W takim miejscu jak to słychać tylko ciszę, a cisza – zwłaszcza gdy jest tak przeszywająca – potrafi naprawdę wiele. Może dlatego drogą, którą kiedyś dzieci boso biegły do szkoły, dziś kroczy strach. Razem z nim jęki i szepty.
Jest jeszcze to "coś". Jakieś widmo.
Niektórzy mówią, że widzieli konia, który galopował w ich stronę, stawał dęba, pokazując kopyta. Inni twierdzą, że ich oczom w środku lasu ukazała się krowa z łańcuchem na szyi.
To "coś" pojawia się nagle i w ostatniej chwili, kiedy jest już tak blisko, że zamyka się oczy w oczekiwaniu na najgorsze... Znika.
Wiesława Szymańska: To jest przerażające miejsce, tam zawsze coś straszyło. W tym miejscu jest coś takiego, że ludzie stawali się jakby opętani. Byli tacy, którzy mieszkali daleko w innych wsiach, ale jak ktoś miał się powiesić, to szedł właśnie tam. Do Bromierzyka. Ludzie z okolicznych wsi w końcu zaczęli się bać tam przechodzić. Nie bez powodu tak się dzieje.
(Rozmowa z Jakubem Brzezińskim; J. Szostak, "Widziadła: świadectwa z zaświatów", Warszawa 2021, Wydawnictwo TIME, s. 73.)
***
– Mieszkam tu dopiero od 14 lat, więc tylko z opowieści znam te historie – mówi około 35-letnia kobieta.
– A co mówią? – dopytuję.
– Mówią, że wieś wycięli i mieszkańcy tutaj przychodzą... Ale bać to się trzeba żywych, a nie zmarłych, nie duchów – zaznacza druga, starsza kobieta.
Po chwili ciszy ta pierwsza dodaje: – Ja bym nie przyjechała tu wieczorem.
*
– Słyszałam o tym. Ja to w ogóle lubię taki dreszczyk – zaznacza mieszkanka jednej z okolicznych wsi.
– Ale wierzy pani w takie rzeczy?
– Nie powiem, że nie wierzę. Choć mnie nic nie nastraszyło.
– W nocy bałaby się pani tu przyjechać? – zastanawiam się.
– Sama? Sama to i w dzień nawet bym się bała, a w nocy nie ma potrzeby, żeby sprawdzać, żeby zmierzyć się z czymś takim – przyznaje rozmówczyni.
***
Tam podobno coś straszy
Bromierzyk. Mała wioska, której szukać trzeba na Mazowszu, na terenie Puszczy Kampinoskiej. Szukać, bo nikogo już tu nie ma. Żadnego domu, żadnego mieszkańca. Tylko gdzieniegdzie między wysokimi trawami można zobaczyć resztki zabudowań, fundamenty.
Ludzie nie uciekli w obawie przed duchami i nawiedzonym lasem – jak przekonują niektórzy. Wyprowadzili się stąd, kiedy Kampinoski Park Narodowy wykupił ich gospodarstwa.
W latach 80. ziemie zupełnie opustoszały. Wyrosły drzewa. Ale legendy, przekazywane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie, opowieści o opętaniach i niewiarygodnych zdarzeniach zakorzeniły się tu na dobre. Tak jak krzyże i kapliczki stawiane na krzyżówkach.
– Szczegółów nie znam. Trafiła pani na takiego człowieka, co do szkoły chodził do Bromierzyka. Przez 7 lat, bo jeszcze wtedy przez 7 lat się chodziło do szkoły podstawowej. I tą drogą, co tam podobno straszy, to chodziłem codziennie. Tam i z powrotem. Nie zauważyłem nic dziwnego. Czasem tylko woda była po kolana, jak się szło, na wiosnę szczególnie – mówi taksówkarz, który z Sochaczewa wiezie mnie do pobliskiej Gminy Brochów, gdzie umówiłam się z jednym z byłych mieszkańców Bromierzyka.
– Nie bał się pan? – drążę temat.
– Nie, sam chodziłem tą drogą, bo miejscowość, w której mieszkałem, była oddalona o 2 kilometry od szkoły. Ja tam się niczego nie bałem, bo nie było potrzeby się bać. Może też nikt nie mówił o tych strachach wtedy, dlatego człowiek się nie bał. Choć wie pani... w każdej opowieści jest coś prawdy – kwituje.
