcia materiału dużymi ostrymi nożycami. Dźwięk maszyny do szycia wchodzącej na coraz wyższe obroty, gdy krawcowa ma do połączenia większe kawałki tkaniny. A poza tym cisza i skupienie.
Jestem dzieckiem krawcowej. Zdarzało mi się spędzać czas w szwalni. Pamiętam też mamę pochyloną nad pracą. Może dlatego tych kilka chwil spędzonych w pracowni sukien ślubnych mnie uspokaja. A może po prostu dlatego, że kobiety, które tu pracują, mają w sobie ten spokój.
Kiedy pytam, czy denerwują się, gdy mają do uszycia suknię ślubną w 8 godz., słyszę, że absolutnie nie, że mają jeszcze czas na przerwę, na wypicie kawy w ogrodzie.
I że najważniejsza jest jakość oraz to, by klientka była zadowolona.
– Rano zdejmujemy miarkę. Patrzymy, jaka to suknia, bo może być suknia zebrana z 2-3 różnych sukienek albo klientka może chcieć coś zupełnie innego. Mamy formę, coś zmieniamy i wszystko idzie dobrze. Do końca dnia wszystko jest gotowe – słyszę.
Na panią nic tu nie ma
Suknie w jeden dzień mogą być też ratunkiem dla tych kobiet, które owszem – mają jeszcze czas, droga do ołtarza jest jeszcze długa, ale nie mają standardowej sylwetki.
I nie chodzi tylko o te przyszłe panny młode, które nie mieszczą się w rozmiarach takich jak XS, S, M – choć te też – więc nie są w stanie znaleźć nic dla siebie w salonach z "gotowcami".
Chodzi też o takie osoby jak Joanna. Tę kobietę z jednego salonu wręcz wyproszono. – Asia jest osobą z dwułukową skoliozą kręgosłupa, co bardzo mocno wpływa na proporcje ciała. Nogi są naturalnej długości, natomiast tułów jest mocno skrócony. Dodatkowo, jak to Asia nazywa, ma w sobie góry i doliny. Nie miała szans, żeby ubrać się w coś gotowego – opowiada Marta Trojanowska.
Suknia na miarę pozwoliła Joannie pierwszy raz w życiu poczuć się wyjątkowo i pięknie. To oczywiście w dniu ślubu, bo dodatkowo, w trakcie przymiarek, cieszyła się tym, że nie jest oceniana.
– Dziewczyny, które szukają sukienek, czyli chodzą od salonu do salonu, opowiadają nam różne historie. Są oczywiście miejsca, gdzie są fajni, empatyczni sprzedawcy, ale niestety nie mają nic do zaoferowania. Ale są miejsca, które nie tylko nie mają nic do zaoferowania, ale i brakuje im wrażliwości. Na dzień dobry skanują klientki wzrokiem od góry do dołu: "Nie no, na panią? Na panią to my nic nie mamy" – słyszę.
Takie zdania nierzadko są adresowane do kobiet w większych rozmiarach. Większych niż L lub XL. Nie znajdują nic do przymierzenia, więc dodatkowo mają sobie "wyobrazić, jak będą wyglądały". Wyobrazić!
Sprzedawcy mogą nie chcieć inwestować w szeroki asortyment z powodów finansowych, ale wszystko można przekazać z szacunkiem do emocji drugiej osoby.
– U nas rozmiarówka jest dosyć szeroka, a elastyczność sukienek sprawia, że jest jeszcze szersza niż na metce, bo wzory mamy mniej więcej od XS, S do 5XL, w zależności właśnie od elastyczności materiału. Staramy się, żeby te sukienki były na tyle długie, że jeżeli przyjdzie do nas klientka o wzroście 180 cm, to też będzie mogła coś zmierzyć i nie będzie miała wszystkiego do połowy łydki. Łatwiej jest na tych niższych dziewczynach upiąć, podwinąć, niż sztukować brakujące centymetry – wyjaśnia moja rozmówczyni.
