Korytarz jest długi i ciemny, wypełniony zapachem moczu, leków i świeżo podanego obiadu. Od progu bucha ciepło. Drażniące, zatykające. Jakby natychmiast musiało ogrzać telepiące się, wychudzone i wyniszczone chorobą ciała. Chłód równa się ból.
Na ścianach obrazy ze świata: soczyste kolory, natura w najlepszym wydaniu – zachody i wschody słońca, bezkres oceanu, plaże ze złotym piaskiem, po którym nikt wcześniej nie chodził.
Pokoje na wpół otwarte. Na łóżkach grube pierzyny, spod których wystają chude jak patyki nogi i ręce.
Cisza. Czasami przerywana rozmową, śmiechem. Albo jękiem. To znak, że opioidy przestają działać. W drzwiach staje lekarz albo pielęgniarka i z czułością pyta: "Czy czegoś potrzeba; wszystko dobrze?". Upomina: "Proszę mi nie męczyć pacjenta".
Śmierć i choroba mają nie boleć. Nie odzierać z godności. W hospicjum ma być życie. Najlepsze, jakie może być. I przewrotnie: każdy, kto tu trafił, ma szczęście.
Dotychczas kilka tysięcy osób rocznie umierało nie doczekawszy na miejsce w hospicjum (1 kwietnia minister zdrowia Izabela Leszczyna zniosła limity, ale wciąż brakuje chętnych do pracy w hospicjach).
Śmierć w chaosie, cierpieniu. – Czasami wychodziłam z samochodu i słyszałam dochodzący z bloku krzyk pacjenta. Niektórzy mówili, że woleliby kamień zjeść, żeby tylko nie bolało – mówi pielęgniarka paliatywna, Iza Kęsicka.
Inni dziękowali Bogu, że mają raka, a nie na przykład niewydolność nerek czy serca. Wtedy nikt – nawet w największych bólach – nie mógłby ich przyjąć do hospicjum.
Bożena: chłoniak za ciężką pracę
Listopad 2023 roku. Hospicjum Onkologiczne im. świętego Krzysztofa w Warszawie.
– Łysa głowa czy kapelusz? – Bożena chce szybkiej i konkretnej rady.
– Jak się pani lepiej czuje. I tak, i tak jest dobrze – odpowiadamy jej zgodnie z prawdą.
– Mnie jest wszystko jedno – rzuca chropowatym, głębokim głosem. I sama podejmuje tę decyzję – na głowę wkłada czarną czapkę zrobioną na szydełku, z boku wpięty kolorowy motyl.
Wygląda jak dzwoneczek. Ma niebieskie oczy, podkreślone brwi, na ustach pomadkę w kolorze delikatnego różu. Energicznie kręci się na wózku inwalidzkim. Ręce złożyła jak do modlitwy.
– Najczęściej w życiu pracowałam – mówi bez żalu. Wie, że chłoniak, który ją zaatakował, to "zapłata" za tę ciężką pracę.
Ma 73 lata, z czego 50 przepracowała, na przykład w MPO (Miejskie Przedsiębiorstwo Odpadów), gdzie była jedną z pierwszych kobiet na stanowisku kierownika ds. eksploatacji.
Ciąża była zagrożona, poród – to najpiękniejszy dzień w życiu Bożeny: – To telepanie jej ciałka o moje uda.
Kiedy Marzenka miała trzy lata, jej ojciec odszedł. Przerosła go choroba. Uciekł w alkohol. Bożena wychowywała ją sama. Chciała jej nieba przychylić, zarobić na dwa mieszkania, zabezpieczyć przyszłość.
Więc kiedy w latach 90. poszła na wcześniejszą emeryturę, dalej pracowała: na poczcie, w służbie zdrowia. Wszędzie, gdzie się dało. Ale żyła już trochę wolniej, bo kręgosłup doskwierał. Była po kilku operacjach, teraz jest po 20.
Tramal bez limitu
W hospicyjnym pokoju ustawiła lampkę z ciepłym światłem i kwiaty. Na stoliku włączony laptop, mandarynki, kubek. Ma być jak w domu. Jest przytulnie, widok na zieleń.