Przeklęte miejsce
Dwa miejsca w lesie szczególnie przyprawiają o gęsią skórę tych, którzy znają opowieści i w nie wierzą. To kapliczka św. Teresy i dąb św. Teresy. Tam coś wisi w powietrzu, zła energia jest wyczuwalna i czujesz, że nie jesteś tam sam – tak mówią ludzie.
O tym, jak jest w rzeczywistości, przekonam się sama, kiedy wreszcie tam dotrę. Ale to jeszcze nie teraz. Tymczasem, jadąc na miejsce, wiem to, co udało mi się przeczytać. Wiem, że dla niektórych jest to najbardziej nawiedzona wioska w Polsce.
Jan Szymański: Tam przy świętej Teresie, jak ten dąb, to ludzie opowiadali, że działy się dziwne rzeczy. Moi rodzice też mówili, że coś tam im się pokazywało. Jakieś zjawy. Trudno mi powiedzieć, co to było. Mówili, że jak nieraz jechali w nocy wozem, to coś się objawiało, wychodziło na drogę, stawało przed koniem, przed wozem. Słyszałem, że tam często ludziom gasną silniki samochodów czy motocykli. To się działo wielokrotnie, że samochód gasł, odholowali go kawałek dalej i odpalił. Jak byłem kawalerem i do Bielin się chodziło na dziewczyny, to nieraz czułem się nieswojo, idąc lasem. Miałem wrażenie, że ktoś za mną idzie, że wbija wzrok w plecy.
Historię Bromierzyka jest krwawa. Powstanie Styczniowe i II Wojna Światowa pozostawiły po sobie wiele bezimiennych ofiar. To ci zmarli mają pojawiać się między drzewami.
W puszczy schronienia przed śmiercią szukali partyzanci. Chowali się w lasach lub w niektórych gospodarstwach, stodołach, a Niemcy ich tropili. Jeśli znaleźli, sami lub dzięki tym, którzy chcieli współpracować, zabijali.
Potem wkroczyła Armia Czerwona. Niszczyła wszystko, co znalazło się na jej drodze. Kapliczkę – większą, która stała tu wcześniej, a w której modlić się pozwalali Niemcy – rozjechał radziecki czołg. Sowieci zastrzelili hitlerowców.
Za pięć dni zmarła
Ale był czas, kiedy Bromierzyk tętnił życiem. Taka wioska zapisała się w pamięci Zdzisława Chrzanowskiego. Jego rodzinny dom, drewniana, nieduża chałupa, stał nieopodal kapliczki – jakieś 300 metrów dalej.
– To bliziutko – wtrącam się.
– Bliziutko… Jak Kampinoski Park wykupował ziemie, to i mi dali parę złotych. Wybudowałem rodzicom domek tutaj w Brochowie. Oni już na cmentarzu. Teraz córka moja tam mieszka – opowiada.
– Tamuj bardzo dużo było gospodarstw, 86. Uprawiało się kartofle, trochę żyta i owsa na wiosnę. Szkoła była drewniana i później, jak Niemcy wkroczyli, to tam siedzieli. Proszę pani, tam historie są takie, że ktoś może by pomyślał, że kłamię, ale to wszystko zapisane jest – zapewnia starszy mężczyzna.
Zdzisław Chrzanowski urodził się w 1936 roku. Razem z nim dzieci w domu było sześcioro – czterech chłopaków i dwie dziewczyny.
Bardzo szybko, jako kilkuletni chłopiec, przekonał się o tym, jak potworny może być świat i że śmierć pojawia się nagle. Śmierć, która ma twarz konkretnej osoby.
– Był taki jeden Niemiec, już tak powiem – kawał skurwysyna, miał dwóch wielkich psów. Jak kogoś złapał, to albo zastrzelił, albo zadusił. Na nazwisko miał Liedke. Raz moja mama i dwie sąsiadki poszły do Zawad, do sąsiedniej parafii, na Wszystkich Świętych. Było zimno. A ten Niemiec przejechał się rowerem i złapał je w Łazach. Gonił je do szkoły, po niemiecku to schule. Tam trzymali ich 3 czy 4 dni bez jedzenia, bez niczego. Musieli tam wszystko tym Niemcom porobić, pozamiatać, posprzątać. Mama wróciła do domu i za 5 dni zmarła. Dostała zapalenia płuc. I my zostalim jako sieroty. To był 1943 rok... – łamie mu się głos. Na chwilę przerywa opowieść. Patrzy gdzieś przed siebie, a oczy ma zaszklone.