Marta, pracując z kobietami, doskonale wie, że nie ma przesady w opinii: większość Polek jest zakompleksionych. Jedna z jej klientek chciała mieć sukienkę, która wszystko zasłoni. Sukienkę z długim rękawem, zakrywającą dekolt, a do tego luźną.
– W takiej sytuacji zwykle pokazujemy coś, co podkreśli biodra, piękną talię, pupkę. Ta klientka dała się przekonać do głębokiego dekoltu, w którym wyglądała przepięknie. Cały czas myślałam o tym, czy dobrze zrobiłam, że ją namówiłam, czy to nie było za bardzo wbrew niej – wspomina Trojanowska.
Po ślubie przyszedł list, elaborat, w którym kobieta dziękowała, że mogła czuć się wyjątkowo, dziękowała za pomoc w przełamaniu schematów i za to, że w ogóle nie czuła się skrępowana. Czuła się kobieco, seksownie, pięknie.
Przymiarki między spotkaniami
To, co dzieje się tak szybko, jest zbawieniem dla tych dziewczyn, które zwyczajnie nie mają czasu przed ślubem, oraz dla tych, które go nie mają, bo przylatują do Polski z zagranicy i są w Warszawie tylko na chwilę albo przylatują tu tylko po to, by wziąć ślub. A to oznacza, że praktycznie nie zaprzątają sobie myśli sukienką do ostatniej chwili.
Była Norweżka, Amerykanka, była dziewczyna z Anglii, z Australii, a nawet i z Afryki. Ta ostatnia marzyła o sukni z wielkim trenem, ale zrobionej z miękkich koronek – w jej kraju tradycyjne suknie ślubne są sztywne i świecące.
– Myślę, że spora część naszych klientek to pozytywne wariatki. Dziewczyny, które nie planują ślubu 2 lata wcześniej, nie chodzą po salonach, tylko trafiają już bezpośrednio do nas, bo odpowiadają im ta energia im i ten styl – zaznacza właścicielka marki Suknie Boho.
– Mamy np. panią prezes, którą tak naprawdę byłoby stać na Gucci, Pradę, itd., ale przychodzi do nas, dlatego że tu podoba jej się atmosfera, dlatego, że nie ma czasu, chce szybko, więc wpada między spotkaniami na przymiarki i w jeden dzień zamyka temat – dodaje Marta.
Spontaniczny ślub
Są też śluby spontaniczne, zaplanowane ot tak – przed urlopem. I właśnie w taki harmonogram suknia szyta w jeden dzień wpasowuje się idealnie.
Zdarzają się też spontaniczne śluby cywilne, bo ciąża, bo choroba, bo trzeba kupić dom, a potrzebny jest kredyt.
Ani kredyt, ani inne zobowiązania, z którymi łatwiej poradzić sobie we dwoje, nie zmusiły do ślubu 65-letniej klientki Marty. Decyzja podjęta szybko – pod wpływem nagłego zauroczenia mężczyzną poznanym na portalu randkowym – wymagała konkretnych kroków.
Ślub za miesiąc. Sukienka właściwie wybrana, ale… Z planów nici. Para jak szybko się zeszła, tak szybko się rozeszła.
Puściła wodze fantazji
– A na twój ślub jak długo powstawała sukienka?
– Z mojego ślubu można zrobić mema, dlatego że jestem antyślubna i antysukienkowa. Jestem człowiek-dres, ale przez jedno s. Nigdy nie rozumiałam całej tej instytucji, ślub to nie moja bajka. Natomiast chcieliśmy kupić stary domek do remontu, dlatego ślub być musiał. Wtedy puściłam wodze fantazji.
– Pojechałam do sklepu z koronkami, gdzie były kolorowe materiały i jak spuszczona ze smyczy, zaczęłam się nimi owijać. O Jezu... Różowa, pudrowa, brązowa. Nie mogłam zdecydować się na jedną, więc sprzedawczyni zasugerowała, żebym wzięła trzy. Tak też zrobiłam. Marzyłam też o jakimś kolorowym zestawie w moim stylu do tańczenia, więc na szybko wjechała jeszcze bawełna w paski. Mniej więcej 2 tygodnie przed ślubem powstała ta koronkowa, natomiast kolorowa dzień-dwa przed.