Kiedy tu trafiła była wrakiem: zwijała się z bólu, nie mogła na nogach ustać. Po trzech miesiącach w asyście, ale chodzi. Teraz nie wie, co to ból. Podśpiewuje sobie pod nosem, czyta książki, chociaż czasami jakby mrówki biegały po papierze.
Zaczęło się niewinnie, trzy lata temu. Przy okazji operacji guza Warthina (łagodny guz ślinianki przyusznej – red.), dowiedziała się: chłoniak zaatakował wszystkie węzły chłonne.
Bożena jakby opowiadała dzieciom bajkę: – Jest to chłoniak z grupy łagodnych. Tyle tylko, że jeśli się przez lata o nim nie wiedziało, to on może się przekształcić w bardzo brzydkiego chłoniaka, gdzie życie jest mocno zagrożone.
W maju 2023 roku Bożena przestaje mieć nad sobą kontrolę. Obija się o meble, przewraca na prostej drodze. Czasami w ogóle traci świadomość. Nie wie, co i jak.
Latem upada: ma złamaną rękę w trzech miejscach, śródstopie, uraz głowy i kolan. Katastrofa. Nie może się ruszyć, a mieszka sama. Nikt z rodziny nie może się nią zająć. Jedyna opcja: mieszkanie na czwartym piętrze w bloku bez windy.
Bez szans, zostaje u siebie – w swoim warszawskim mieszkaniu. Za dnia zawsze ktoś u niej jest. – Ale jak przychodziła noc, to hulaj dusza piekła nie ma – Bożena mocno zaciska ręce.
– Jak człowiek zostaje sam w domu, to kiedy ból jest tak nieznośny, to zje wszystko. Nie ma logicznego myślenia. Tak dochodzi do zatrucia. Ja jeszcze mam umiejętność – potwierdzoną papierkiem sprzed 40 lat – robienia leków domięśniowych. Więc Tramal poza limitem dawek.
I tak właśnie znalazła się w hospicjum.
Nic piękniejszego niż miłość
– Przepraszam, leki muszę dać. Jak 14, to 14 – pielęgniarka wchodzi do pokoju z tacą, a my akurat rozmawiamy o tym, co w życiu najważniejsze.
Bożena popija wodą w plastikowej butelce. I bez wahania: – Chyba nie ma nic piękniejszego niż miłość, nie tylko między kobietą i mężczyzną. O zdrową miłość warto walczyć. Ważne, żeby mieć szczęście, znaleźć miłość, przeżyć ją.
Ona – jak mówi – psim swędem, przeżyła piękną miłość w młodości. – To tata mojej córki. Ale w życiu najbardziej brakowało mi czułości. Jak mogę, to wszystkim czułość rozdaję – mówi.
Ale wcześniej Bożena mówiła, czego żałuje w życiu. Długo szuka słów: – Dałam się namówić swojemu drugiemu mężowi na próbę wejścia jeszcze raz w ten związek. I powiedzenie ludowe, że dwa razy się do tej samej wody nie wchodzi, jest bardzo prawdziwe.
– Jeżeli coś już minęło, to o czym tu mówić? Powinny nam siwieć włosy od działań, na które mamy wpływ. Ale uczyłam się tego w latach. Korzystałam z pomocy psychologów, policzyć do pięciu.
1,2… 5. I podstawowe pytanie, czy masz na to wpływ?
Żeby nie było kłopotu
Bożena nie lituje się nad sobą. Wojuje. Ma jeszcze siłę. Jest w dobrej formie. Nie liczy dni do końca. Mówi, że chciałaby długo pożyć.
– Mam kupę planów. Nigdy nie miałam czasu na siebie. Potrzebuję pojechać w bardzo pilnym trybie do Turcji, Kapadocji. I polecieć balonem o świcie – mówi tajemniczo. Jaśnieje jej twarz.
To nie znaczy, że myśli o śmierci nie przychodzą. Nie ma w sobie lęku przed bólem czy samym odchodzeniem. Ale odczuwa strach, którego nie potrafi opisać słowami.
Rozmawiała już z rodziną o swojej śmierci. Napisała testament. Wszystko przygotowała.
Rytmicznie porusza się wózkiem, jakby tańczyła: – Jestem uregulowana ze wszystkimi sprawami. Nie mam złotówki długu. Zrobiłam wszystko, żeby kłopotu nie zostawić. Ale nie powiem, że nie boję się śmierci.