Ojciec mężczyzny ponownie się ożenił, ale zanim do tego doszło, zanim skończyła się wojna, rodzina żyła w ogromnej biedzie. Bywało, że nie było czego włożyć do garnka.
– Czasami to i chlebka brakowało. A jeszcze jak ojciec był sam, to piekło się z razowej mąki. Ciężkie były czasy, bo wszystkiego brakowało, ani światła, ani nic. Do szkoły się chodziło na boso. Ludzie przeważnie nocami szmuglowali, bo musieli z czegoś żyć. A to krówkę przeprowadzili, a to prosiaczka, zboże, może inne stworzenie małe. Jak Niemiec złapał, to już nie wypuścił ze swoich rąk. Albo dotąd męczył, że sam ktoś zmarł, albo brał karabinek i… Później tych Niemców partyzanci zatłukli w lesie – mówi Zdzisław Chrzanowski.
Wszystko plotka
Po wojnie było życie, była wspólnota, choć gleba na tych terenach słaba – było i rolnictwo. Żyło się normalnie – podkreśla były mieszkaniec Bromierzyka.
– A jak pojawia się pan tam dzisiaj?
– To tylko tak człowiek popatrzy, tu było to, tu tamto, tu była wisienka, tu grusza, tu jabłonka, jeszcze były papierówki, a teraz pusto. Nic nie ma.
– Dziwnie rzeczy się tam podobno dzieją.
– Ja pani powiem, czasami to pijaki jakieś tam głupoty tworzą, a to krowy gdzieś tam wyją, a to koń jakiś. To jest wszystko plotka. Tyle lat tam mieszkałem i nic nas nie straszyło. Tam trzeba tylko się pomodlić do świętej Teresy. No i co więcej? Ludzie jeżdżą rowerami, dużo ludzi i nic się nie dzieje. Nic takiego nigdy nie było. Żadnych cudów nie było.
– A jak dojechać do kapliczki?
– Jak byście jechali tamuj, do Lasocina i później w lewo i prosto, to cały czas jest asfalt. Wąski, ale jest. Później asfalt ucieka do Famułek Łazowskich i jest taka droga… no są i dołki. I proszę panią, jakbyście dojechali, to trzeba iść tak jakby na wschód trochę, jakieś 300 metrów, a później tam już są ślady budynków. Od razu odróżni się, że ktoś tu mieszkał.
Wioska wisielców
"Wioska wisielców" – to określenie pierwszy raz pojawiło się w tekście Jakuba Brzezieńskiego, który pochodzi z tych stron i który napisał artykuł o Bromierzyku dla "Expressu Sochaczewskiego". A później? A później się rozeszło. Nikt nie sprawdzał, nie pytał. Wszyscy powtarzali.
– Janusz Szostak [reporter śledczy, dziennikarz, wydawca "Expressu Sochaczewskiego" przyp. red.] napisał o nawiedzonym domu w Sochaczewie. Historia z lat 80. Powiedziałem mu, że znam kilka takich opowieści, więc też mogę coś o nich napisać. I napisałem – o jakimś moście, o wywoływaniu duchów. Tak się złożyło, że moja znajoma zgodziła się porozmawiać właśnie o Bromierzyku. W czasie wojny była mała, ale dużo pamiętała – wspomina Jakub.
Pamiętała choćby dzień, kiedy ona, jej brat i ich mama jechali wozem. Nagle chłopiec zaczął majaczyć. Mówił, że na wozie siedzi ktoś jeszcze, ktoś, kto już dawno nie żył. Niedługo później dziecko zmarło.
– Ona mi też opowiadała o tym, że jeśli ktoś miał się powiesić, to szedł tam, do Bromierzyka. Nie miałem takiego skojarzenia wcześniej, ale skoro tak mi powiedziała, to tak to napisałem i nazwałem "Wsią wisielców". Po tym inni ludzie zaczęli mówić: tak było, tak było. A teraz jak wpisuję to hasło, to jest cały czas Bromierzyk – przyznaje mój rozmówca.
– Zaczęło to żyć swoim życiem. Zyskało swoją legendę. Nawet na Wikipedii jest wpis, że miejscowość słynie z paranormalnych, nadprzyrodzonych zjawisk – dodaje.
Strach ma wielkie oczy
Jest dokładnie 17 września. Każdego roku tego dnia o godzinie 17 przy kapliczce św. Teresy rozpoczyna się msza za byłych mieszkańców i ofiary sowieckiej napaści.