– A goście byli w dresach?
– Tak. Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby nikt nie czuł się w żaden sposób zobowiązany do tego, by wydawać pieniądze na kreacje na raz. Stwierdziliśmy, że robimy luźnego grilla z ognichem, więc ma być praktycznie, wygodnie, ciepło.
Ręczna robota
Matką chrzestną biznesu Marty, jak przekonuje sama zainteresowana, jest blogerka i podróżniczka Anna Skura, znana jako WhatAnnaWears. To jej prośba sprawiła, że Marta zwróciła się w stronę branży ślubnej.
– Gdy Ania brała swój ślub, odezwała się do mnie, mówiąc, że nigdzie nie może znaleźć sukni w stylu boho, że w Polsce tego nie ma, żebym coś wymyśliła. Miałyśmy na to 2 popołudnia. Pracowałam wtedy trochę w biurze, malowałam obrazy na sprzedaż, miałam markę odzieżową, więc zero czasu. Ale z resztek ubrań, firanek, obrusów, uszyłyśmy suknię, która była oryginalna. Dużo osób o nią pytało – wspomina.
– Broniłam się przed tym, ponieważ biznes ślubny totalnie się ze mną nie kleił. Nie wiedziałam, jak się dogadam z pannami młodymi. Ale okazało się, że było tyle pytań, a jednocześnie w moich branżach jakoś się nie kręciło, że założyłam fanpage. I tak już działam od ponad 7 lat – dodaje.
Na pytanie: "dlaczego w jeden dzień?", Marta odpowiada: "Zaczęło się od tego, że mam słomiany zapał, a raczej szybko muszę widzieć efekty. Okazało się to jednak ogromną wartością dla klientek, które przed ślubem mają naprawdę mało czasu".
I tak przez pierwszy rok, może półtora, wszystko robiła sama, projekty, szycie, promocję. Zdarzało się, że przez 16 godzin siedziała z klientką i na jej ciele tworzyła suknię – wtedy głównie szyła ręcznie. Wszystko po to, by dziewczyny np. ze Szczecina do Warszawy musiały przyjechać raz, a nie trzy lub więcej, na kolejne poprawki.
Marta Trojanowska: Przez pierwsze dwa lata biznesu wszystko działo się bardzo spontanicznie. Nie było żadnej kolekcji, nie było żadnych gotowych materiałów. Szukałam końcówek kolekcji, czegoś na wyprzedażach. Czasami były to fajne koronkowe bluzki z sieciówek, z lumpeksów. Ciocie oddawały mi firanki, obrusy bawełniane. Moje pierwsze klientki były super odważne. Tak naprawdę nie miały pojęcia, jak będzie wyglądała ich sukienka. Ba, nawet ja do końca nie wiedziałam. To wszystko powstawało dosłownie z niczego. Musiały w pełni mi zaufać.
Czasami wszywałam serwetki, które klientka przywiozła sobie z jakiejś sentymentalnej podróży albo jakiś obrusik po babci, albo kawałek sukni ślubnej mamy. To były prawdziwe perełki. Kochałam całym sercem ten etap, ale niestety, żeby biznes mógł się rozwijać, trzeba było wejść w powtarzalność.
Nie chodzi o sukienkę
– Do nas trafia bardzo dużo różnych kobiet z różnorodnym nastawieniem do ślubu. Niektóre dziewczyny traktują to normalnie, jak zakupy w sieciówce. Natomiast dla wielu jest to ogromne przeżycie. Pojawia się bardzo dużo łez, wzruszenie już tak naprawdę od pierwszej przymierzonej sukni. Chyba dociera do nich w tym momencie: naprawdę biorę ślub.
– A jeśli nadal niczego nie znajdują? Jeśli nic im się nie podoba, choć odwiedziły 100 salonów?
– Nie wiem, czy powinnam to mówić, ale zwykle jest tak, że jeśli sukienka jest takim problemem, to… jednak nie ona jest problemem, tylko sam ślub.