Jerzy: szlag trafił, nogi siadły
Jerzy, lat 67, ale nie wygląda na swój wiek. Leży prawie nieruchomy, do pasa przykryty kołdrą, jakby miała go ochronić przed bólem, zasłonić nogi. Głowę położył na dwóch poduszkach. Opalony, dużo się uśmiecha, czasami nerwowo.
To jego pierwszy dzień w hospicjum onkologicznym. 10 lat temu odwiedzał tu matkę. Umarła – szczęśliwie – w domu, we śnie. Jerzy też by tak chciał.
Choroba zaatakowała nagle. Jeszcze 1 sierpnia, w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, stał na własnych nogach na bulwarach wiślanych. Chciał oddać hołd poległym. A 20 dni później nie mógł zrobić kroku. Tak po prostu przestał chodzić. Trafił do szpitala, a później do hospicjum.
Jurek ma aparat słuchowy, mówi głośno: – Przyczepił się czerniak, a to jest złośliwy nowotwór. A jeszcze wiecie panie, w którym miejscu? W rdzeniu kręgowym. W środku się skubaniec..., w samym rdzeniu się przyczepił. Lekarze dali do zrozumienia, że to jest niebezpieczna operacja. Górę mam sprawną, po operacji mogę nie mieć nic sprawnego.
Jest przekonany, że teraz już będzie Jurkiem na wózku. Nogi go bardzo bolą.
Mapa marzeń
W domu na ścianie powiesił mapę świata. Niebieskie szpilki wpinał w miejsca, które zobaczył, a czerwone tam, gdzie marzy mu się jeszcze pojechać. W telewizji kiedyś podpatrzył. Miał dziesiąty raz Egipt odwiedzić i do Chorwacji ze znajomymi jechać. A w planach były jeszcze Chiny.
Złości się: przez całe życie ciężko pracował (był kierownikiem stacji obsługi samochodów), dopiero co przeszedł na emeryturę (dostał wyższą niż pensję), miał zwiedzać świat, a tu rak, i to czerniak.
– No i szlag trafił. Bo mi te nogi padły. Musiałem wszystko odwołać. Cholera mnie brała. Wkurzony byłem. Dlaczego akurat mnie się to trafiło i to w takiej chwili? – wymachuje rękami i znów się uśmiecha, ale w oczach ma strach.
Chce trzymać się życia i jest przekonany, że jeszcze gdzieś pojedzie. Jak na filmach widzi piękne wybrzeże, to w głowie pojawia się jedna myśl: posiedzieć tak sobie jeszcze pod palmami.
Analizuje: w samolotach widział ludzi na wózkach; ale już w zagranicznych ośrodkach wypoczynkowych – nie.
Chciałby zacząć chodzić, nawet na jednej nodze. – Podpierać się jest łatwiej niż na wózku – śmieje się.
Żałuje w życiu dwóch rzeczy: – Na pewno, że mi się ta choroba przytrafiła. I że podróży nie było więcej. Bo w Warszawie nic mnie nie trzymało.
Rozwiódł się z żoną, a z jej córką stracił kontakt. Płacił alimenty, aż pewnego dnia dostał krótki komunikat z banku: nie ma takiego konta.
Jurek ciągle tylko o podróżach, ale o śmierci myślał na długo zanim położył się w hospicyjnym łóżku.
– Każdy ma swoją chwilę i przypisane, ile mu jeszcze zostało. Nie myślę, że śmierć mnie tu – w hospicjum – zastanie. Tak mi przynajmniej obiecano. Boję się trochę bólu. Na dłuższą metę nie chciałbym tak cierpieć. Myślę, że jak śmierć ma nadejść, to tak zasnąć i się nie obudzić.
Poprawia okulary, mruga oczami. Brzmi jak rasowy hedonista: – Najważniejsze w życiu, to jest dobrze żyć – powiedziałbym jednym zdaniem. Poszaleć, wypić. Panie się śmieją… jeszcze dobrze zjeść, zapomniałem. I ja bym nic nie rozpamiętywał, tylko żył tu i teraz.