Jadę na miejsce, bo chcę się przekonać, czy naprawdę zobaczę tam ponad 100 osób, jak zapowiadał wójt gminy Brochów, kiedy poprzednio będąc w okolicy, zajrzałam do urzędu.
Ale przede wszystkim jestem też ciekawa, co ludzie myślą o Bromierzyku, co pamiętają i czy boją się tego lasu. Zastanawiam się też, czy sama poczuję wyjątkowość tego miejsca.
– A ty w to wierzysz? – pytam Jakuba Brzezińskiego, który zgodził się mnie tam zawieźć.
– Nie mogę powiedzieć, że wierzę, ale nie mogę też powiedzieć, że nie wierzę. To tak jak i z Bogiem, i z wiarą, z czymkolwiek takim, uważam, że jesteśmy za mali, żeby to pojąć. Możemy sobie dywagować. Jeżeli tam coś faktycznie jest, to czuć to. Ale z drugiej strony to coś może też być wywołane przez strach – zauważa.
Jakub o mieszkańcach okolicznych wiosek wypowiada się z dużym szacunkiem. Podkreśla, że bardzo dbają o kapliczkę. Kapliczkę, którą odbudowano po wojnie, a później, pod koniec lat 80. odnowiono.
34 lata temu, we wrześniu, nad jej drzwiami wmurowano dębowy krzyż. W jego wnętrzu, w hermetycznie zamkniętym pojemniku, schowano list zaadresowany "do tych, którzy przyjdą tu 100 lat po nas".
– Wiesz, mi też tam samochód gasł. Nie to, że się zadusił. Po prostu jechałem powoli, noga na gazie i nagle go odcięło. Kręcę akumulatorem, rozrusznikiem i nic. Po prostu jakby faktycznie nie było iskry. Wysiadłem z tego samochodu i mówię: no dobra, pójdę tam do chłopaków, z kilometr albo półtora się przejdę i mi pomogą – mówi Jakub.
– I też ciekawe, na ile strach ma wielkie oczy, bo było tak, jakbym słyszał, że gdzieś ktoś jakimś łańcuchem bije o drzewo. Taki metaliczny dźwięk słyszałem. Ciarki, gęsia skórka, ale idę dalej. Pomyślałem, że może ktoś ciął drwa na opał, cokolwiek, bo niedaleko wciąż mieszkają ludzie. Nie mam pojęcia, ale strach taki, że wróciłem do samochodu, choć wcześniej robiłem sobie z tego żarty – wspomina.
Krzywda tego miejsca
Zanim dojedziemy do Bromierzyka, zatrzymujemy się przy jednym z gospodarstw. Stąd niedaleko jest do skraju lasu, od którego echem odbija się szczekanie psa. Zaczepiam mężczyznę, który siedzi na brzegu murowanej studni.
Przyglądam mu się, kiedy niespiesznie idzie w moją stronę. Jest spracowany, na nogach ma ciężkie gumofilce. Jego twarz wypełniona zmarszczkami, ogorzała. Dałabym uciąć sobie rękę, że ma ponad 80 lat. Rękę bym straciła – ma dokładnie 65 lat. Tu się urodził.
Pytam go o historie o zmarłych, a on macha ręką i odpowiada: – E tam, skąd. Bzdury, kurde. Jeżdżą ludzie na grzyby i tam tego.
– Było od skurczybyka. Tam za kapliczką budynki stały jeszcze.
Żegnam się i jedziemy dalej. Msza zacznie się za jakiś kwadrans, ale jesteśmy już blisko. Po drodze mija nas kilka samochodów. Niektórzy bardzo się spieszą. Niektórzy, co widać po rejestracjach, na pewno nie są z okolic.
– Poza kapliczką nie ma nic, ale samochody jeżdżą tam na blachach z różnych województw. Kiedyś spotkałem ludzi, którzy byli na weselu po drugiej stronie Warszawy, a tu specjalnie przyjechali. Byli z Pomorza – zaznacza Jakub.
Na krótką chwilę się zamyśla, po czym dodaje: – Czasami czuję, że zrobiłem krzywdę temu miejscu... Patrz, kolejny samochód i jeszcze kolejny. Trzy samochody przed nami. Widzisz, co tu się dzieje. Drogę tutaj utwardzili nawet. Była rozjeżdżona, bo cały czas ktoś tędy jeździ.
Nic się nie objawiło
Samochód zostawiamy kilkadziesiąt metrów przed kapliczką. Bliżej nie ma już miejsca. Widzę sporo osób, jeśli nie tłum ludzi. Zdecydowanie jest ich ponad 100. Kiedy podchodzę do pierwszej grupy, szybko zdaję sobie sprawę, że akurat dla nich msza to też pretekst do towarzyskiego spotkania. Moje pytania raczej ich bawią.
– Oj tak, tutaj w nocy białe konie latają – kpi jeden z mężczyzn, a grupa w większości reaguje śmiechem.
– Przestań! – upomina go jedna z kobiet.
– Samo to, jak się tutaj jeździ. Jest nieprzyjemnie – wtrąca się inna osoba. A jeszcze ktoś inny, kto obserwuje sytuację z boku, nie wróży powodzenia tej rozmowie: – Z nimi pani nie porozmawia. Chyba nie bardzo się to do wywiadu nadaje – rzuca.
– Ale kiedyś było nawet opisane, że ktoś zabłądził, nie mógł wyjechać – przyznaje kolejny mężczyzna.
– Ja tu mieszkańcem byłem, pytałem się poprzednich i takich sytuacji nie było, że tu jest miejscowość wisielców. Po prostu ktoś sobie sensację zrobił – wtrąca się człowiek, który odezwał się pierwszy.
– A jak pan tu mieszkał, bał się pan chodzić tędy? – dopytuję.
– A w życiu, nic mi się tu nie objawiło.
– On jak tu mieszkał, to nie chodził, tylko go wozili – rzuca jego kolega, a towarzystwo ponownie wybucha śmiechem.
– Miałem ludzi od tego – kwituje najgłośniejszy i najbardziej rozbawiony mężczyzn.
Działy się cuda
Tego popołudnia niejednokrotnie przekonam się, że byli mieszkańcy Bromierzyka lub ci, którzy mieszkali albo nadal mieszkają w okolicy, z opowieści o nawiedzonym lesie drwią.
– Tu jest jeden taki facet, któremu szkoda było, że ludzie zbierają w tym lesie grzyby, bo takie ładne były, więc schował się za jałowiec i zaczął straszyć. I tak poszło to do ludzi, że tu straszy – rzuca pospiesznie kobieta i odchodzi w stronę ołtarza.
Niektórzy jednak już na samo hasło "nawiedzony" reagują złością.
– Ja, żebym dorwał takiego, tobym go rozdarł, że takie fałszywe rzeczy opowiada. Ja tu mieszkałem tyle lat i po nocy jeździłem motorem – zapewnia starszy mężczyzna.
– A ja, jak po nocy jechałem, to mnie trochę trzęsło. Kiedyś ludzie się schodzili i gadali. Cuda się działy. Tam u św. Teresy konie dęba szły – wtrąca się drugi.
– Jak się ma coś za skórą, to później straszy. Ktoś się przebierał i innych straszył, to takie może i tak… Kiedyś się nocą wóz na stodołę wciągało i też się wymyślało później opowieści. Nikt się nie bał chodzić tędy.
– A pan mówił, że coś słyszał – zwracam się do tego, który wspomniał o dziejących się "cudach".
– Były takie schadzki wszystkich chłopów z sołtysem. Jak zaczęli ględzić, a światła jeszcze nie było, to nawet strach był wyjść na dwór się załatwić. Albo jak się schodzili i w karty grali, to tylko takie opowiadali sobie. A dzieci słuchały wtedy – odpowiada. Wtem odzywa się drugi mężczyzna.
– Tak gadali, żeby dzieci się nie rozłaziły po wsi – żartuje.
– A jak tu się mieszkało? – pytam.
– Wtedy to było dobrze. Te wioski były gęsto zabudowane, była szkoła, sklep blisko, pracowników dowozili do firmy. Nawet tu zakręcali obok kapliczki, kto chciał, to pracę miał – słyszę.
– A szkoła gdzieś tu była blisko? – dopytuję.
– A tu niedaleko z 300 metrów po lewej stronie. Sporo było dzieci, bo światła nie było, to się rodziły (śmiech).
– A teraz wszędzie światło i okazuje się, że coraz mniej dzieci się rodzi – dodaję, powoli odchodząc od mężczyzn.
– Właśnie. Będą dawać 800 zł nawet, a lepiej by światło wyłączyli – rzuca jeden z mężczyzn.
***
– Nie, ktoś głupot nagadał – rzuca mężczyzna.