Tomasz: chcę śmierci
Tomasz ma szpakowate, przerzedzone włosy i gęste, krzaczaste brwi. Pomarszczoną, szczupłą twarz i duże, mądre oczy. Siedzi wychudzony na skrawku hospicyjnego łóżka. Cholernie mu zimno, chociaż włożył podkoszulek, ciepły sweter i kamizelkę. A w pogotowiu czekają zwinięte koce i kołdra.
– Sto chemii. Mam mocną neuropatię. Jest mi potwornie zimno – mówi powoli, beznamiętnie, jakby nie o sobie. Zero patosu, zero litości.
Czasami boli go tak bardzo, że chce śmierci. – Ale tyle napisałem o życiu, że nie wypada mi odmówić brania leków – dodaje.
Jest na silnych opiodiach, na ostatniej prostej swojego życia, ale kiedy zamyka oczy, czuje na twarzy przyjemny powiew wiatru, na ciele dotyk kogoś ważnego, a w buzi smak ulubionej kawy.
I znów jest tym Tomkiem, który rzucił grzebanie w silnikach, żeby szyć i projektować odzież męską. Ma butiki. Linie modowe sprzedaje na rynek włoski. Król życia.
– Czym się zajmowałem? – powtarza pytanie, jakby chciał dać sobie jeszcze chwilę na odpowiedź.
Przełykając ślinę: – Starałem się żyć. Po prostu. Najpierw chciałem mieć bezpieczeństwo finansowe. Ale gdy zbyt mocno zacząłem o nie dbać – to była droga prowadząca do bankructwa.
Razem z bankructwem przyszła depresja. – Dopiero po dwóch latach – oczy mu się szklą – stać mnie było na to, żeby przekroczyć próg sklepu, który budowałem.
Wychodząc z depresji, oddalał się od dawnego życia.
– To był proces. Nic nie zrobimy, jak nam wdrukowano tę konieczność biegu. Musimy dać czas – brzmi jak kapłan albo nauczyciel.
Po dwóch latach leczenia, zdecydował, że chce pomagać innym walczyć z tą chorobą.
– Wtedy też zadałem sobie pytanie: "Czy ja czegoś żałuję w życiu?". Niczego. Bo gdybym cokolwiek zmienił, chociaż odrobinkę, to moje życie byłoby inne, a ono jest super – oczy się cieszą, ale po uśmiechu ani śladu.
Tu i teraz
Kiedy Tomasz trafił do hospicjum onkologicznego, był bez kontaktu. Tydzień czasu stawiali go na nogi. I postawili: dziś chodzi, uśmiecha się, rozmawia. I w pierwszych zdaniach reklamuje hospicjum, jakby to było najważniejsze, co ma przekazać.
Apeluje do ludzi, żeby wspierać, bo to ważne miejsce na linii życia: – To dom trochę krzykliwy, ciężki, ale wyjątkowy.
O swoim domu, rodzinie nie mówi. Unika tematów, które wydają się być dla niego nazbyt intymne. Woli mówić ludziom o tym, co ma w życiu największy sens, o co warto się bić, a co puszczać.
– Wszyscy sobie zadajemy to pytanie: co jest w życiu ważne? Dopóki tego w sobie nie odkryjemy, nic nam nie pomoże. Najważniejsze jest, żeby znaleźć swoją skrzynkę podstawową. Otworzyć ją i zobaczyć. Tam są wszystkie narzędzia: nóż do zabicia i nóż do posmarowania chleba. Daj Boże, żebyśmy nie musieli niektórych z nich użyć. Jesteśmy wyposażeni we wszystko. Musimy polubić samego siebie, rozpoznać swoje wady. Jeśli jesteśmy ważni dla siebie, pomożemy drugiemu człowiekowi. Jeśli nie, to będzie wydmuszka – Tomasz płynie w swojej opowieści. Jest pełen pasji.
Oburza go, że ciągle się szarpiemy, gonimy, zamiast być w tu i teraz. – Gdzie pani widzi przyszłość? W lękach. Przeszłość – też lęki. Więc gdzie mamy spokój? Tylko tu i teraz.
– Czy człowiek, który umiera, może być tu i teraz? – pytam.
– Powinien, mocniej, jeszcze mocniej – odpowiada.
– Jak to zrobić?
– Kochać życie.
– Da się kochać życie w takim momencie?
– Wtedy właśnie się najbardziej kocha życie.