– Proszę pani, to są wierutne bzdury – zapewnia jego żona. Kobieta jest wyraźnie poruszona. – Nie wiem, w jakim celu ktoś takie rzeczy mówi. My jako dzieci żeśmy tutaj całe dnie biegali. I z dziećmi swoimi się przyjeżdżało. Do kapliczki się przychodziło. Cisza, spokój, nic nie działo się nadzwyczajnego. W nocy się chodziło i nic – zaznacza.
– Czyli to są jakieś legendy? – upewniam się.
– Wie pani co, historia o tej dziewczynie, jak ja ludzi starszych pytałam, to ktoś mówił, że coś było, ale nikt nigdy nie mówił co – odpowiada.
– Tak samo, jak mówili, że ktoś łańcuchami brzękał, że jakaś krowa się pojawia – dodaje jej mąż.
– Chyba że są tacy ludzie, którzy słyszą coś i widzą… – wtrąca kobieta, która do tej pory milczała.
***
Zdjęcie na drzewie
Historia o tej dziewczynie... Przypominam sobie, że wcześniej na nią trafiłam. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej. Pytałam o nią nawet w Urzędzie Gminy, ale tam wszyscy kręcili głowami z niedowierzaniem i lekkim uśmiechem. O niczym takim nie słyszeli.
Ale opowieść, którą w książce "Widziadła: świadectwa z zaświatów" opisał Janusz Szostak, jest przerażająca. Ponoć rodzice dziewczyny należeli do sekty, od której później chcieli się uwolnić. Za ten sprzeciw wymierzono karę – stratę tego, co najcenniejsze. Dziewczynkę zabito, a miała to zrobić – na zlecenie sekty – jej matka chrzestna.
Rodzice wpadli w rozpacz. Chcieli jednak uczcić pamięć swego zamordowanego dziecka – zbudowali kapliczkę, w której umieścili zdjęcie dziewczynki.
Niektórzy mają twierdzić, że to właśnie jej ducha można spotkać w lasach Bromierzyka. Są też osoby, które zaznaczają, że nic z tych rzeczy, ale przekonują, że coś innego wywołuje gęsią skórkę – postać ze zdjęcia z roku na rok ma się widocznie starzeć.
To dopiero początek...
Czy czuję coś wyjątkowego w tym miejscu? Czy pojawił się niepokój? Zatrzymuję się na chwilę między rozmowami, żeby rozejrzeć się dookoła. Ale nie, niczego takiego nie czuję. Wiem też, że jestem tu, kiedy jest jeszcze dość jasno i ciepło. No i nie jestem sama.
W głowie mam słowa jednej z rozmówczyń. Słowa, które utkwiły mi w pamięci: "Bać trzeba się żywych, a nie zmarłych". Uśmiecham się, bo przypominam sobie, że to samo powtarzała też moja babcia.
Zanim opuszczę Bromierzyk podchodzę do jeszcze jednej pary. – Urodziłam się na Łazach Leśnych, to jest tutaj zaraz na wprost, 5 km stąd. Dużo słyszeliśmy o tym – mówi ona.
– To jest ściema. Jak ktoś jedzie zestresowany, zdenerwuje się w środku nocy, że mu samochód może zgasnąć, dodaje gazu, to wiadomo, że mu zgaśnie – dodaje on.
– Ale np. moja przyjaciółka jak tutaj jechała, to zawsze jej samochód gasł.
– Możliwe… – odpowiada mu kobieta i od razu zwraca się do mnie: – Różne są historie. Tutaj wiemy, że młodzież przyjeżdża, tak z 20 lat i młodsi. Przyjeżdżają nocą, starszą się, niby coś słyszą, ale tak to nie… Choć Bromierzyk to jest Pikuś.
Nim zdążę poprosić o wyjaśnienie, dowiaduję się, co miała na myśli. – Tu jest zaraz cmentarz Olędrów z XV wieku. To są osadnicy holenderscy. To tam to jest naprawdę mrocznie – przyznaje mężczyzna.
– Jak mąż pojechał tam, a my czekałyśmy z mamą tutaj przy kapliczce, to za 15 minut wrócił i mówi: "Już tam więcej nie pojadę".
– Dlaczego? – jestem ciekawa.
– To jest tutaj za szlabanem. Droga w pewnym momencie się kończy i jest tylko tablica informacyjna. Tam jest tak nieciekawie. Jeśli weszłaby pani na ten cmentarz, to szybko chciałaby go pani opuścić. Tam człowiek czuje się niemile widziany. Ale jak pani tam pójdzie, to poczuje pani, że to jest to miejsce...